Obrazki, jakie w środę wieczorem napływały z Waszyngtonu, bardziej przypominały Trzeci Świat niż stolicę najpotężniejszego państwa Zachodu. Wściekły tłum za namową Donalda Trumpa zajął siłą Kongres, przerywając proces zatwierdzenia wyboru Joe Bidena. – To bezprecedensowy atak na naszą demokrację – zwrócił się w dramatycznym apelu do narodu prezydent elekt.
I choć chwilę później Trump przekonywał zwolenników, by „poszli do domu", to przecież raz jeszcze powtórzył, że wybory 3 listopada zostały sfałszowane.
W nocy ze środy na czwartek siłom porządkowym udało się odzyskać kontrolę nad siedzibą parlamentu, w starciach zginęły jednak cztery osoby. Nad ranem wybór Bidena oficjalnie potwierdził wiceprezydent Mike Pence. Sam Trump przyznał zaś, że 20 stycznia „w uporządkowany sposób" przekaże władzę następcy.
Jednak Ameryka wychodzi z tej traumy bardzo poturbowana. I nie może patrzyć w przyszłość spokojnie. Agregator sondaży FiveThirtyEight podaje, że Trumpowi wciąż ufa aż 42,8 proc. wyborców (53,1 proc. jest przeciwnego zdania). A to oznacza, że republikanom bardzo trudno będzie ruszyć do kolejnych wyborów i odzyskać władzę wbrew Trumpowi. Co prawda od prezydenta odcięły się nie tylko ikony ugrupowania, jak George W. Bush czy kandydat w wyborach z roku 2012 Mitt Romney, ale także niektórzy z jego najwierniejszych sojuszników, jak lider republikanów w Senacie Mitch McConnell. Jednak wielu innych ważnych członków Partii Republikańskiej, jak Ted Cruz czy senator z Missouri Josh Hawley, pozostało mu wiernych. Liczą, że teorie spiskowe pomogą im odbić większość w Kongresie za dwa lata i odzyskać Biały Dom w 2024 r.
Szczególnym poparciem Trump cieszy się wśród mundurowych. „Financial Times" przypisuje temu łatwość, z jaką tłum sforsował ochronę Kongresu. – Gdyby atakowali Afroamerykanie, nie ma wątpliwości, że użyto by broni palnej – uważa gazeta.