„25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy". Jan Holoubek, reżyser: Trzeba było o tym opowiedzieć

Narosła we mnie złość na to, co się wydarzyło. Miałem przeświadczenie, że trzeba opowiedzieć o bezpodstawnym uwięzieniu Tomka Komendy szerokiej publiczności – mówi w rozmowie z Barbarą Hollender reżyser Jan Holoubek.

Aktualizacja: 21.02.2024 15:41 Publikacja: 18.09.2020 10:00

„25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy". Jan Holoubek, reżyser: Trzeba było o tym opowiedzieć

Foto: Fotorzepa, Robert Pałka

W związku ze śmiercią Tomasza Komendy przypominamy rozmowę z reżyserem filmu „25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy"

Czytaj więcej

Tomasz Komenda nie żyje

Plus Minus: Jantary za reżyserię, zdjęcia, scenariusz, główną rolę męską i jeszcze wyróżnienie publiczności. Pana film „25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy" na zakończonym dwa tygodnie temu festiwalu Młodzi i Film rozbił bank z nagrodami. Był pan na scenie bardzo wzruszony.

Mnie samego zaskoczyło, że tak się rozkleiłem. Ale włożyliśmy w ten film tyle pracy, serca i emocji. Mieliśmy też ogromny dług wobec do autentycznych bohaterów tej historii.

Scenariusz Andrzeja Gołdy dostał pan od producentki Anny Waśniewskiej. Co sprawiło, że pomyślał pan: to jest to.

Słyszałem oczywiście o chłopaku, który przesiedział 18 lat w więzieniu skazany za zbrodnię, której nie popełnił. Nie znałem jednak szczegółów tej sprawy. Ze scenariusza dowiedziałem się też, w jaki sposób doszło do uwolnienia Komendy. Po lekturze zadzwoniłem do Gołdy, żeby spytać, czy jego tekst rzeczywiście jest całkowicie oparty na faktach. Pomyślałem, że to niesamowita, hollywoodzka historia, która wydarzyła się w Polsce. Nie mógłbym sobie wymyślić mocniejszego tematu na fabularny debiut. Narosła we mnie złość na to, co się wydarzyło. Miałem przeświadczenie, że trzeba opowiedzieć o losach Komendy szerokiej publiczności.

Kiedy zapytano w badaniu o sprawę Tomka Komendy, około 80 procent respondentów odpowiedziało, że o niej słyszało, ale nie znało szczegółów.

Ja właśnie do tej grupy należałem. Dlatego zacząłem szukać wszelkich informacji, przeczytałem książkę Grzegorza Głuszaka „25 lat niewinności". A nad odpowiedzią dla Ani Waśniewskiej zastanawiałem się godzinę, może dwie.

Raz jeszcze okazało się, że najlepsze scenariusze pisze życie. Ale czy robienie filmu na podstawie prawdziwej historii, i to na dodatek tak potwornie dramatycznej, nie jest wielkim obciążeniem psychicznym?

Nie od początku sobie to uświadamiałem. I dobrze, bo pewnie by mnie to sparaliżowało. W trakcie zdjęć skupialiśmy się na kolejnych dniach, scenach. Dopiero na etapie montażu i potem, gdy do sieci trafił pierwszy teaser, zorientowałem, jak wielu ludzi czeka na ten film.

Kiedy spotkał się pan z Tomaszem Komendą pierwszy raz?

W okresie przygotowań do filmu. Pojechaliśmy do niego z Andrzejem Gołdą i Anią Waśniewską. Z jego matką, ojczymem i braćmi spędziliśmy kilka godzin. Chcieliśmy się nawzajem poznać. Miałem nadzieję, że Tomek obdarzy nas zaufaniem. Byłem zaskoczony, jak bardzo był dowcipny i zdystansowany do własnej historii.

O czym wtedy rozmawialiście?

O najprostszych sprawach. Nie chcieliśmy wyciągać z Komendy wspomnień, dysponowaliśmy przecież znakomitą bazą faktograficzną. Nie było więc opowieści o pobycie w więzieniu, Tomek zresztą nie chce do tego wracać. Zależało mi raczej, żeby poznać tę rodzinę, zbudować sobie jej portret duchowy. Dzięki temu spotkaniu łatwiej mi było potem konstruować obsadę filmu. Nie chodziło mi o podobieństwo fizyczne, szukałem raczej aktorów o energii podobnej do autentycznych bohaterów tej historii.

Był pan w tym samym mieszkaniu, z którego Tomka Komendę zabrali policjanci?

Tak. Ono jest w rzeczywistości nawet mniejsze niż w filmie. Pokój główny ma około 7 może 8 metrów kwadratowych, obok jest jeszcze mniejsza sypialnia, do której wchodzi się z tego pokoju. I to jest ważne, bo 12 osób widziało Tomka w domu tamtej sylwestrowej nocy w 1997 roku, gdy w Miłoszycach zamordowana została 15-letnia dziewczyna. A z tego mieszkania naprawdę nie można było wyjść niezauważonym.

Jak Tomasz Komenda przyjął informację, że powstanie film?

Nie było mnie przy tym, ale podejrzewam, że się ucieszył. Podczas naszego pierwszego spotkania powiedział zdanie, które wryło mi się w pamięć: „Chcę, żeby coś po mnie zostało". Miał nadzieję, że jego wieloletnie cierpienie nie pójdzie na marne. Że ta tragiczna historia może uratuje kogoś, kto mógłby podzielić jego los. Że stanie się przestrogą dla urzędników państwowych, jeśli kiedykolwiek przyjdzie im do głowy pójść na skróty.

On potem przychodził na plan?

Wraz z rodziną odwiedził nas kilkakrotnie na planie we Wrocławiu. Te wizyty były bardzo mocnym przeżyciem. I dla niego, i dla nas, i przede wszystkim dla aktorów, którzy spotykali się z ludźmi, w których się wcielali.

Odniósł pan wrażenie, że Komenda od nowa uczy się świata?

Jest w filmie scena, w której po wyjściu z więzienia Tomek jedzie przez Wrocław samochodem i jest oszołomiony tym, co widzi. Więźniowie nie są całkowicie odcięci od świata, mają w celach telewizory. Ale po długim odosobnieniu zderzenie z rzeczywistością jest ogromne. Myśmy się jednak spotkali rok po odzyskaniu przez niego wolności i miałem wrażenie, że szybko i świetnie się adaptuje do nieznanej mu rzeczywistości.

Co było dla pana w „25 latach niewinności" najważniejsze: opowieść o kimś, kto niezasłużenie stracił młode lata, kiedy człowiek najszybciej się rozwija i urządza w życiu? Historia więzi matki i syna, którzy przez cały ten czas starali się dodawać sobie sił, by przetrwać? Czy wreszcie diagnoza systemu prawnego i politycznego?

Interesowały mnie wszystkie te aspekty. Chciałem, żeby film miał w sobie coś z prozy Kafki, z historii Józefa K. Ale w historii Komendy jest również ta piękna opowieść o miłości matki i syna. I megainteresujący kryminał. A wreszcie kino społeczne. Bo prokuratorzy oskarżający pod koniec lat 90. Komendę, fabrykowali dowody, wiedząc, że oskarżają niewinnego człowieka. Z ich punktu widzenia ważne było znalezienie ofiary, wsadzenie jej do więzienia i zamknięcie sprawy.

Niedawno Maciej Pieprzyca zrobił film „Jestem mordercą" o śląskim wampirze Zdzisławie Marchwickim, sugerując, że stał się on rodzajem kozła ofiarnego. Trzeba było znaleźć winnego, gdy zamordowana została bratanica Gierka. Teraz pokazuje pan podobny mechanizm szukania na siłę winnego. W innej Polsce.

Ten mechanizm działa wszędzie, na całym świecie. Jest, niestety, wpisany w funkcjonowanie systemów sprawiedliwości. Policjanci i śledczy zmuszają kogoś do przyznania się do niepopełnionego przestępstwa. To właśnie wywołało we mnie złość. Kilkanaście osób postanawia wsadzić kogoś do więzienia i nie ma siły, żeby ten walec zatrzymać. Chyba że ich ofiarę stać na dobrego prawnika. Ale przecież wiadomo, że takie historie nie przytrafiają się zwykle ludziom zamożnym.

Komendzie przydzielony z urzędu obrońca nie pomógł.

Osobiście uważam, że jego adwokat był wręcz uwikłany w ten proceder. Jego zaniechania były nieprawdopodobne. Mówi się, że Tomka mógłby wybronić ambitny student drugiego roku prawa. A jego obrońca nie zrobił nic, choć wystarczyło zawnioskować o jeden czy dwa eksperymenty procesowe. Choćby to: jakim cudem Tomek mógł się dostać w sylwestrową noc z Wrocławia do Miłoszyc. Dojechać autobusem do Gajkowa, przejść polami 12 km w 17-stopniowym mrozie, zgwałcić i zabić dziewczynę, a potem wrócić do Wrocławia tą samą drogą i obudzić się rano we własnym łóżku? Nie da się tego zrobić w jedną noc.

Dowody biologiczne były nieprecyzyjne bądź sfabrykowane, a sąsiadka, która jako pierwsza rzuciła na Komendę podejrzenie, była już wcześniej skazana za krzywoprzysięstwo.

Jej zeznania w ogóle nie powinny być brane pod uwagę. A wie pani, jak zło się ze sobą czasem zazębia? Ona była masażystką w sportowym klubie policyjnym i otworzyła we Wrocławiu prywatny salon masażu. Gdy zbankrutowała, w tym samym budynku utworzono komisariat, w którym zginął Igor Stachowiak.

Ale pokazuje pan również tych wspaniałych dwóch prokuratorów i policjanta, którzy po latach wrócili do tej sprawy.

Na końcu filmu można zobaczyć, jak idą ulicą razem z Tomkiem – człowiekiem, którego oczyścili z zarzutów, ratując mu godność i kawał życia. To fantastyczni ludzie, którzy postawili się całemu systemowi. Wiem, że bardzo dużo zaryzykowali, ale dzisiaj mogą być dumni ze swojej postawy.

Za tamto pierwsze śledztwo do tej pory nikt nie poniósł odpowiedzialności, a Komenda dotąd nie dostał jeszcze odszkodowania.

Mam nadzieję, że nasz film przyspieszy sprawy związane z odszkodowaniem. Natomiast nie łudzę się, że ktokolwiek zostanie ukarany za zaniechania czy fałszowanie dowodów w tamtej sprawie. Te przestępstwa ulegają przedawnieniu.

12 lat temu na tym samym festiwalu w Koszalinie dostał pan swoją pierwszą nagrodę za reżyserię filmu dokumentalnego „Słońce i cień" o spotkaniach swojego ojca Gustawa Holoubka i Tadeusza Konwickiego. To był rzeczywiście niezwykły film, bo sportretował pan dwóch intelektualistów, ale też pięknych ludzi.

Cieszę się, że ta historia zatoczyła koło. Ja wtedy właśnie, odbierając tę nagrodę, po raz pierwszy pomyślałem, że może warto spróbować reżyserii. Uwierzyłem, że zaczynam być gotowy, by wziąć na siebie odpowiedzialność za cały film. Dokument „Słońce i cień" był dla mnie poważnym wyzwaniem, zwłaszcza że jednym z jego bohaterów był mój ojciec. Udało się, i to mi dało odwagę, by dalej iść tą drogą.

Jakie zachował pan najważniejsze wspomnienie o ojcu?

Każdy ojciec i syn odbywają kiedyś mityczną wspólną wycieczkę do lasu, budują szałas albo płyną łódką. Dla nas był to właśnie czas realizacji tego wspólnego filmu.

Późno odbyliście tę swoją mityczną podróż.

Bo różnica wieku między mną a tatą była kolosalna. 55 lat. A poza tym, kiedy byłem mały, ojciec bardzo aktywnie pracował. Mało bywał w domu, choć pamiętam jego ogromną czułość i wspaniałą, słodką herbatę z cytryną, którą mi robił.

To właśnie wyrastanie w artystycznej rodzinie, obcowanie ze sztuką, obserwowanie życia dwojga aktorów Gustawa Holoubka i matki Magdaleny Zawadzkiej, popchnęło pana w kierunku kina?

A cóż w tym dziwnego? Dzieci piekarzy często zostają piekarzami, tworzą się klany lekarskie, prawnicze. Ja od wczesnego dzieciństwa nasiąkałem teatrem i kinem. Jako młody chłopak latałem z kamerą i kręciłem jak szalony. Po maturze zdałem do filmówki.

Dlaczego wybrał pan wtedy wydział operatorski?

Nie czułem się jeszcze gotowy by zdawać na reżyserię. I ta operatorka stała się ważną częścią mojego życia. Dziś mam kilka ciekawych propozycji reżyserskich, ale nie zarzekam się w związku z tym, że już nigdy nie stanę za kamerą. Nie wiadomo, jak ułoży się życie. Może będę chciał zrobić film z którymś z kolegów? Polubiłem ten zawód.

No właśnie: jest długa lista produkcji, w których pracował pan jako operator. Od seriali przez teatry telewizji, filmy dokumentalne aż do fabuł. Jeszcze dwa lata temu robił pan zdjęcia do „Kruka" Macieja Pieprzycy i do „Podatku od miłości". To dlaczego opuścił pan tę „bezpieczną sferę"?

Od jakiegoś momentu zacząłem czuć, że chcę tworzyć swój świat od początku, od zera. Sześć lat temu dostałem propozycję od Jerzego Kapuścińskiego, który był wtedy szefem TVP 2, by nakręcić 50-minutowy film „Pocztówki z republiki absurdu". To był „mokument" na podstawie mojego własnego scenariusza. Potem dalej powoli szedłem tą drogą. Dla Showmaksa zrobiłem „Rojsta", w TVN wyreżyserowałem cztery odcinki drugiej serii „Odwróconych".

W „Pocztówkach z republiki absurdu" i w „Rojście" mierzył się pan z czasem komunizmu. Frapowały pana atmosfera tamtego okresu, siermiężna codzienność, zwyrodnienie klasy politycznej. Akcja „Rojsta" toczyła się w specyficznym momencie – między stanem wojennym a Okrągłym Stołem. Był pan wtedy dzieckiem. Skąd to zainteresowanie?

Lata 80. jawią mi się jako bardzo mroczny okres. Czas zalęknienia. To znakomite tło dla kryminału noir. Ja zresztą nie chciałem pokazywać współczesności. Wolałem przefiltrować świat przez swoją wyobraźnię, a właśnie odskok do innej epoki pozwala oderwać się od codzienności. Początkowo „Rojst" miał być filmem fabularnym, ale producenci, do których się zwracałem, pukali się w głowę: „Po co te lata 80.? To bardzo zwiększa budżet. Wszystko, co wymyśliłeś, mogłoby się wydarzyć dzisiaj". Minęło kilka lat, powstały seriale „Stranger Things", „Dark" i nagle wszyscy zwariowali na punkcie lat 80. No i wystartowaliśmy z serialem.

Już wtedy, podobnie jak w „25 latach niewinności", łączył pan gatunki. W „Rojście" popularny kryminał zderzył pan z niebanalną diagnozą społeczną i historyczną. W serialu znalazł się m.in. temat mało popularny i trudny: skrzętnie ukrywanej tajemnicy – relacja, co działo się po wojnie z niemieckimi mieszkańcami Ziem Zachodnich.

Nikt z dziennikarzy nigdy tego wyciągnął, nie skomentował. A mnie się to wydawało interesujące, miałem nadzieję, że zacznie się na ten temat dyskusja. Tło społeczne czy obyczajowe jest dla mnie bardzo ważne. Próbuję opowiadać o ludziach i czasach, w których żyli.

W „Rojście" miał pan przed kamerą gwiazdy kilku pokoleń – od Andrzeja Seweryna do Dawida Ogrodnika. W „25 latach niewinności" matkę gra genialna Agata Kulesza, ale jednak główną rolę zaoferował pan aktorowi mało znanemu.

Od początku uważałem, że Tomka powinien zagrać aktor o nieznanej powszechnie twarzy. Długo go szukałem. Dostałem też sporo tzw. self-tape'ów, na których aktorzy nagrali sceny z filmu. Oglądałem te taśmy dwa dni. Materiał od Piotra Trojana włączyłem drugiego dnia wieczorem, trochę zmęczony. I nagle poraziło mnie. Już wiedziałem, że mam Komendę. Po zdjęciach próbnych, gdy zagrał wspólną scenę z Agatą Kuleszą, miałem pewność, że to właściwy wybór. Nie czułem ani przez sekundę lęku, że Piotr nie podoła tej roli. Wiedziałem, że stanie się on wyzwaniem dla doświadczonych, znakomitych aktorów, którzy będą mu partnerować. Że wyciągnie z tej roli maksimum. Nie myliłem się. Piotr wspaniale się przygotował, był pełen poświęcenia, dla naszego filmu pomiędzy pierwszym a drugim okresem zdjęciowym schudł dziesięć kilogramów. To jest wybitnie utalentowany, a jednocześnie mądry i wrażliwy aktor.

W Koszalinie czy podczas warszawskiej premiery obejrzał pan pewnie „25 lat niewinności" z publicznością. Czy myślał pan, że coś chciałby pan w filmie zmienić?

Nie obejrzałem go z publicznością... To byłby dla mnie zbyt duży stres. A odpowiadając na pani pytanie: jeszcze za wcześnie na taką refleksję. Pewnie za rok, dwa będę zdolny do analizy na chłodno, na razie cieszę się z każdej sekundy tego filmu.

Moje pytanie było trochę prowokacyjne. Oglądając „25 lat niewinności", miałam wrażenie, że to materiał na serial. Wiele wątków można rozwinąć. Matki, rodziców ofiary, policjanta i prokuratorów, którzy walczyli o jego uniewinnienie, pewnie również adwokata i tych, którzy go wsadzili do więzienia.

To prawda, że do filmu fabularnego musiałem bardzo wiele wątków, ogromnie interesujących, pominąć lub zminimalizować. Więc nie wiem – może kiedyś taki serial powstanie. Na razie chcemy, żeby film trafił do publiczności.

Wierzy pan, że to się uda w czasie pandemii?

Tak, wierzę, że ten temat przyciągnie ludzi do kina. Że widzowie będą chcieli zobaczyć tę historię.

Myślałam o czymś innym: nie boimy się zakopiańskich Krupówek, Monte Cassino w Sopocie, wesel i osiemnastek, ale kina wciąż się nie zapełniają. Zdecydowaliście się na premierę w bardzo trudnym czasie.

Ludzie przyzwyczajają się do życia z wirusem. Nie wiadomo, ile ta pandemia potrwa. Nie wiadomo, kiedy można by było ten film pokazać bezpiecznie. Za miesiąc? Za rok? Poza tym widzowie nie chodzą do kina także dlatego, że nie mają na co. Mam więc nadzieję, że „25 lat niewinności" przyciągnie widzów. Może to myślenie życzeniowe, ale przecież reżyserowi wolno marzyć. 

W związku ze śmiercią Tomasza Komendy przypominamy rozmowę z reżyserem filmu „25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy"

Plus Minus: Jantary za reżyserię, zdjęcia, scenariusz, główną rolę męską i jeszcze wyróżnienie publiczności. Pana film „25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy" na zakończonym dwa tygodnie temu festiwalu Młodzi i Film rozbił bank z nagrodami. Był pan na scenie bardzo wzruszony.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi