Bałkany. Zachodnie tylko z nazwy

Unia zapomniała o Bałkanach Zachodnich, odebrała im nadzieję na lepszą przyszłość. I wydała na pastwę rywalizacji Rosji, Chin, Ameryki, Turcji i wojowniczego islamu z Zatoki Perskiej. Taki układ sto lat temu skończył się dla Europy tragicznie. Historia się powtórzy?

Aktualizacja: 25.08.2019 19:00 Publikacja: 23.08.2019 10:00

Skopje. Wspólczesna Macedonia Północna próbuje budować swoją tożsamość na odwołaniach do antyku. Wyc

Skopje. Wspólczesna Macedonia Północna próbuje budować swoją tożsamość na odwołaniach do antyku. Wychodzi z tego kiczowaty obraz stolicy

Foto: Jędrzej Bielecki

Serbowie są wciąż trzy kilometry stąd – Edin Smajic wskazuje wzgórza, które otaczają z obu stron bulwar Zmaja od Bosne, bardziej znany jako aleja Snajperów. Wielka aleja przecina na pół zbudowane w czasach Tity dzielnice Sarajewa. Stoimy w holu wejściowym muzeum historii miasta, przeszklonym budynku z lat 70. XX wieku, który czasy świetności ma już dawno za sobą. Po drugiej stronie ulicy widać otoczoną zasiekami betonową fortecę: to ambasada Stanów Zjednoczonych. Policjanci nie pozwalają jej fotografować, jakby w obawie, że zdjęcia mogłyby kiedyś znowu przydać się snajperom.

– Na razie nie ma wojny, ale co przyniesie przyszłość? Zwykli ludzie dobrze się ze sobą dogadują, mój najlepszy przyjaciel jest Serbem, choć ja jestem muzułmaninem. Ale politycy to co innego, są bardzo źli – tłumaczy Edin. Na oko 40-letni mężczyzna pracuje jako nauczyciel w pobliskim liceum, ale to za mało, aby utrzymać rodzinę. Dlatego wieczorami dorabia w muzealnej recepcji. I bije się z myślami, czy tego wszystkiego nie rzucić i nie wyjechać do Seattle, do przyjaciela – Serba.

Drzwi do Unii zamknięte

Tego lata, mimo wielu obaw, postanowiłem zobaczyć, jak wygląda zapomniana, choć przecież tak bliska część Europy. Przejechałem 5 tys. km trasą, która prowadziła przez pięć krajów Bałkanów Zachodnich: Serbię, Bośnię i Hercegowinę, Czarnogórę, Albanię i Macedonię Północną. To bardzo różnorodny świat. A jednak wszędzie odnajdywałem tę samą niepewność, napięcie, poczucie zagrożenia. Tak jakby przez 20 lat, które minęły od wojen w byłej Jugosławii, zmieniło się niewiele, a kolejny konflikt był za rogiem.

W tym czasie Polska znalazła swoje trwałe miejsce w nowej Europie, należy do Unii i NATO, pojednała się z Niemcami i szybko się bogaci. Ale na Bałkanach Zachodnich żadnego pojednania nie było, żadna jasna wizja nowego porządku politycznego nie powstała. Odwieczne rywalizacje nadal pochłaniają energię sąsiednich narodów, nie pozostawiając zbyt dużego pola na jakikolwiek postęp.

– Dobrze, że nie jesteś Węgrem – mówi Laszlo, mieszkaniec Siofoku nad Balatonem. – Byłem kiedyś na tych Bałkanach. Tam nas nie lubią. Przed stu laty Austro-Węgry to był wielki kraj i dziś nasi sąsiedzi boją się, że chcemy to odtworzyć. A my staramy się tylko uchronić nasz sposób życia, naszą kulturę.

Zaopatrzony przez Laszlo we wskazówki, jak się zachować po „tamtej stronie granicy", wjeżdżam do Serbii, która wita przede wszystkim pustkowiem. Zbudowana w czasach jugosłowiańskiej prosperity autostrada do Belgradu jest mało używana, po obu stronach widać sięgające po horyzont pola skolektywizowanych w czasach komunizmu gospodarstw. Zabudowań prawie nie ma. Ale zabytki Suboticy, pierwszej większej miejscowości, choć przytłoczonej latami zaniedbań i izolacji od reszty Europy, wciąż przypominają czasy habsburskiej świetności: wspaniały, zbudowany w charakterystycznej, węgierskiej architekturze ratusz, synagoga, kościół, gimnazjum, w ogóle starówka.

To nie jest dziedzictwo, do którego się tu chętnie odwołuje. – Oczywiście, że tu nie ma turystów, bo Węgrzy często robią na złość i godzinami zamykają granicę (w drodze powrotnej przekonam się, że to prawda) – tłumaczy Vlado, który jak Edin z Sarajewa dorabia sobie wieczorami, tyle że nie w muzeum, lecz w hotelu Vila Park w Nowym Sadzie, oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów od Suboticy stolicy Wojwodiny, zamieszkałej w znacznym stopniu przez Węgrów.

Vlado to postawny młody mężczyzna, dobrze ubrany, który doskonale mówi po angielsku. I ma szerokie horyzonty. Ale nie ma słabości do Zachodu.

– Serbia może mogłaby do Unii wejść za dziesięć lat. Tylko że wtedy już tej Unii nie będzie. Zobacz, co się dzieje w Wielkiej Brytanii, we Włoszech. Zresztą Serbowie nie są przygotowani, aby pracować jak na Zachodzie. Nie daliby rady – przekonuje.

Czy UE faktycznie za 10 lat nie będzie, tego dziś nikt nie wie. Ale proszący o zachowanie anonimowości bywalec posiedzeń Rady Europejskiej potwierdza „Plusowi Minusowi": – Unia straciła zdolność do dalszego poszerzania, nie jest już w stanie podjąć politycznej decyzji o przyjęciu nowych państw. Drzwi, przez które Polsce udało się przedostać na Zachód, już się zamknęły.

Praca za 200 euro

Serbia to dziś dla Polaków kraj tani, nawet pobyt w Vila Parku, przebudowanym na hotel pałacyku w środku pięknego, zabytkowego parku, pozostaje w zasięgu wielu turystów z naszego kraju.

Kilkaset metrów dalej to już inny świat: zapyziałe sklepy, sypiące się fasady, rozpadające się płyty chodnikowe, samochody z innej epoki. Widoki, jakie już coraz trudniej spotkać w Polsce na głębokiej prowincji, a co dopiero w drugim pod względem wielkości mieście w kraju. Zbombardowane 10 lat temu przez NATO mosty na Dunaju zostały odbudowane, ale poza tym inwestycji nie widać. I choć to środek dnia powszedniego, na ulicach są tłumy ludzi, często kobiet i mężczyzn w sile wieku, którzy popijają tanie piwo albo herbatę w jednej z licznych tu kafejek. Z czego żyją, nie wiadomo.

Brak godnie opłacanej pracy to przekleństwo nie tylko Serbii, ale też całych Bałkanów Zachodnich. Również Tirany, 800 km na południe. Julian Kasapi, dziennikarz powiązanej z CNN albańskiej stacji telewizyjnej A2, opowiada „Plusowi Minusowi" o najważniejszej tamtejszej aferze wyborczej. – Sam skandal nie jest jakiś wielki. Poszło o taśmy opublikowane przez niemiecki dziennik „Bild", na których słychać, jak członkowie mafijnego gangu oraz komórki partii socjalistycznej w Durres rozliczają się z opłacenia głosów. To sprawa lokalna, nie zmieniłaby wyniku wyborów w skali kraju. Ale ludzie nie mają wiele do stracenia, więc łatwo nimi manipulować – tłumaczy, dlaczego w Tiranie skandal wywołał uliczne protesty.

To już noc. W centrum miasta tłum się rozrzedza, choć kordon policji wciąż chroni niewielki budynek parlamentu. Dziś protesty przebiegły spokojnie, ale w poprzednich dniach były starcia. – Przyjechałem właśnie z Durres, pracuję jako nauczyciel francuskiego – mówi mi Bujar Mezi. Po 40 latach w zawodzie zarabia 400 euro miesięcznie. – Ale ci młodzi? – wskazuje grupkę dwudziestoparolatków. – Na co mogą liczyć? Na pracę kelnera? Kierowcy? To maksymalnie 200 euro miesięcznie.

Pan Mezi mówi po francusku z lekkim akcentem, ale jego słownictwo jest bogate, zdania układają się płynnie. – We Francji byłem tylko raz, dwa tygodnie w Lyonie. To był wyjazd zorganizowany przez francuskie władze. Zobaczyłem, co to znaczy prawdziwa demokracja. – Rozmarza się na chwilę. – U nas cały system jest zablokowany, wszystko kontrolują ci co zawsze: postkomuniści – mówi o ekipie premiera Edi Ramy.

Mohammed nie czuje się obco

Opozycja w Albanii jest słaba i niekoniecznie ona musi być alternatywą dla rządu. Nad budynkiem parlamentu góruje budowa gigantycznego meczetu, który na Bałkanach nie będzie miał sobie równych. Rachunek pokrywa Turcja, której premier Recep Erdogan marzy o odbudowie Imperium Osmańskiego. Albania wchodziła w jego skład przez cztery i pół wieku, do początków ubiegłego stulecia.

– Urodziłem się w rodzinie muzułmańskiej. Ale gdy byłem dzieckiem, ojciec często prowadził mnie do miejsca objawienia Matki Boskiej. Już jako osoba dorosła postanowiłem przejść na katolicyzm. Gdy brat dowiedział się, że się ochrzciłem, był oburzony, ale wszystko mu wytłumaczyłem – tłumaczy pan Mezi.

Murtadd, osoba dopuszczająca się apostazji, zdaniem większości uczonych islamu powinna być karana śmiercią. Jednak w wychodzącej z czterech dekad niezwykle twardej dyktatury Albanii sprawy religijne traktowano początkowo z przymrużeniem oka. Komunistyczny przywódca Enver Hodża stworzył oficjalnie „pierwszy ateistyczny kraj świata" i większość Albańczyków straciła kontakt z wiarą.

To się jednak szybko zmienia i przemiana duchowa pana Mezi może wkrótce okazać się po prostu niebezpieczna. W tej części Europy islam jest w natarciu nie tylko w Tiranie, nie tylko w Albanii. Wojnę w Bośni i Hercegowinie na początku lat 90. przypłaciło śmiercią ponad 100 tys. osób w znacznym stopniu dlatego, że Serbowie chcieli w nowo powstającym państwie wykroić dla siebie możliwie największe terytorium wolne od muzułmanów. Tak powstała Republika Serbska. Ale dziś w jej stolicy Banja Luce znów króluje meczet Ferhat Paszy, który został odbudowany po tym, gdy Serbowie wysadzili go w powietrze w 1993 r. I choć przy drodze prowadzonej do Sarajewa co chwilę można napotkać ogromne trójkolorowe serbskie flagi, to jeszcze więcej jest minaretów, wyznaczających centra kolejnych wsi i miejscowości. Świecące w blasku słońca, bo często zupełnie nowe, okażą się stałym elementem podróży także w Czarnogórze i Macedonii Północnej, aż po Skopje.

– Za wiele z nich zapłaciliśmy my – mówi z dumą Mohammed, który przyjechał do Jajec ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich wraz z dwiema żonami i szóstką dzieci. Ubrane w czarne galabije, z zakrytymi twarzami, kobiety stoją kilkadziesiąt metrów dalej, przyglądają się spektakularnym wodospadom, jednej z głównych atrakcji tego miasta, leżącego już w chorwacko-muzułmańskiej części Bośni. Nie wiem, czy w takim stroju czują miłą bryzę dolatującą od rzeki. Ale Mohammed nie ma wątpliwości: – Tu możemy latem odpocząć od Zatoki Perskiej, tam jest teraz 50 stopni w cieniu. No i nikt tu nam przynajmniej nie przeszkadza.

Na noc rodzina wraca do Sarajewa. W starej części miasta, między odbudowanymi po zniszczeniach wojny meczetami, ze śpiewem muezzinów, barami z kebabami i sziszą, Mohammed faktycznie nie może czuć się obco. Oddalone o 500 km od Budapesztu miasto bardziej przypomina Kair niż Europę – młodych mężczyzn rozmawiających po arabsku i zakryte od stóp do głów kobiety spotyka się tu co chwilę.

Zachodnie Bałkany przyciągają uwagę konserwatywnych monarchii z Zatoki Perskiej nie tylko z uwagi na umiarkowany klimat. To także coraz atrakcyjniejszy cel inwestycji. I to sięgających już nawet Belgradu. Serbowie nie zapomnieli wsparcia, jakiego udzieliła im w 1878 r. Rosja po zrzuceniu po 350 latach ottomańskiej władzy i przy budowie niezależnego państwa. Serbską stolicę tego lata zdobią gigantyczne billboardy sławiące dziesięcioletnią współpracę z Gazpromem, w kilku punktach miasta swoje oddziały otworzył także kontrolowany przez Kreml Sbierbank. Ale Rosja gospodarkę ma słabą, zaoferować może niewiele. Z reklamami Gazpromu konkurują więc wizualizacje Belgrade Waterfront – wartego 4 mld dolarów ogromnego zespołu wieżowców z apartamentami, galeriami handlowymi i hotelami powstającego na brzegu Sawy. Tym razem rachunek pokrywa Dubaj.

Niezapomniany profesor Yiwei

To tylko przykład, choć spektakularny, że w tej części Europy karty nie zostały rozdane raz na zawsze, polityczna geografia jest w stałym ruchu. Na myśl przychodzi mi objazd sprzed kilku tygodni, który chińskie władze zorganizowały dla dziennikarzy z Europy Środkowej, ale głównie z malutkich państewek zachodnich Bałkanów, łatwego łupu dla chińskiego imperium. W pamięci mam szczególnie mapy, które prezentował prof. Wang Yiwei, z nadania władz jeden z głównych promotorów idei Jedwabnego Pasa i Szlaku: niczym ruchy wielkich armii rysował na nich strzałki autostrad, gazociągów, linii kolejowych, które od kontrolowanego przez Chińczyków Pireusu wdzierają się w sam środek Serbii, Macedonii Północnej, Czarnogóry. W tej grze Ameryka stawia z kolei na Rumunię i w mniejszym stopniu na Albanię. Europy za bardzo nie widać: tylko pan Mezi został ze swoją uroczą melancholią za piękną Francją.

W tej niespokojnej części świata rywalizacja toczy się jednak nie tylko na poziomie wielkich mocarstw. Niżej swoją grę prowadzą także małe narody. Aby utrzymać dogmat niezmienności powojennych granic (który zresztą i tak złamano w przypadku Kosowa), niepodległe kraje otrzymały granice dawnych republik Jugosławii. Jak w postkolonialnej Afryce powstały więc sztuczne państwa, które czują się źle same ze sobą.

Najlepiej widać to w Skopje. Centrum stolicy Macedonii Północnej jest zapełnione pastiszami architektury w stylu starożytnej Grecji, po obu stronach niewielkiej rzeki Wardar i na przerzuconych przez nią mostach stoją niezliczone komiczne posągi postaci z macedońskiej historii przedstawione w konwencji antycznych herosów. Może to wszystko i śmieszne, ale Macedończycy nie mają czasu (i środków) na szukanie dobrych rzeźbiarzy. Muszą szybko budować wokół Aleksandra Wielkiego i jego towarzyszy zręby tożsamości narodowej, bo muzułmańscy Albańczycy, przeszło jedna czwarta ludności kraju, osiedlają się coraz bliżej stolicy. I choć głośno się tego w Tiranie nie mówi, to przecież sen o połączeniu wszystkich ziem albańskich, w tym Kosowa, jest coraz bardziej żywy.

Zachodnie Bałkany pozostają więc i z tego powodu pełne niedopowiedzeń. W Suboticy nikt nie chce mówić, co czuje do Węgier, w bośniackim Mostarze tylko flagi z biało-czerwoną chorwacką szachownicą pokazują, gdzie mieszkańcy lokują swe uczucia.

– A ja wiem, kto zniszczył te domy, do kogo one należały? – Pani w kasie przy wejściu do zamku w Jajcach zwraca się do koleżanki, która też nie potrafi odpowiedzieć na moje pytanie. A raczej udaje, bo dla wszystkich jest tu oczywiste, że porzucone wille należały do Serbów, od wieków sąsiadów. A wielu Muzułmanów i Chorwatów, którzy w Jajcach pozostali, ma krew na rękach. Tyle że dopóki zbrodniarze pozostają bezkarni, mogą znów ulec szaleństwu nienawiści.

Pistolet Gawriło Principa

Bieda, fanatyzm religijny i narodowy – to także napędzało do działania Gawriło Principa, młodego serbskiego nacjonalistę, który zabijając w Sarajewie 28 czerwca 1914 r. arcyksięcia Ferdynanda i jego żonę Zofię, nie tylko doprowadził do rozpadu imperium Habsburgów i położył kres ustabilizowanemu, XIX-wiecznemu światu, ale też reakcją łańcuchową doprowadził do wybuchu pierwszej i wynikającej z niej drugiej wojny światowej, a w naszej części Europy – do prawie pół wieku narzuconego komunizmu. Dziś w malutkim, biednym muzeum przy miejscu zamachu można zobaczyć fascynujące przedmioty: pistolet, który posłużył do dokonania zbrodni, spodnie, które miał w tym dniu Princip, a także torbę, w której ukrywał broń. Tych parę przedmiotów zmieniło życie każdego z nas.

Czytam krótkie opisy żywotu zamachowca. Princip od lat był chory na gruźlicę, w tamtym czasie to był wyrok, wiedział, że i tak zostało mu niewiele czasu. Uznał więc, że warto poświęcić się za narodową sprawę: wyrwanie Sarajewa i szerzej Bośni z imperium Habsburgów i przyłączenie do Serbii.

Na myśl przychodzą mi postacie spotkane w czasie mojej bałkańskiej podróży. To rzecz subiektywna, ale może niektóre z nich czują, że nie mają wiele więcej do stracenia niż Gawriło Princip? Może dla nich sprawa narodowa i tożsamość religijna także jest warta daleko idących poświęceń? Trudno pozbyć się myśli, że Bałkany Zachodnie zatrzymały się w świecie sprzed stu lat. I nie bardzo widać, kto miałby je z niego wyrwać.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Serbowie są wciąż trzy kilometry stąd – Edin Smajic wskazuje wzgórza, które otaczają z obu stron bulwar Zmaja od Bosne, bardziej znany jako aleja Snajperów. Wielka aleja przecina na pół zbudowane w czasach Tity dzielnice Sarajewa. Stoimy w holu wejściowym muzeum historii miasta, przeszklonym budynku z lat 70. XX wieku, który czasy świetności ma już dawno za sobą. Po drugiej stronie ulicy widać otoczoną zasiekami betonową fortecę: to ambasada Stanów Zjednoczonych. Policjanci nie pozwalają jej fotografować, jakby w obawie, że zdjęcia mogłyby kiedyś znowu przydać się snajperom.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku
Plus Minus
„Pić czy nie pić? Co nauka mówi o wpływie alkoholu na zdrowie”: 73 dni z alkoholem