Rz: Na wokandach sądowych często goszczą spory dotyczące udostępniania informacji publicznej. Czy pana zdaniem wynika to z faktu, że jesteśmy pieniaczami, czy raczej urzędnicy niechętnie dzielą się informacjami z obywatelami?
Grzegorz Sibiga: Rzeczywiście coraz więcej spraw z zakresu dostępu do informacji publicznej trafia do sądów administracyjnych. W niektórych coraz dłużej oczekujemy na rozpatrzenie sprawy, chociaż ustawa nakazuje, aby nastąpiło ono w krótkim terminie, bo maksymalnie 30 dni od dnia otrzymania przez sąd akt wraz z odpowiedzią na skargę.
Można wskazać kilka przyczyn takiego stanu rzeczy. Zwiększa się świadomość prawna obywateli i jest coraz większe zapotrzebowanie na wiedzę, nie tylko z przyczyn politycznych, ale także w celach prywatnych, w tym komercyjnych. Jednak na liczbę tych spraw wpływają także trudności w stosowaniu przepisów przez podmioty zobowiązane. Ciągle w wielu przypadkach niejasne dla nich pozostaje, do jakich informacji stosuje się ustawę. Stąd też tak dużo spraw ze skarg na bezczynność.
Wydaje się również, że organy władzy publicznej bardzo ostrożnie rozstrzygają sprawy, w których może zachodzić konflikt prawa do informacji z innymi dobrami chronionymi (np. prywatnością osoby fizycznej). Odmawiają, bo wolą, żeby to sąd ustalił, czy rzeczywiście dostęp do informacji podlega ograniczeniu. Nie można się jednak dziwić postawie administracji, bowiem nieuzasadnionego ujawnienia informacji chronionych nie można później konwalidować. Zdarzają się oczywiście przypadki, które można zakwalifikować jako pieniackie, ale nie mamy badań mówiących, jak poważny jest to problem w sądach.
Niestety, nie zdecydowaliśmy się na utworzenie, tak jak w wielu innych państwach demokratycznych, niezależnego organu administracyjnego rozpatrującego indywidualne sprawy z zakresu dostępu do informacji. Praktyka w niektórych krajach pokazuje, że taki organ odciąża sądy, ponieważ niewiele spraw rozstrzygniętych przez niego trafia następnie do sądu.