Centrum amerykańskiej polityki, szturmowane w środę przez niepogodzonych z wynikiem wyborów, szybko się otrząsnęło. I działa. W tym sensie demokracja się obroniła. Kongres ostatecznie potwierdził, że Joe Biden zostanie za kilkanaście dni prezydentem. Czyli Trump nim wtedy nie będzie. I nic tego nie zmieni, niezależnie od tego, że zadziwiająco duża część społeczeństwa amerykańskiego tego nie akceptuje. Może nawet blisko połowa. Wśród elektoratu Partii Republikańskiej zdecydowana większość czuje się wyborczo okradziona.
Im wyżej w hierarchii politycznej, tym procent republikanów uważających, że Trump wygrał, ale go ograno, maleje. Ale nawet wśród mających szansę myśleć długoplanowo, wybieranych na sześć lat senatorów – stanowią około jednej piątej.
Liczby mogą się zmieniać, ale bardzo głębokie podziały pozostaną. Odbudowa zaufania wydaje się niemożliwa. Debata, wysłuchiwanie, szanowanie przeciwników – to już przeszłość. Emocje, wściekłość, zemsta, niedopuszczanie rywali do głosu, przekleństwa, wdzieranie się, szturm – to teraźniejszość. Nie tylko w USA.
Ameryka to głowa Zachodu. Zachód psuje się od głowy, począwszy od głowy może się zregenerować, tak jak się stało z Kongresem w Waszyngtonie. Ale nie cały zachodni organizm jest do tego zdolny. Na zawsze zmieniło się miejsce Zachodu w świecie: zajmuje jego coraz mniejszą i coraz mniej istotną część; frustracja z tym związana spowodowała zmiany w charakterze ludzi Zachodu. Jedną ze zmian jest coraz powszechniejsze zjawisko długotrwałego demonstrowania niezadowolenia z wyników wyborów. Niemożność pogodzenia się z nimi determinuje znaczną część aktywności społecznej.
Brak akceptacji dla rezultatów to nie to samo co ich nieuznawanie, a tym bardziej nie to samo co nawoływanie, by siłą powstrzymać wprowadzenie ich w życie. Te granice mogą się jednak zacierać. Przestrogę dostajemy z Ameryki.