"Wyborów nie wygrywa się w centrum” – prychali z pogardą nie tylko politycy PiS, ale też ci, którzy rządzącym doradzali. Cała kampania partii Jarosława Kaczyńskiego, ale także większość okresu jej rządów były podporządkowane tej właśnie dewizie: wszystko dla swoich, nic dla innych. Oczywiście retorycznie chodziło o „Polaków”, lecz w praktyce PiS zwracał się jedynie do tych, których uważał za przekonanych. Celem było ich mobilizowanie, a nie zyskanie przychylności kogokolwiek innego.
Ba, nawet więcej: podczas kampanii PiS zaczął sugerować, że każdy, kto ośmiela się myśleć o głosowaniu na kogokolwiek innego, popiera zdrajców Polski. Symboliczny dla tej retoryki był występ Dominika Tarczyńskiego – przedstawiciela grupy najbardziej twardogłowych, najagresywniejszych partyjnych siepaczy – na początku ostatniej przed wyborami konwencji PiS. Twarzą takiego kursu był sam premier Mateusz Morawiecki i to jego porażka PiS obciąża najmocniej.
Czytaj więcej
Partia Jarosława Kaczyńskiego nie zauważyła momentu, w którym straciła słuch społeczny i zamknęła się we własnej bańce. Uważała, że można ignorować głos wielkomiejskiego elektoratu. Ale to on się zmobilizował i odebrał PiS-owi władzę.
W tym samym czasie Donald Tusk do swoich wystąpień zaczął wplatać, prócz wątku rozliczeń, również wątek „godzenia narodu”. Nie ma znaczenia, że była w tym ewidentna sprzeczność. Znaczenie miała emocja.
Partia władzy zrobiła błąd podobny jak Platforma Obywatelska przed 2015 r. Ugrupowanie Tuska ugruntowało wówczas w wyborcach spoza grona swoich zwolenników poczucie, że kompletnie ich nie obchodzą i mogliby właściwie nie istnieć. Jarosław Kaczyński zapomniał lub może nigdy nie przyswoił tej lekcji.