Trump i inni. Exodus z Nowego Jorku

Cudowne miasto w kryzysie? Nowy Jork traci mieszkańców, którzy szczególnie chętnie wyprowadzają się na Florydę – jak zrobił to Donald Trump.

Aktualizacja: 07.03.2020 00:10 Publikacja: 06.03.2020 10:00

Trump i inni. Exodus z Nowego Jorku

Foto: Shutterstock

Na początku roku amerykańskie media poinformowały, że w 2019 r. populacja stanu Nowy Jork zmniejszyła się po raz trzeci z rzędu do 19,45 mln osób, a samego miasta po raz drugi z kolei i wynosi już poniżej 8,5 mln. Lokalna gazeta „New York Post" grzmiała, że metropolia ze względu na to, że ubywa w niej mieszkańców, powoli traci zaszczytne miano Wielkiego Jabłka, stan za chwilę przestanie być zaś określany dumnie jako Empire State (imperialny).

A jeszcze w latach 20. XX wieku w słynnej powieści Johna Dos Passosa „Manhattan Transfer", pomnikowej dla tamtych czasów, można było przeczytać o rosnącej potędze Nowego Jorku: „Gubernator Morton podpisuje ustawę o wielkim Nowym Jorku. Nowy Jork drugą metropolią świata". Wówczas Wielkie Jabłko stawało się najbardziej zaludnionym miastem świata. Przez większość publicystów było nazywane też „cudownym miastem", „miastem jutra" albo „miastem przyszłości". Czy właśnie nadchodzi jego zmierzch? A może to tylko chwilowa zadyszka?

Nowojorczycy na Palm Beach

W poprzednim roku Wielkie Jabłko straciło bardzo ważnego mieszkańca. W listopadzie miejsce zamieszkania formalnie zamienił na Florydę prezydent Donald Trump. Obecny przywódca Stanów Zjednoczonych jest nowojorczykiem z urodzenia – tu wyrósł najpierw na magnata budowlanego, później na gwiazdę show biznesu, a na końcu na prezydenta. Dlatego wielu odebrało decyzję o przeprowadzce jako zaskakującą.

Trump nie jest jednak w swojej decyzji odosobniony. Na przeprowadzkę ze stanu Nowy Jork na Florydę zdecydowało się w poprzednim roku, według danych oficjalnych, ponad 76 tys. osób. A przecież słoneczny stan – jak nazywana jest Floryda – to niejedyny kierunek wyprowadzki nowojorczyków. Inne popularne regiony to New Jersey, Kalifornia, Wirginia czy Karolina Północna.

Według raportu think tanku Empire Center for Public Policy z grudnia ubiegłego roku stan Nowy Jork od 2010 r. stracił prawie 1,4 mln mieszkańców. Jednocześnie w dwóch ostatnich latach zmniejszyła się populacja samego miasta – zarówno w 2017, jak i w 2018 r. o około 40 tys. osób. Dzieje się to w momencie, gdy liczba mieszkańców Stanów Zjednoczonych się zwiększa.

Donald Trump argumentował, że wyprowadza się z Nowego Jorku z powodów politycznych, ponieważ nie jest mu po drodze ani z gubernatorem Andrew Coumo, ani z burmistrzem Billem De Blasio. Tajemnicą poliszynela jest jednak, że powodem były wysokie daniny publiczne, które także osobom o wysokich dochodach dają się w Wielkim Jabłku we znaki. Joe Borelli, republikański radny ze Staten Island, powiedział ostatnio, że wysokie podatki, opłaty za mieszkanie i inne regulacje sprawiają, iż „utrzymanie w Nowym Jorku staje się nierealne".

Najwyższa stawka podatku dochodowego w stanie Nowy Jork w 2019 r. wynosiła 8,82 proc., ale poza nim mieszkańcy muszą także uiszczać inne podatki stanowe i federalne – ich całkowite obciążenie podatkowe może przekroczyć 50 proc. Sen z powiek spędza też wysokość podatków od nieruchomości, które są w tym stanie jednymi z najwyższych w całej Ameryce.

W tym kontekście nie dziwi, że coraz więcej osób decyduje się na przeprowadzkę. Mieszkańcy Florydy nie muszą płacić podatku dochodowego – nie uiszczają też daniny od nieruchomości ani od spadków. Mimo mniejszego wkładu obywatelskiego do miejskiej sakiewki Floryda przeżywa dziś rozkwit, a jej władze chwalą się nadwyżką budżetową, podczas gdy Nowy Jork – dopompowywany gargantuicznymi podatkami – popada w coraz większe zadłużenie.

Jeszcze 50 lat temu liczba mieszkańców stanu Nowy Jork była czterokrotnie wyższa niż Florydy. Dziś proporcje się odwróciły – to w tym południowym stanie mieszka o 2 mln ludzi więcej. Kevin Draper, historyk i przewodnik mieszkający na Manhattanie, mówi, że wielu bogatszych nowojorczyków ma drugi dom właśnie w słonecznym stanie. – Spacerując przez Palm Beach, możesz spotkać wielu mieszkańców Nowego Jorku. Bywa, że jadąc tam, spotykam znajomych z Manhattanu. Tam robi się drugie Wielkie Jabłko – dodaje.

Zostały głównie wycieczkowce

Empire State status „imperialny" zachowywało przez wiele lat. Jeszcze nie tak dawno był najbogatszym stanem z największą populacją. Jego zachodnia część przyciągała płodnymi terenami rolniczymi, w regionie Mohawk Valley rozwinął się przemysł mleczarski. Miasto Buffalo i jego okolice od czasów I wojny światowej do lat 80. XX wieku były z kolei centrum przemysłu ciężkiego z dostępem do taniej energii elektrycznej z pobliskich wodospadów Niagara. Gdy konkurencyjny Boston inwestował w tekstylia, miasto Nowy Jork umacniało swoją pozycję w branży finansowej i bankowej.

Do roku 1900 Nowy Jork miał także najbardziej wydajny port morski w Stanach Zjednoczonych, a według niektórych szacunków – najbardziej wydajny na świecie. Dzięki kanałowi Erie łączącemu Wielkie Jeziora z rzeką Hudson handel morski przeżywał rozkwit, a surowce z Nowego Jorku i innych części Stanów Zjednoczonych trafiały do Europy i reszty świata. – Niektóre metropolie, takie jak Chicago czy Detroit, z małych miasteczek stały się jednymi z największych miast w Stanach właśnie dzięki Nowemu Jorkowi i jego portom – mówi Kevin Draper.

Dziś port stracił już na znaczeniu, choć jako kompleks portowy wraz z New Jersey wciąż jest trzecim co do wielkości konglomeratem przeładunkowym w Stanach Zjednoczonych. – Część nowojorska jest już teraz jednak głównie portem dla statków wycieczkowych. Większość importu i eksportu odbywa się poprzez New Jersey – dodaje Draper.

Przyjmuje się, że zapaść kompleksu portowego na Wschodnim Wybrzeżu przyczyniła się także do kryzysu w latach 70. ubiegłego wieku, gdy miasto znalazło się na krawędzi bankructwa i straciło ponad pół miliona miejsc pracy, a z Manhattanu i Brooklynu wyprowadził się wówczas co czwarty mieszkaniec.

Na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat stan Nowy Jork stracił też pozycję tego o największej populacji w USA. W przeprowadzonym w 1970 r. spisie ludności doliczono się w nim 18 mln mieszkańców i po raz pierwszy wyprzedziła go Kalifornia – z prawie 20 mln. W spisie z 2000 r. większy pod tym względem okazał się także Teksas, a trzy lata temu – wspomniana Floryda. Koniec boomu populacyjnego jest zastanawiający w kontekście wcześniejszych przewidywań. Kilka lat temu, w książce „Dobrze nastrojone miasto", Jonathan F.P. Rose, amerykański urbanista, deweloper i pisarz, wspominał, że na początku pierwszej dekady XXI wieku przewidywano, iż w 2030 r. populacja Nowego Jorku zwiększy się o kolejny milion. Dziś wydaje się to znacznie mniej prawdopodobne, mimo że miasto w 2007 r. zainwestowało między innymi w program PlaNYC, czyli wieloletnią strategię na rzecz zrównoważonego rozwoju, która miała je przygotować na przyjęcie kolejnego miliona mieszkańców poprzez stworzenie bardziej przyjaznej infrastruktury dla ludzi i dla środowiska. Stawką jest nie tylko prestiż czy utrzymanie gospodarki w dobrej kondycji – bardzo prawdopodobne, że z powodu depopulacji miasto straci dwa mandaty w Izbie Reprezentantów, co spowoduje zmniejszenie roli lokalnych włodarzy na krajowej arenie politycznej.

Manhattan w uścisku korporacji

Nowy Jork stał się niejako ofiarą własnego sukcesu. Mimo wielu projektów infrastrukturalnych i społecznych mających poprawić komfort codziennego życia, metropolia zapracowała sobie na miano miejsca, gdzie coraz trudniej się żyje, szczególnie osobom starszym. Już w 1949 r. w słynnym eseju „Here is New York" pisarz Elwyn Brooks White żalił się, że miasto – mimo że daje wielkie możliwości – jest coraz bardziej uciążliwe na co dzień: „Nowy Jork zmienił tempo i temperament przez ten czas, od kiedy go znam. Jest jakieś duże napięcie, zwiększona drażliwość. Zauważysz to w wielu miejscach, na wielu twarzach. Normalne frustracje współczesnego życia są tutaj potęgowane, wzmacniane – jeden przejazd autobusem jest dla kierowcy tak wystarczająco frustrujący i irytujący, że sprowadza go na skraj wytrzymałości. (...) Miasto nigdy nie było tak niewygodne, tak zatłoczone, tak nerwowe. (...) Wszystko jest nie takie jak trzeba – szpitale, szkoły i place zabaw są przepełnione, autostrady ekspresowe rozgorączkowane, niewyremontowane autostrady i mosty są wąskimi gardłami; jest za mało powietrza i za mało światła, do tego zazwyczaj albo za dużo, albo za mało ciepła". Ponad 70 lat później tekst White'a nie stracił na aktualności. Co więcej, prawdopodobnie, gdyby White chciał opisać dzisiejszy Nowy Jork, miałby jeszcze większy ból głowy.

W tym kontekście można odnieść się do tytułu filmu braci Coen z 2007 r. wziętego z wiersza „Odjazd do Bizancjum" irlandzkiego poety Williama Butlera Yeatsa, i lekko go parafrazując, wprowadzić kolejny głos. – To nie jest miasto dla starych ludzi – usłyszałem podczas swojego pobytu w Nowym Jorku m.in. od Bernie, która mieszka na Upper West Side od zawsze. – Urodziłam się na Manhattanie. Pracowałam tutaj całe życie. Byłam wręcz przylepiona do tej wyspy, do tej szalonej części miasta. Mam już jednak dość ciągłego pędu, wiecznego życia w biegu. Gdy robisz się starszy, staje się to bardzo kłopotliwe. Myślę o przeprowadzce, chcę zająć się wolontariatem. Może na Florydzie, dlaczego by nie? – zastanawia się Bernie.

Kamila Sławińska, mieszkająca na Brooklynie polska historyczka sztuki i autorka książki „Nowy Jork. Przewodnik niepraktyczny", twierdzi, że przez ostatnie 20 lat miasto zmieniło się nie do poznania. – Zmieniła się przede wszystkim struktura czynszów – tłumaczy. – Dla przykładu: jeszcze dziesięć lat temu było na wyspie kilka takich skupisk, gdzie mieszkają i tworzą artyści. W tej chwili Manhattan został opanowany przez duże korporacje i instytucje, które coraz częściej inwestują także w biznesy w innych dzielnicach miasta. Coraz trudniej za to inwestować mniejszym firmom, coraz trudniej rozpocząć biznes początkującym w danej branży.

Sławińska wspomnianą książkę wydała w 2008 r. Przyznaje, że miała propozycje jej aktualizacji, ale nie zdecydowała się na to, ponieważ musiałaby przedstawić miasto w o wiele gorszym świetle niż poprzednio, a z sentymentu do Wielkiego Jabłka byłoby jej trudno to zrobić.

To, że nowojorski sektor finansowy przejmuje kolejne połacie miasta, widać dobrze chociażby w dzielnicy Queens, szczególnie w okolicach Queens Plaza, gdzie mieszkałem podczas ostatniego pobytu w Nowym Jorku na początku bieżącego roku. Dziś to jeden wielki plac budowy. Co kilka metrów można natknąć się na świeży szkielet wieżowca, w większości przypadków budowanego dla świata wielkiej finansjery. – Queens ma być w niedalekiej już przyszłości nowym Wall Street – mówi Gabriel Wilamowski, polski przewodnik i właściciel biura podróży mieszkający w Stanach od kilkudziesięciu lat. – Dzielnica finansowa przenosi się pomału z Manhattanu, który robi się za drogi i za ciasny, do innych części miasta. Mówi się, że w niedalekiej przyszłości Wall Street ma spełniać tylko funkcje reprezentacyjne, a rzeczywisty ruch biznesowy przeniesie się na Long Island. To zresztą musiało się stać, bo przecież Long Island jest o wiele większa od Manhattanu i coraz lepiej prosperuje – dodaje.

Imigracyjna gehenna

Taki rozwój wypadków był już zresztą przewidywany nie tylko przez socjologów i demografów. We wspomnianej na wstępie powieści Johna Dos Passosa „Manhattan Transfer" jeden z pośredników nieruchomości przekonuje, że „nadejdzie czas, mocno w to wierzę, kiedy ujrzymy (...) jak mosty przerzucone przez East River połączą Long Island z Manhattanem, a Queens stanie się sercem i pulsującym centrum wielkiej metropolii, tak jak dzisiaj Astor Place". I w pierwszej połowie 2020 r. rzeczywiście można przyznać, że dzielnica Queens, a powoli także i Bronks oraz Staten Island stają się coraz bardziej atrakcyjne nie tylko dla klasy średniej, lecz także dla bogatszych nowojorczyków z Manhattanu, choć ci – jeśli decydują się o zmianie miejsca zamieszkania – w pierwszej kolejności myślą jednak o przeprowadzce poza miasto.

– Mamy do czynienia z ciekawym zjawiskiem tzw. odwrotnej migracji, która polega na tym, że jeśli już ktoś przeprowadza się do zamożniejszych części Nowego Jorku, to są to ludzie młodzi. Starsi natomiast, którzy dorobili się w mieście majątku, się wyprowadzają. Jeśli nawet nie na południe to do biedniejszych dzielnic albo do sąsiedniego New Jersey – mówi prof. William B. Helmreich, socjolog i urbanista z City College of New York, autor poczytnych książek o Wielkim Jabłku.

Ci z kolei, którzy zostają na Manhattanie, podejmują coraz większe ryzyko. Polak Łukasz Wroński, z zawodu lutnik, niedawno otworzył własny sklep muzyczny Lukas Violins głównie ze skrzypcami i altówkami, które produkuje m.in. dla członków Filharmonii Nowojorskiej. Tłumaczy, że mimo dobrej sytuacji ekonomicznej w USA, życie w dużych miastach, takich jak Nowy Jork, staje się coraz większym wyzwaniem. – Przeniosłem sklep z dalekiej części Queens na Manhattan, bo w branży artystycznej miejsce jest bardzo ważne, napędza klientów, zwiększa renomę twórcy. Opłacenie takiego miejsca nie jest jednak łatwym zadaniem – przekonuje.

Dodaje, że mieszkańców ubywa, bo imigrantom coraz trudniej o zameldowanie tutaj. – Gdybym chciał zatrudnić kogoś z Polski do pracy w moim sklepie, nawet o wysokich kompetencjach, musiałbym przejść prawdziwą gehennę, a i tak sądzę, że to by się nie powiodło. Dziś ściągnąć imigrantów do pracy w sposób legalny udaje się głównie wielkim firmom, korporacjom – twierdzi Wroński.

Trzeba jednak dodać, że imigranci i tak poprawiają miastu statystyki, jeśli chodzi o wielkość populacji, bo od ostatniego ogólnonarodowego spisu w 2010 r. w Nowym Jorku zameldowało się 480 tys. przyjezdnych z zagranicy. Takich legalnych przybyszów w opinii wielu mogłoby być jednak więcej, gdyby ścieżka ich włączenia i adaptacji w społeczeństwo była prostsza i mniej zbiurokratyzowana. Ponieważ tak nie jest, w wielu wypadkach zostaje migracja nielegalna.

Burmistrz Bill de Blasio zaczął być nawet ostatnio oskarżany przez część nowojorczyków, że sprzyja bardziej nieudokumentowanym przybyszom niż rodowitym mieszkańcom i legalnym migrantom, po tym gdy w poprzednim roku wprowadził zmiany w systemie mieszkalnictwa publicznego. W ich wyniku starający się o tanie mieszkanie na popularnych loteriach mieszkaniowych nie muszą podawać numeru ubezpieczenia społecznego. Do tego w grudniu poprzedniego roku stan Nowy Jork wprowadził prawo, które zezwala nielegalnym migrantom na staranie się o prawo jazdy, co może spowodować, że nowojorska metropolia wzbogaci się o kolejne osoby w niej zarabiające (chociaż zamieszkałe w innych częściach stanu). Dla wielu z nich Nowy Jork wciąż jest szansą na poprawę jakości życia, a czasem wręcz na przetrwanie. Podobne prawa, jeśli nie pójdą za nimi zmiany ograniczające szarą strefę i nielegalną migrację, nie przysłużą się jednak miastu na dłuższą metę.

Tu wciąż jest wszystko!

Populacyjna bessa to nie tylko problem Nowego Jorku, lecz także wielu innych dużych ośrodków miejskich w Stanach Zjednoczonych takich jak Los Angeles, San Francisco czy Chicago. Rzeczone metropolie również nie przyciągają do siebie tak wielu Amerykanów i imigrantów, jak jeszcze kilkanaście lat temu. Jak przekonuje demograf William H. Frey z Instytutu Brookinga w raporcie „Metropolitan Policy Program", jednym z czynników wpływających na to, że populacja wielkich miast się zmniejsza, może być fakt, że ogólna sytuacja ekonomiczna w kraju się poprawiła i mieszkańcy metropolii z większą odwagą (i pełniejszym portfelem) wyprowadzają się na przedmieścia i tereny wiejskie. Podczas gdy przeciętna cena trzypokojowego mieszkania w Nowym Jorku to około 700 tys. dolarów, to w Orlando na Florydzie waha się już w okolicach 250 tys. dolarów. Zaoszczędzić na mieszkaniu już można, wyprowadzając się z Nowego Jorku choćby do sąsiedniego New Jersey, gdzie podobnej wielkości lokum można kupić już za ok. 300 tys. dolarów.

W Wielkim Jabłku, w porównaniu z innymi miejskimi molochami – Los Angeles czy Chicago, odpływ mieszkańców w ostatnich latach był jednak największy. Jednocześnie stan Nowy Jork zajął pierwsze miejsce pośród tych, które straciły najwięcej mieszkańców w 2019 r. Lokalne władze, między innymi Joseph J. Salvo, główny demograf w Departamencie Planowania Miasta, twierdzą, że ostatnie dane statystyczne dotyczące zmniejszającej się populacji mogą być mylne i wynikają ze zmiany metodologii badania, która nie doszacowuje liczby migrantów, którzy zameldowali się w Nowym Jorku w ciągu ostatniego roku.

William B. Helmreich twierdzi, że bez względu na to da się jednak zauważyć trend, który powinien dać władzom miejskim do myślenia, ale jednocześnie napomina, że z ostatnich badań nie należy wyciągać pochopnych wniosków. – Na razie mówimy o trendzie krótkoterminowym. Jest on niepokojący, ale głosy o tym, że Nowy Jork znalazł się w kryzysie, są przedwczesne. Oczywiście jest wiele problemów – z zarządzaniem, wysokimi cenami, poziomem szkół, bezdomnością, transportem publicznym. To wszystko wpływa na jakość życia, ale nie znaczy, że sytuacja nie ulegnie poprawie. Władze miejskie muszą jednak zwrócić uwagę nie tylko na najbogatszych i na wielkie firmy, ale także na biedniejszych i na imigrantów, którzy przyjeżdżają tutaj, żeby legalnie znaleźć pracę. To w końcu oni budowali to miasto i doprowadzili je do rozkwitu – zauważa prof. Helmreich.

Jedną z osób, które przeprowadziły się do Nowego Jorku z Wrocławia 15 lat temu jest Kinga Augustyn – dziś ceniona na Manhattanie skrzypaczka, studentka prestiżowej szkoły muzycznej Juilliard School. Mówi, że w 2020 r. o karierę niczym ze słynnego amerykańskiego snu jest tu jeszcze trudniej niż choćby przed kilkunastoma laty, co nie znaczy, że jest to niemożliwe. – Na początku byłam Nowym Jorkiem przerażona. Problemy z adaptacją, mieszkaniowe, ze stylem życia – nic mnie z tych rzeczy nie ominęło. Było ciężko, ale w końcu wyszłam na prostą. Potrzebny był upór, jasny cel, zdobycie i pielęgnowanie kontaktów – przekonuje. I dodaje: – W Nowym Jorku jest po prostu wszystko. Wszystko, co najlepsze, ale też wszystko, co najgorsze. Ale wciąż wszystko!

Augustyn podkreśla, że dziś nie wyobraża sobie życia w innym miejscu na świecie. Podobnych głosów, o wyjątkowości miasta, można usłyszeć w Wielkim Jabłku tyle samo, co o tym, że nie sposób w nim zamieszkać na stałe. W tym paradoksie tkwi też pewnie zresztą fenomen Nowego Jorku, któremu bez względu na wszelkie problemy mieszkańców i kolejne spisy ludności trudno będzie odebrać status cudownego miasta. Znów odwołajmy się do E.B. White'a i jego eseju „Here is New York", w którym przyznał, że mimo wielu niegodności związanych z mieszkaniem w Nowym Jorku, „miasto rekompensuje wszystkie zagrożenia i braki, dostarczając swoim mieszkańcom ogromne dawki witaminy, którą jest poczucie przynależności do czegoś wyjątkowego, kosmopolitycznego, potężnego i niezrównanego z niczym innym". No chyba że ktoś, jak Trump, ma już tej witaminy pod dostatkiem i zamiast kosztować Wielkiego Jabłka woli pograć w golfa na Florydzie. 

Adrian Bąk jest dziennikarzem Programu II Polskiego Radia

Na początku roku amerykańskie media poinformowały, że w 2019 r. populacja stanu Nowy Jork zmniejszyła się po raz trzeci z rzędu do 19,45 mln osób, a samego miasta po raz drugi z kolei i wynosi już poniżej 8,5 mln. Lokalna gazeta „New York Post" grzmiała, że metropolia ze względu na to, że ubywa w niej mieszkańców, powoli traci zaszczytne miano Wielkiego Jabłka, stan za chwilę przestanie być zaś określany dumnie jako Empire State (imperialny).

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi