Arabowie zmagają się z postkolonializmem

Czy wysiłki państw mogą zmienić wizerunek kraju? Społeczeństwa? Kultury i religii? Ile czasu to zajmie – rok, dekadę, pokolenie? A może próby rebrandingu narodowego to walka z wiatrakami, świadectwo kompleksów niższości, które tylko wystawiają na pośmiewisko?

Publikacja: 17.01.2020 18:00

Arabowie zmagają się z postkolonializmem

Foto: Christopher Pike/Bloomberg/Getty Images

Można rozmawiać, aby prowadzić spór i osądzać. Ale można też, aby poszerzyć horyzont – mówi Mohammed. Młody Emiratczyk odbiera mnie z lotniska w Abu Zabi w imieniu organizatorów sympozjum „Pionierzy Orientu. Zachodni podróżnicy w świecie arabskim". Pod koniec listopada zeszłego roku akademicy, pisarze oraz tłumacze z Japonii, Chin czy Argentyny, ale także z Europy i Półwyspu Arabskiego zjechali się, by przedyskutować wielosetletni dorobek podróżników literatów, którzy przemierzali ten region. Jaki obraz napotykanych tam ludzi i ich życia społeczno-politycznego przekazali w swoich tekstach? Czy dziś warto czytać literaturę podróżniczą z odległych czasów? A co mówią współczesne reportaże o krajach arabskich?




Zjednoczone Emiraty Arabskie, w tym goszczące nas Abu Zabi, to miejsce wzbudzające kontrowersje. Z jednej strony jest zła sława państwa autokratycznie rządzonego przez „pławiących się w luksusie szejków", oskarżanych o brak poszanowania praw kobiet, wyzysk emigrantów, wspieranie terroryzmu i sianie wojny. Z drugiej strony miliony osób z całego świata przybywających tam co roku, zachwyconych jest doskonałą infrastrukturą, usługami, bezpieczeństwem i przyjazną atmosferą międzyludzką. Dla części z nich Emiraty to atrakcyjna możliwość spędzenia wolnego czasu, dla innych możliwość intratnej pracy. W 2018 roku do samego tylko Abu Zabi przyjechało prawie dziesięć milionów turystów, a na jednego „rdzennego" Emiratczyka czy Emiratkę przypadało dziewięciu mieszkających i pracujących tam obcokrajowców.

Gdy Mohammed zostaje na lotnisku, czekając na kolejnych gości sympozjum, w drodze do hotelu rozmawiam z kierowcą z południowych Indii. Po drodze mijamy futurystyczne budynki, drapacze chmur, ale i wyszukane wille, spektakularne muzea i świątynie. Część obiektów oddano do użytku w ostatnich latach, ale boom trwa. Powiedzenie „sky is the limit" nabiera w budownictwie Abu Zabi dosłownego znaczenia. Prowadzący pewną ręką kierowca streszcza mi swoją historię:

– Do Emiratów przyjechałem pięć lat temu. Zaczynałem jako taksówkarz. Klient, który zatrzymuje cię na ulicy, to twardy kawałek chleba. Ale się nie poddałem. Dziś mam stałą pracę i rozwożę gości dla linii lotniczych. Jestem zadowolony, bo dzięki zarobionym tu pieniądzom wreszcie będę mógł ożenić się u siebie, w domu – mówi. Później dowiaduję się, że mieszkańcy Indii stanowią jednocześnie najliczniejszą grupę emigrantów zarobkowych oraz... turystów odwiedzających Emiraty.

Abu Dhabi Department Culture and Tourism, odpowiednik Ministerstwa Kultury i Turystyki, oddaje na potrzeby sympozjum i towarzyszących mu wydarzeń dwupoziomową salę widowiskową z doskonałym zapleczem technicznym. Nie tylko nie żałują wysiłku i pieniędzy, ale i z wielkimi honorami odnoszą się do zaproszonych gości.

Jak na ironię rozmach i honory wzbudzają u części uczestników sceptycyzm: – Oni tak zawsze, wielka pompa i pusto w środku – twierdzi pewna pani, znana ekspertka i wykładowca w jednym z najważniejszych ośrodków akademickich w Europie. Ktoś inny dodaje: – No wiadomo, zbili majątek na zatruwaniu planety ropą i teraz szastają pieniędzmi, aby to ukryć. Rebranding na całego.

Podobne opinie słyszę po powrocie do Europy. W ten sposób temat sympozjum, pozornie ograniczony do wąskiego kręgu literaturoznawców i etnologów, staje się częścią szerszego zjawiska. To nie tylko wypowiedziane z otwartą przyłbicą słowa, ale też szepty, ironiczne uśmiechy, aluzje i osądy, o których tak niechętnie wypowiadał się Mohammed.

Perfidia kolonializmu

Gęba" przyprawiana krajom arabskim nie jest zjawiskiem nowym. Edward Said w swoim głośnym dziele „Orientalizm" zwraca uwagę na uzurpowaną przez białego człowieka wyższość, pozwalającą mu oceniać i ferować wyroki z pozycji „my" i „oni". W kontekście islamu Said śledzi, jak rodziły się i pokutują do dziś przekonania, które głosił na przykład XIX-wieczny uczony i podróżnik William R. Smith. Według niego życie polityczne Półwyspu Arabskiego „stroi się w szaty religijne", religia jest tylko przykrywką domniemanej hipokryzji muzułmanów. Stąd nie można na przykład poważnie traktować muzułmańskiej pobożności, bo jest ona tylko „formalizmem, pustym powtarzaniem ujętym w system". Uczony twierdził, że siła islamu na tych terenach bierze się z tego, że przejął on „odwieczne" arabskie uprzedzenia, konserwatyzm i niedojrzałość.

Owa „niedojrzałość" to swoiste ubezwłasnowolnienie poznawcze. Cokolwiek „oni" myślą na swój temat, są w błędzie. Im bardziej obstają przy swoim i nie chcą uznać gęby przyprawianej przez białego człowieka (np. przez rzeczonego pana Smitha), tym pobłażliwiej należy „ich" traktować. Racja jest zawsze po stronie Zachodu. I to nawet gdy mieszanka fascynacji, strachu i obrzydzenia tak zwanym Orientem przybierają postać takiego oto perwersyjnego osądu: Arabowie „są jak człowiek siedzący po uszy w kloace, który jednak czołem sięga niebios" (Charles M. Doughty) .

Wyższość białego człowieka to wreszcie wiara w cywilizacyjną „misję". Słynny brytyjski pisarz Rudyard Kipling fantazjował o drodze, którą kroczy, aby „oczyścić świat", mając „pod stopą żelazo, nad głową winorośl" i... gwiazdy za przewodnika. Rola zachodniego eksperta, który podróżuje do krajów arabskich (ale też wielu innych), polega zatem nie tylko na opisaniu i „zrozumieniu innego". Brytyjski archeologowie i podróżnicy Thomas E. Lawrence i Gertrude Bell, aby wymienić tylko dwoje sławnych postaci tego typu, mieli za zadanie ustalić, jak pozyskać owych „innych" dla „naszych" celów. Te cele to zarówno „wartości cywilizacyjne", interesy ekonomiczne, ale też konkretne działania polityczne. Krótko mówiąc, rolą „ekspertów" jest pomagać zapanować nad owym „innym", jego ziemią, jego złożami naturalnymi i jego majątkiem.

Perfidia kolonializmu wykracza jednak poza wymiar polityczno-wojskowy i gospodarczy. Od wczesnej nowożytności jego trzeci filar stanowią kampanie wizerunkowe. W „Podboju Ameryki. Problem innego" Tzvetan Todorov przywołuje pokutujący do dziś stereotyp dzikusa, który złoto wymienia na szklane paciorki. Kolumb tak opisuje wymianę podarunków między Hiszpanami a Indianami: „Przyjmowali byle co, nawet połamane obręcze baryłek, i dawali, co mieli [czytaj: dawali złoto], jak bezrozumne zwierzęta". Kolumb jakby ignoruje fakt – komentuje Todorov – że wartości są umowne i złoto samo w sobie nie jest więcej warte niż szklane paciorki czy obręcze. W świat idzie jednak obraz bezrozumnego dzikusa, naiwniaka, którego z łatwością przechytrza biały odkrywca. Rebranding na całego?

Pochodzące z drugiej połowy XVI wieku instrukcje króla hiszpańskiego dotyczące „Indii" to usystematyzowana forma owej kampanii wizerunkowej. Zacytuję dłuższy fragment: „Nie należy nazywać odkryć podbojami. Ponieważ pragniemy, aby przeprowadzono je pokojowo i miłosiernie, nie życzymy sobie, aby użycie słowa »podbój« usprawiedliwiało posługiwanie się siłą i krzywdę (...). Będziemy sobie udzielać informacji o różnorodności ludów, języków, sekt i innych związków mieszkańców, jakie istnieją w prowincjach, jak również o panach, do których te ludy należą. Po czym, pod przykrywką wymiany i handlu, okazując im wiele miłości, nawiąże się z nimi przyjazne stosunki, pochlebiając im i rozdając jakieś podarki i drobne przedmioty (...). Księża powinni żądać, pod pretekstem nauczania, aby przyprowadzali swe dzieci, i powinni trzymać je w charakterze zakładników (...). Takimi i innymi podobnymi środkami (...) zostaną spacyfikowani i poddani indoktrynacji, ale w żadnym razie nie należy im szkodzić, ponieważ naszym głównym pragnieniem jest ich dobrobyt i nawrócenie".

Na szczególny cynizm zakrawa intencjonalne oddziaływanie „wiedzy" zarówno na „nas", jak i na „innego": w gębę mają uwierzyć także ci, którym ją się przyprawia. „Wiedza" umożliwia nie tylko wyzysk gospodarczy i panowanie, ale, poprzez oddziaływanie na wizerunek „innego" w jego własnych oczach, jest także pomocna w korumpowaniu elit i drenażu intelektualnym. Said odnajduje tę tradycję u Lawrence'a Bella, a także u brytyjskich premierów Arthura J. Balfoura czy Winstona Churchilla.

Historyczne okaleczenie

Jak miałby wyglądać rebranding rebrandingu? Gospodarze „Pionierów Orientu" nie zamierzają szarżować na czołgi i szukają funkcjonalnych rozwiązań. Jednym z mówców był Ali bin Tamim, współtwórca działającego od 12 lat emirackiego programu translatorskiego „Kalima". Jego celem są nie tylko sympozja i fora dialogu, ale przede wszystkim tłumaczenie beletrystyki i literatury naukowej na arabski oraz wspieranie tłumaczeń z arabskiego. Przemawiający w imieniu organizatorów Bin Tamim podkreśla konieczność dalszego rozwoju tego rodzaju otwartych, finansowanych ze środków publicznych działań. Nawołuje, aby zajmować się nie tylko klasyką, ale także dziełami współczesnymi. Szeroki wachlarz uwzględnianych dzieł zarówno pod względem form literackich, jak i kontekstu kulturowego, z którego pochodzą autorzy, odzwierciedla świat w całej złożoności i w ten sposób przeciwstawia się represyjnym wizjom „innego".

Także Saad al-Bazei, literaturoznawca i przewodniczący Klubu Literatury w Rijadzie, opowiada się za udostępnianiem czytelnikom możliwie najszerszego spektrum piśmiennictwa. Przekonuje, że każdy powinien mieć sam możliwość zapoznania się i wyciągnięcia wniosków także z tekstów krytycznych albo nawet jawnie wrogich i krzywdzących.

Słuchając Bin Tamima i Al-Bazei przypominam sobie Carlo Ginzburga. Gros spuścizny piśmienniczej tytułowych „pionierów Orientu" to jego „archiwa represji", czyli zniekształcone i z konieczności fragmentaryczne opowieści rządzących, najeźdźców, szpiegów działających w interesie obcych mocarstw, jednym słowem oprawców pochylających się nad losem ofiar. Problem polega na tym, że często są to jedyne materiały, jakimi dysponujemy. Skolonizowani rzadko piszą swoją historię. I jeszcze rzadziej udaje jej się przetrwać okupację.

Osądy okupantów i ich przedstawicieli to jedynie okruchy przeszłości, które dotarły do nas albo przez przypadek, albo na skutek świadomej manipulacji. Sięgając po nie, co gorsza, nosząc je w sobie jako echa edukacyjnych curriculum, chcąc nie chcąc, stajemy się ofiarami historycznego okaleczenia. Uczestnicy sympozjum wydają się zgodni: aby zaleczyć rany, potrzeba czegoś więcej niż przekładów językowych. Ale czy polityka historyczna to dobre narzędzie do walki z opresją wizerunkową? A co zrobić z bólem i złością tych, którym od setek lat przyprawia się gębę?

Wracam do rzeczonych szeptów. I do Europy. Kiedy opowiadam o Abu Zabi, wielu moich rozmówców w Berlinie czy Warszawie zaklina ponurą dystopię emirackich miast i wyzysk na tamtejszych placach budów. Choć większość z nich w takiej czy innej formie z niej korzysta – choćby jako klienci tamtejszych linii lotniczych, jako turyści na plażach oraz w galeriach handlowych, a co poniektórzy nawet jako zatrudnieni na miejscu specjaliści. Globalne zależności i nieodłączna współodpowiedzialność jakby pozostawały poza okaleczonym, fragmentarycznym archiwum świadomości współczesnego białego człowieka. A na marginesie zapytam, skąd wzięło się bogactwo metropolii tak zwanej starej Europy? Czy aby pieniądze na wielkomiejski Paryż, Amsterdam czy nawet Berlin nie płynęły szerokim strumieniem właśnie w ramach handlu trójkątnego i nie rodziły się z ucisku podporządkowanych?

My i oni

Nie chcę jednak tworzyć wrażenia, że lubię samobiczowanie się kolonializmem sprzed wieków. Pisząc ten tekst, sięgam po sprawozdania Amnesty International, ale także niemieckich mediów publicznych, dotyczące broni używanej przez państwa tak zwanej koalicji arabskiej na terenie dotkniętego klęską humanitarną Jemenu. Francuskie Mirage w barwach ZEA, euromyśliwce Tajfun pod banderą Arabii Saudyjskiej, francuskie czołgi z niemieckimi silnikami, a nawet produkowane w Polsce Rosomaki to tylko niektóre, spektakularne przykłady tej współpracy. Amunicja i części zamienne „zużywane" w Jemenie to dodatkowo atrakcyjny rynek dla europejskich firm zbrojeniowych. Niby Berlin ustalił zasady eksportu, które miały zapobiec używaniu i rozprzestrzenianiu się broni w obszarach dotkniętych konfliktami zbrojnymi. Regulacje okazały się jednak zadziwiająco nieskuteczne.

Także ta „nieskuteczność" ma swoją historię. Dobrym przykładem jest licencyjna produkcja karabinów niemieckiego Heckler i Koch. Jego aktualna, standardowa w Bundeswehrze wersja G36 wytwarzana jest w Arabii Saudyjskiej, a wcześniejszy licencjonowany model do tej pory powstaje w Turcji, Pakistanie, a nawet w Iranie (sic!). Z tej broni zabija się ludzi w Jemenie, w Syrii, Sudanie i wielu innych miejscach. I jak tu odróżnić „nas" od owych nieszczęsnych „onych", którzy sieją wojny?

Wyliczać można dalej. Towary konsumpcyjne produkowane w Europie potrzebują „pławiących się w luksusie szejków", aby było je komu sprzedawać. „Nasz" transport i „nasza" gospodarka energetyczna w ślimaczym tempie rozstają się z paliwami kopalnianymi, a tymczasem, niespodzianka, w 2017 roku produkt krajowy brutto ZEA tylko w 30 proc. pochodzi z przemysłu wydobywczego, a tendencja jest spadkowa.

Czy wysiłki państw i instytucji publicznych, fundacje i programy grantowe mogą zmienić wizerunek kraju? Społeczeństwa? Kultury i religii? Czy archiwa represji kreowane przez wieki, można ot tak przebudować? Ile czasu to zajmie, rok, dekadę, pokolenie? A może tego rodzaju procesy w ogóle nie są sterowalne? Może próby rebrandingu narodowego to walka z wiatrakami, świadectwo kompleksów niższości, tylko wystawiają na pośmiewisko? Może trzeba stawić im czoła w zaciszu własnych pieleszy?

Opresyjny dyskurs „innego", z którym mierzą się państwa arabskie, ale w pewnym sensie również kraje Europy Środkowej, to krwawiące do dziś historyczne rany. Wierzę, że sektor publiczny może mądrze stymulować proces gojenia. I kibicuję Bin Tamimowi i jego zespołowi, aby nie trwało ono równie długo jak ich zadawanie. 

Stanisław Strasburger jest pisarzem i menedżerem kultury. Zajmuje się wielokulturowością, pamięcią zbiorową oraz EU-topią. Jest autorem książek „Opętanie. Liban" i „Handlarz wspomnień", członkiem rady programowej stowarzyszenia „Humanismo Solidario"

Można rozmawiać, aby prowadzić spór i osądzać. Ale można też, aby poszerzyć horyzont – mówi Mohammed. Młody Emiratczyk odbiera mnie z lotniska w Abu Zabi w imieniu organizatorów sympozjum „Pionierzy Orientu. Zachodni podróżnicy w świecie arabskim". Pod koniec listopada zeszłego roku akademicy, pisarze oraz tłumacze z Japonii, Chin czy Argentyny, ale także z Europy i Półwyspu Arabskiego zjechali się, by przedyskutować wielosetletni dorobek podróżników literatów, którzy przemierzali ten region. Jaki obraz napotykanych tam ludzi i ich życia społeczno-politycznego przekazali w swoich tekstach? Czy dziś warto czytać literaturę podróżniczą z odległych czasów? A co mówią współczesne reportaże o krajach arabskich?

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Zarządzenie samochodami w firmie to złożony proces
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS