Cancel culture, czyli jak wymazać liberalizm

Coraz mniejsze znaczenie ma dziś, czy dany tekst kogoś obraża czy nie – ważne jest, czy ktoś poczuł się nim urażony. A do tego, żeby poczuć się urażonym, nie trzeba nawet czytać. Wystarczy, że jakiś lider opinii określi tekst mianem „homofobicznego", „rasistowskiego", by autora dotknęło tabu niedotykalności. I tak rozkręca się spirala cancel culture.

Publikacja: 23.10.2020 11:00

Cancel culture, czyli jak wymazać liberalizm

Foto: AdobeStock

Żyjemy w epoce rozkwitu kultury unieważniania. Jedna nierozważna, niepoprawna politycznie wypowiedź może prowadzić do wyrzucenia poza obręb wspólnoty. Przed ostracyzmem nie chroni często nawet dorobek naukowy czy pozycja społeczna. Praktyka cancel culture niejako automatycznie przywodzi skojarzenia z rytuałem „dwóch minut nienawiści" z powieści George'a Orwella „1984". Nie jest to jednak wymyślona koncepcja brytyjskiego pisarza. To ucieleśnienie pewnego uniwersalnego mechanizmu społecznego: budowania tożsamości wspólnoty przez negację tego, co do wspólnoty nie należy. Bardzo często negację brutalną i gwałtowną. Prześladowania chrześcijan w Rzymie, prześladowania Żydów w Europie po epidemii dżumy, prześladowania czarownic – wszystkie te wątki mają wspólny element, jakim jest zmobilizowany tłum, który rzuca się na kozła ofiarnego.

Nie chodzi jednak o to, że tyrady „wojowników o sprawiedliwość społeczną" na Twitterze mają dokładnie ten sam wymiar moralny co prześladowanie chrześcijan czy czarownic. Podobieństwo leży w samej zasadzie działania. To właśnie mobilizacja, jak zauważa Rene Girard, stanowi tożsamość tłumu, nadaje mu ruch i sens. Będąc przeciwko czemuś, tłum jednoczy się, więc buduje pewną wspólnotę, która jest już czystsza i doskonalsza, bo pozbywa się elementu obcego i szkodliwego.

Religijny wymiar takiego oczyszczania wspólnoty jest podkreślany niezwykle często, chociaż zazwyczaj z błędną interpretacją. Otóż odruch taki ma nierozerwalny wręcz związek z religią, ale na tyle, na ile religia jest naturalnym elementem życia społecznego. Innymi słowy, czarownice nie były prześladowane przez chrześcijan, ponieważ byli chrześcijanami, ale chrześcijanie prześladowali czarownice dlatego, że były czarownicami. To element wspólnoty i jej zagrożenia był decydujący dla podjęcia takich, a nie innych środków, większą rolę zaś grały w uzasadnieniach wyobrażenia gminu na temat czarów i ich działania w przyrodzie niż którykolwiek ustęp Pisma. Mechanizm kozła ofiarnego dochodził do głosu zawsze w sytuacji pewnego kryzysu społecznego, którego był sensem i rozwiązaniem.

Liberalizm w defensywie

Grzechem pierworodnym liberalizmu było ignorowanie tej właściwości natury ludzkiej – zwierzęcia społecznego, jak określił to Arystoteles – i konstruowanie urządzeń politycznych w oparciu o idylliczną wizję stosunków społecznych. Wszystkie przypadki barbarzyństwa z przeszłości, twierdzili liberałowie, wynikają z ignorancji. Ludzie z natury są dobrzy, więc wystarczy wprowadzić pokojowe metody rozwiązywania sporów, a ludzie przestaną prowadzić ze sobą wojny.

Dlatego też liberałowie zawsze obawiali się demokracji. Zmobilizowany tłum, który niszczy jednostkę lub mniejszość, jest w liberalnej wizji świata kwintesencją demokracji i odejścia od racjonalnej polityki. „Geniusz może oddychać tylko w atmosferze wolności" – pisał John Stuart Mill w swoim klasycznym eseju. Zagrożeniem dla wolności nie było dla liberałów tylko państwo, jako terytorialne narzędzie przymusu, ale również tyrania większości, która wymusza na wybitnych jednostkach podporządkowanie się tym mniej wybitnym, przeciętnym.

Liberalna interpretacja cancel culture jest zatem oczywista i obawy o to, że „unieważnianie" stanowi zagrożenie dla wolności, przede wszystkim dla wolności słowa, pochodzą głównie od tych, którzy są do tej tradycji myślenia o polityce przywiązani. I tak wśród sygnatariuszy sławnego listu otwartego w sprawie cancel culture, opublikowanego w „Harper's Magazine", znajdziemy przede wszystkim intelektualistów liberalnych – m.in. Anne Applebaum, Jonathana Haidta, Marka Lilla czy Stevena Lukesa. Furorę robiło stwierdzenie, że pod jednym listem znajdziemy zagorzałego przeciwnika Busha Noama Chomsky'ego, jak i nadwornego pisarza byłego amerykańskiego prezydenta Davida Fruma. Jednak różnorodność ideologiczna jest tutaj raczej iluzją: list jest w swej wymowie liberalny i jego celem jest ratowanie liberalizmu.

To właśnie liberałowie najbardziej odczują skutki cancel culture. Google, Twitter czy Facebook, chociaż cyklicznie oskarżane o czerpanie finansowych korzyści z „niszczenia demokracji" i „promocji autorytaryzmu", poza usługami płatnymi od dawna prowadzą politykę zdecydowanie niechętną treściom „prawostronnym". Demonetyzacja filmów czy kanałów, blokowanie stron czy usuwanie kont stanowią już od dawna jedne z głównych wątków narzekania autorów prawicowych. Do tej pory nie wywołało to tak ożywionej debaty nad wolnością słowa, bo większość liberałów zgodziła się na możliwość ograniczania tejże, jeżeli ma dotyczyć to „fundamentalizmu", „fanatyzmu" czy „ciemnoty".

O ile jednak niejasne zasady selekcji treści czy „regulowania" algorytmów były mało medialne, o tyle masowe zaangażowanie użytkowników, którzy nie są sterowani jasną „agendą", jak moderatorzy YouTube'a czy Facebooka, trudno przegapić, a przede wszystkim – kontrolować. I tak ów niekontrolowany tłum wyrysował granice politycznego spektrum w taki sposób, że tuż przy prawej ścianie znaleźli się nagle Steven Pinker czy J.K. Rowling. To w tym absurdalnym miejscu liberałowie nagle zorientowali się, że rewolucja jednak naprawdę pożera własne dzieci i ich przypadek będzie tylko tę regułę potwierdzał.

Prawdziwe ofiary polaryzacji

Można to skwitować złośliwym uśmieszkiem i stwierdzeniem, że liberałowie sami zgotowali sobie ten los. Przymykanie oczu na już od dawna panującą cenzurę, z wytłumaczeniem, że prywatne firmy mogą same decydować o tym, co jest u nich publikowane, to tylko jeden z elementów liberalnej postawy w ostatnich latach. Liberalne media, nie tylko w USA, ale również w Europie i w Polsce, przyczyniły się do coraz mocniejszej polaryzacji ideologicznej społeczeństw, strasząc „skrajną prawicą", wzrostem „tendencji autorytarnych" i podobnymi pobożnymi życzeniami.

Odcinając się coraz mocniej od wszystkiego, co choćby pozornie przypominało „prawicę", liberalne środowiska nie doprowadziły do centralizacji spektrum poglądów politycznych, ale przesunęły jego granice dalej w lewo, same pozostając w tym samym miejscu. Zdziwienie, że coraz mocniej radykalizująca się światopoglądowo lewica nie chce mieć z nimi nic wspólnego, jest jedynie dowodem wybitnej politycznej głupoty.

Niemniej nie oszukujmy się: „unieważnianie", chociaż głośne medialnie, raczej rzadko przynosi faktyczne ofiary w celebrytach, dosłowne lub metaforyczne. J.K. Rowling nadal jest multimilionerką, a jej najnowsza książka, przeklęta przez bojowników Twittera za postać transgenderowego mordercy, sprzedaje się wyśmienicie. Steven Pinker nie został wciągnięty na żaden indeks ksiąg zakazanych, a żarliwe domaganie się wykluczenia z grona szanowanych naukowców i członków Amerykańskiego Towarzystwa Lingwistycznego spotkało się z równie żarliwą obroną. Właściwie jedynymi poszkodowanymi w tej wojnie religijnej są i będą zwykli ludzie, którzy z jakiegoś powodu znajdą się w pobliżu jej frontu.

Opisany przez „The Atlantic" przypadek Emmanuela Cafferty'ego, kierowcy ciężarówki zatrudnionego w firmie San Diego Gas & Electric, jest jednym z takich przykładów. Cafferty został sfilmowany, kiedy pokazywał innemu kierowcy gest „OK". Według niektórych dłoń ułożona w taki sposób przypomina litery W i P, co ma być skrótem od white power i znakiem rozpoznawczym białych supremacjonistów. Film z zajścia został umieszczony na Twitterze, a tłum użytkowników zaczął domagać się od firmy zwolnienia Cafferty'ego, co też stało się kilka dni później.

Najbardziej absurdalne w tym wszystkim pozostaje to, że to skojarzenie jest dziełem trolli z serwisu 4chan i istniało naprawdę jedynie w wyobraźni lewicowych poszukiwaczy spisków. Jednak to, czy znak ten naprawdę funkcjonuje jako pozdrowienie supremacjonistów albo czy kierowca faktycznie miał intencję pokazania znaku supremacjonistów, zupełnie nie miało znaczenia dla nadania biegu wypadkom. Tłum domagał się ofiary, a firma posłusznie, obawiając się gniewu, taką ofiarę złożyła.

Nowa świecka religia tabu

Załóżmy, że były kierowca firmy z San Diego rzeczywiście jest białym supremacjonistą. W jaki sposób przekładało się to na jego pracę czy na jakość świadczonych przez firmę usług? Gdyby nie nagranie, pozostawałby dla odbiorców energii anonimowy i nie mieliby oni pojęcia, jakie ma poglądy. Podobnie jak anonimowi pozostają dla nas wszystkich sprzedawcy w sklepach, kurierzy, dostawcy, kierowcy komunikacji miejskiej i wszyscy, z którymi spotykamy się codziennie. Odgadnięcie, jakie mają poglądy na temat cierpienia zwierząt, globalnego ocieplenia, związków partnerskich, aborcji i podobnie kontrowersyjnych kwestii, byłoby raczej niemożliwe.

Ale to znowu racjonalistyczne pojmowanie świata, właściwe na przykład dla liberalizmu. Przypadek Cafferty'ego wskazuje na odmienny charakter zjawiska cancel culture. Oburzony (czy też raczej, jak wynika z opisu zajścia – prowokator), który był autorem nagrania, nie musiał być i prawdopodobnie nie był nawet klientem firmy San Diego Gas & Electric. Jego – i innych domagających się zwolnienia kierowcy – dotyczyło to w zgoła odmienny sposób.

To, z czym w ramach cancel culture mamy do czynienia, to uznanie materialnej realności zła, które jest podstawą religijnej wizji świata w religiach naturalnych. Zło promieniuje na wszystkie uczynki złej osoby, więc staje się ona tabu i wszystko, czego dotknie, staje się nieczyste. W ten sposób zagraża wspólnocie, więc wobec takich osób odczuwa się obrzydzenie. Radykalne potępienie tego zła wspólnotę jednoczy i oczyszcza.

Ujawnia się tutaj też wybitnie religijne pojmowanie czasu. W tej wizji świata zło się nie przedawnia, a obecnie obowiązujące zasady działają wstecz. Jeżeli zło zaistniało w świecie, to została naruszona kosmiczna równowaga, która nie może zostać przywrócona bez pokuty i ukarania winnego. I to jest kolejny element, którego najbardziej boją się liberalni celebryci w związku z cancel culture. Bycie uznanym intelektualistą, znanym z tolerancji, otwartości, walki o „prawa człowieka" i poparcia dla równościowych inicjatyw, może w jednej chwili stać się bezwartościowe, jeżeli tylko istnieje dowód na to, że w przeszłości, „w innych czasach", napisało się coś, co z dzisiejszej perspektywy jest niedopuszczalne, wystąpiło się publicznie w głupawym przebraniu lub przyjaźniło się z pariasami czasów obecnych. I podobnie, przeszły dorobek może stracić ważność, jeżeli tylko popełni się wykroczenie przeciwko aktualnie obowiązującej doktrynie.

Wynajdywanie zdjęć, filmów, wypowiedzi czy ustępów z książek sprzed dziesięciu czy dwudziestu lat, aby skompromitować dzisiejszych celebrytów i pozbawić ich pracy, stanowi ulubione zajęcie social justice warriors. Afery wokół osób takich jak Kevin Hart, który stracił możliwość poprowadzenia ceremonii Oscarów przez swoje „homofobiczne" tweety sprzed wielu lat, czy Jimmy Kimmel, któremu wyciągnięto fakt, że wystąpił niegdyś przebrany za czarnego koszykarza Karla Malone'a, powodują niemały popłoch wśród osób publicznych, które nie są do końca pewne, czy w przeszłości nie dopuściły się podobnych rasistowskich, seksistowskich czy homofobicznych zbrodni.

Ostatnia szansa lewicy

W Polsce nie odczuwamy jeszcze w pełni siły wojowników o sprawiedliwość, ponieważ polski system uniwersytecki, chociaż zdecydowanie bardziej masowy niż amerykański, nie zdążył jeszcze wyprodukować ich wystarczająco wielu. Nie oznacza to jednak, że nie pojawiają się pierwsze udane próby manifestacji religii prawomyślności.

Główny nurt lewicy w Polsce, po rządach SLD, stał się ideologicznie nijaki i zmarginalizowany. Polityka PiS jeszcze bardziej zmarginalizowała wpływy lewicy, realizując politykę gospodarczą par excellence lewicową, zostawiając lewicowcom możliwość wyróżnienia się jedynie w sferze obyczajowej. Ale sfera ta nie mogła długo pozostać w monopolu lewicy, gdyż pretensje do niej od zawsze zgłaszały centrowe środowiska liberalne. W ten sposób lewica zaczęła odgrywać rolę lewego skrzydła liberalizmu i reprezentować tak naprawdę nikogo.

Kurs na oczyszczenie lewicy z liberalizmu to jedyna szansa dla lewicy na pojawienie się w szerszej świadomości i wypracowanie wyraźniejszej tożsamości własnej. Metoda naganiania wiernych na dwie minuty nienawiści może się okazać doskonałym narzędziem, aby tego dokonać. Afera wokół tekstu dziennikarza „Gazety Wyborczej" Piotra Głuchowskiego o „strefach wolnych od LGBT" jest właśnie tego doskonałym przykładem i stanowi poglądowy scenariusz rozwoju sytuacji. Tekst Głuchowskiego był „centrystyczny" i wyrażał typowe liberalno-racjonalne stanowisko wobec przechodzącej przez Polskę wojny kulturowej. Ale w cancel culture nie chodzi przecież o to, czy dany tekst kogoś obraża czy nie; chodzi tam o to, że ktoś poczuł się nim urażony. A do tego, żeby poczuć się czymś urażonym, nie trzeba nawet czytać – wystarczy, że lokalny lider określi tekst mianem „homofobicznego", „rasistowskiego" lub w inny sposób bluźnierczego, by autora dotknęło tabu niedotykalności.

Wątpliwe jednak pozostaje, czy „unieważnianie" rozwinie się u nas na skalę taką, jaką obecnie obserwujemy w USA czy Wielkiej Brytanii. Dla lewicy jest to być albo nie być, ale „być" w tym przypadku – czyli uzyskać przez własną radykalizację wiarygodną tożsamość – nie będzie również w żadnej mierze masowym sukcesem. Polski obecnie nie stać na cancel culture.

Żyjemy w epoce rozkwitu kultury unieważniania. Jedna nierozważna, niepoprawna politycznie wypowiedź może prowadzić do wyrzucenia poza obręb wspólnoty. Przed ostracyzmem nie chroni często nawet dorobek naukowy czy pozycja społeczna. Praktyka cancel culture niejako automatycznie przywodzi skojarzenia z rytuałem „dwóch minut nienawiści" z powieści George'a Orwella „1984". Nie jest to jednak wymyślona koncepcja brytyjskiego pisarza. To ucieleśnienie pewnego uniwersalnego mechanizmu społecznego: budowania tożsamości wspólnoty przez negację tego, co do wspólnoty nie należy. Bardzo często negację brutalną i gwałtowną. Prześladowania chrześcijan w Rzymie, prześladowania Żydów w Europie po epidemii dżumy, prześladowania czarownic – wszystkie te wątki mają wspólny element, jakim jest zmobilizowany tłum, który rzuca się na kozła ofiarnego.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi