Dzwonki jęczały, konie gnały jak szalone, a pęd powietrza w odkrytym pocztylionie był tak duży, że oddech wtłaczało z powrotem do płuc. Po siedmiu miesiącach zamknięcia w celi, kiedy Rufin oddychał świeżym powietrzem tylko w drodze na przesłuchanie, teraz był niczym odurzony. Wstrząsy kibitki, kajdany zaciskające się od pędu pojazdu na nogach, wnętrzności jakby wtłoczone w jamę brzuszną, głowa całkiem pijana od powietrza. Wszystko to w jego sercu budziło skojarzenia diabelskie, od których natręctw nie mógł się uwolnić. Wydawało mu się, iż jest duszą potępioną porwaną przez szatanów i uwożoną na piekielne męki.
[...]
Zachłannie przyglądał się zadnieprzańskiej Ukrainie, bo nigdy wcześniej aż tak daleko nie zajechał. A przecież to wciąż były ziemie, które w czasach świetnej przeszłości należały do Rzeczpospolitej! Wszędzie tu słyszał język ruski, bliski mu, bo wśród niego urodził się i wyrósł. Z żalem jedynie zauważał, że choć ziemie tu bogate i żyzne jak nigdzie indziej, ubóstwo i nędza ludu wiejskiego są większe niż gdziekolwiek na świecie.
Późnym popołudniem zatrzymali się w karczmie przy trakcie dla posilenia się. Ludzi się zaraz zbiegło sporo, bo kibitka budziła zaciekawienie. Rufin nie był głodny. Jego żandarmi zasiedli do stołu w jednym pokoju, on stanął w drzwiach, twarzą do drugiego, który wprost wychodził na okrągły dziedziniec. Strażnicy byli spokojni, widzieli jego plecy, a on chciał chociaż popatrzeć na tych ludzi, chłonąć język, którym mówią.
– A wy skąd? – odezwał się naraz najśmielszy z mężczyzn po rusku.
– Z Kijowa. – Rufinowi sprawiało jakąś smutną przyjemność mówienie po rusku.
– A Polak wy czy Moskal?
– Polak.
Pokiwał głową mężczyzna, pokiwali i stojący za jego plecami.
– Wielu Polaków tędy wożą.
– My też kiedyś należeliśmy do Polski – odezwał się starzec stojący z boku.
– Aż po Głuchów była dawniej Polska, a w Baturynie to nawet król polski mieszkał!
Rufin się uśmiechnął, nie chciał wyprowadzać staruszka z błędu, że w Baturynie to mieszkał ataman kozacki. Spodobało mu się nawet, że lud prosty tak myśli; sama nazwa miasta wszak od króla Batorego się wywodzi.
– A pamiętacie te czasy? – zapytał.
Pokręcili głowami, a starzec po chwili powiedział:
– My nie, ale starsi mówili, że za króla polskiego to nam było lepiej. Wolności więcej i podatki małe.
– Nu, my też mieli z Polakami wojny! – Wyprężył pierś mężczyzna, który pierwszy zagaił rozmowę. – Ale jak to u nas: dobre pobytsia, dobre i pomyrytsia.
– Tak... – powtórzył Rufin – dobrze pobić się i dobrze pogodzić. Teraz wy w niewoli i my w niewoli.
– A za co oni was na Sybir wożą?
– Za to, że my nie chcemy żyć pod carem. Chcemy wolność odzyskać, naszą i waszą.
Przejechali Głuchów, za którym zaczynała się Rosja. Żandarmi zatrzymali się w karczmie, zaraz za Głuchowem, żeby popić po raz ostatni dobrej i taniej gorzałki.
– Dla wódki im dalej, tym gorzej! – powiedział młodszy żandarm ze znawstwem i zamówił sobie pół kwaterki.
Drugi poprosił tak samo, a Rufin pociągnął spory kieliszek. Od razu zrobiło mu się cieplej na sercu i zaszumiało w głowie, bo przecież od tak dawna wódki w ustach nie miał. Westchnął sobie szczerze do Boga i co sił w płucach zanucił ukraińską dumkę. Żandarmi jego, zadowoleni, że więzień poweselał, też zaczęli śpiewać. Kibitka mknęła niczym wicher stepowy dzień i noc, bez odpoczynku, a oni, póki wódka w ich żyłach krążyła, śpiewali. Kiedy przejeżdżali obok pola obsianego grochem, kazali woźnicy zwolnić i młodszy żandarm zeskoczył po wiązkę grochu, krzycząc:
– Szczęśliwy jak groch przy drodze!
– ...Kto nie chce, niech nie skubie! – odkrzyknął mu miejscowym zwyczajem woźnica.
[...]
Rano zajechali do Orła, miasta gubernialnego, pięknie i czysto utrzymanego. W czasie kiedy zmieniano konie, do kibitki podeszły dziewczątka z talerzami pełnymi malin. Rufin kupił trochę malin i z rozkoszą ich popróbował. Gdy ruszyli, żałował, że wziął tylko jeden talerzyk, bo błogość taka szła od nich, jakby słodszych w życiu jeszcze nie jadł, i stanęło mu przed oczami własne dzieciństwo.
Koło południa zatrzymali się przy karczmie, w niewielkiej wiosce. Żandarmi weszli do środka, by się posilić, a Rufin nie był głodny, więc został w kibitce. Po chwili z karczmy wyszedł gospodarz: silny, barczysty, rudobrody, z nadzwyczaj długimi wąsami. Koszulę miał kolorową, wyłożoną na spodnie, przewiązaną cienkim paskiem. Słowem, w pełnym znaczeniu nastojaszczij russkij czełowiek.
– Na zdrowie! – powiedział, wręczając Rufinowi sporą czarkę wódki. – Wypijcie!
– Wyśmienita! – pochwalił więzień, gdy wypił.
Zaraz też wyszła z karczmy dziewczyna, młodziutka, siedemnastoletnia może Rosjaneczka, jak się okazało córka gospodarza, i podała mu na przekąskę trzy jajka na miękko i sporą kromkę pytlowego, pszennego chleba, którego tu nazywali pierogiem.
Rufin podziękował i poprosił żandarmów, by zapłacili za poczęstunek z jego pieniędzy. Gospodarz się obruszył:
– Od was przyjmować pieniądze to grzech! Niech Bóg was wyprowadzi z nieszczęścia, w jakie żeście popadli, a nasz chleb i nasza sól niechaj wam będą na zdrowie!
– Na zdrowie! – dodała ze łzami w oczach Rosjaneczka.
– Dziękuję wam. – Rufin uścisnął skutymi dłońmi szeroką rękę gospodarza. – Nie tyle za wódkę i chleb, ile za serce współczujące więźniowi!
Na kolejnej stacji, gdy czas oczekiwania na konie zaczął się dłużyć, wdał się z nim w ostrożną rozmowę czynownik, pytając oczywiście, za co wiozą go na Sybir.
– Za to, że się ośmieliłem czuć i myśleć po polsku – odpowiedział Rufin łagodnie.
– Polakom czuć tak i myśleć się godzi – kiwnął głową czynownik – ale nie powinni swego sposobu myślenia przenosić do Rosji. W załodze naszego miasta jest kilkunastu Polaków po waszej rewolucji do naszych pułków wcielonych. Pan uwierzysz, że oni buntują rosyjskich żołnierzy?
Rufin uśmiechnął się w duchu, bo bardzo mu się ten występek Polaków podobał, a głośno dopytał:
– Nie może być, jak?
– Wygadują im, że carska władza jest nieprawa, że car jest przyczyną nieszczęść Rosji, że zniesienie jego władzy powinno być obowiązkiem każdego Rosjanina. Toż to by dopiero było nieszczęście!
Rufin zamrugał. Po raz pierwszy od dawna usłyszał coś tak miłego na temat działalności Polaków w wielkiej Rosji. Nie odzywał się jednak, bo z serca był za tymi, których czynownik właśnie potępiał.
– Polacy są nierozsądni – ciągnął urzędnik. – Czy nie widzą, że naród rosyjski jest jeszcze ciemny i nieoświecony? Całkiem niegotowy na takie rewolucyjne teorie! Co by się działo, gdyby choć trochę tę władzę poluźnić? Grabieże, rozboje, pożary i życie obywateli w niebezpieczeństwie. Tak prosty lud reaguje, gdy bata nad sobą nie ma. Może kiedyś, z czasem i u nas nastąpi zmiana, ale nie teraz, dzisiaj naród na to nieprzygotowany!
– Widzisz pan – spokojnie zaczął Rufin, bo żandarmi, wiedząc, iż więzień jest niejako pod opieką czynownika, urzędowej wszak osoby, poszli zobaczyć, co z końmi, i zostawili ich samych – nie będę narodu rosyjskiego oceniał, bo go nie znam aż tak dobrze, ale Polaków znam i wierz mi pan, że póki nie dopną swego, póty będą apostołować między Rosjanami. Może to boskie zrządzenie, że tak moich rodaków między waszych wmieszał? Polacy z racji historii mają wielkie przywiązanie do wolności i swobód, a narody nasze przecież nie muszą być sobie zawsze przeciwne. Polska i Rosja mogą być niezależne od siebie, sąsiedzkie i jeszcze przyjazne. Tego trzeba sobie życzyć.
Czynownik rozglądał się trochę niespokojnie po placu, czy nikt ich nie słucha, i skończył:
– Pan dużo prawdy mówisz, choć nieco stronniczo dla Polski. Ale proszę mi wierzyć: prawi Rosjanie zawsze szanują i kochają prawych Polaków!
Szli już ku nim żandarmi, czynownik pokłonił się grzecznie i, jak się zdawało Rufinowi, chętnie i pospiesznie odszedł w swoją stronę. Żandarmi przynieśli Rufinowi dzban zimnego kwasu chlebowego, bardzo smacznego, który mu się w ten upał wydał nawet od piwa lepszy. On zaś, kiedy wsiedli do kibitki, by ruszyć w dalszą drogę, oddał im resztę wielkiego pieroga od czynownika, który jego stróżowie ze smakiem zjedli.
Podróż szła bez przeszkód, rosyjska poczta tak była urządzona, by jak najszybciej przemieszczać się po bezkresnych przestrzeniach. Co stację zmieniali konie i czasami tylko kolejni woźnice, jamszcziki, sprawiali, iż następowała jakaś odmiana w monotonii jazdy. Raz na przykład, a było to już za miastem gubernialnym, Tułą, trafił im się jamszczik na wpół dziki, który całą drogę śpiewał. Ale nie były to melodyjne ukraińskie dumki, lecz wycie stepowe, które sprawiało, iż Rufin nie mógł oka zmrużyć. Gwałtowna jazda trójki koni i dzikie zawodzenie jamszczika odbijały się w sercu więźnia trwogą, bo zaiste trudno było otrząsnąć się z wrażenia, że wiozą go do piekła.
Fragment „Turnieju cieni", najnowszej powieści Elżbiety Cherezińskiej, która ukazuje się właśnie nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka