Skąd się wziął bezobjawowy patriotyzm

Nie da się racjonalnie uzasadnić, dlaczego osobista ofiara poniesiona przez kogoś na rzecz wyimaginowanej przez niego wspólnoty, miałaby w jakikolwiek sposób okazać się wiążąca dla innych.

Publikacja: 26.07.2024 10:00

Skąd się wziął bezobjawowy patriotyzm

Foto: Mirosław Owczarek

Czy weteran musi być w podeszłym wieku? Etymologicznie tak, w końcu wykluło się to słowo u progu nowożytności z łacińskiego vetus, czyli stary, wzbogacając ówczesną terminologię militarną na równi z kondotierem (od conductere – prowadzić, przewodzić). „Od kondotiera do weterana” – czy byłoby to atrakcyjne hasło werbunkowe we włoskich wojnach domowych? Niekoniecznie. Poza tym inna była wówczas średnia wieku ludzkiego i inna przeżywalność w starciach: od początku więc, mówiąc o weteranie, myślało się raczej o ciężarze doświadczenia niż lat metrykalnych.

Przez stulecia pozostawał weteran postacią ukrywaną trochę wstydliwie w tle, a przynajmniej – dwuznaczną. Owszem, w nowożytnej ikonografii obecna jest postać sędziwego, doświadczonego wodza (co dopiero, kiedy ginie po klęsce pod Cecorą jak hetman Żółkiewski, chcąc – jak mawiano – „trupem swym zawalić drogę do Rzeczypospolitej”!). W poematach i na płótnach pojawia się doświadczony i niewzruszony wojak, prototyp Maćka z Bogdańca: charakterystyczne jednak, że nawet jeśli portretuje go sam Rembrandt, atrybuty profesji (wypolerowany, wyblakły napierśnik) równoważone są przez element czysto dekoracyjny (groteskowo wielkie pióro u kapelusza): to już żołnierz raczej od parady. Wraz z łagodnieniem obyczajów pojawia się miejsce również dla przygarbionego, lecz w oczach wnucząt wciąż zwycięskiego dziadunia (w tym momencie Wojski i Zagłoba zgodnie wyciągają z rękawa torebkę Werther’s Original).

Czytaj więcej

Michał Szułdrzyński: Wyrzuceni na śmietnik historii przez transformację

To Napoleon daje chleb weteranom

Figuruje ich jednak w wyobraźni zbiorowej bez porównania mniej niż Falstaffów – grubych a sprośnych, tchórzliwych i przebiegłych – których prawdziwa kompania marszowa, powracająca z wojny stu- czy trzydziestoletniej, brnie przez karty XVI- i XVII-wiecznej literatury, od Szekspira po Grimmelshausena. A to i tak kwiat ówczesnego rycerstwa. Ogromna większość weteranów, jeśli nie żyje na łaskawym chlebie rodziny lub dawnego dowódcy, zaludnia (na płótnach i w życiu) poślednie przytułki, stajnie i lupanary, tworząc, razem z kuglarzami, murwami, fałszerzami monet, ślepcami, skrybami i oszustami, barwny, biedny tłumek dzieci niczyich, galerii pośmiewisk, ludzi gościńca.

Wartoby w wolnej chwili spisać historię powszechną weteranów: w jej braku (a przynajmniej w braku stosownego tytułu pod ręką) pozostaje odnotować, co oczywiste: rehabilitacja weterana, w którego osobie dawne, rzymskie cnoty wiążą się z dymiącą jeszcze krwią przelaną za la Nation i la Patrie dokonuje się za Napoleona. To już nie inwalidzi na łaskawym królewskim chlebie, strzegący Bastylii i w jej obronie rozszarpani przez rewolucyjny tłum: to świadkowie geniuszu Cesarza, żywi kronikarze, samobieżni eksperci. Kto przeżyje – nie tylko wolnym będzie, lecz i trafi do oddziałów gwardyjskich. Pierwsi grenadierzy gwardziści (już wówczas pierwszeństwo w rekrutacji mieli żołnierze, „którzy wykazali się szczególnym męstwem lub odnieśli rany na polu bitwy”) wsparli Bonapartego podczas zamachu 18 Brumaire’a; odtąd ich ranga tylko rosła i trwa, niezagrożona, co najmniej do połowy XIX wieku – dłużej nawet, niż służył Stary Wiarus.

Z „heroiczną” formułą weterana zaczyna w Europie pokongresowej współistnieć formuła starego żołnierza „biedermeierowskiego”. Elity wojskowe i polityczne zasiedziałych imperiów (Wielka Brytania, Austria, Rosja, Francja) i nowych potęg (cesarskie Niemcy, Włochy, państwa bałkańskie), posiadających stałe wojska, spłacające daninę krwi w długich wojnach kolonialnych i epizodycznych – europejskich – zaczynają dostrzegać z jednej strony potencjał polityczny i mobilizacyjny weteranów, z drugiej – potrzebę ich, nazwijmy to, zabezpieczenia socjalnego. Powstają więc tryby honorowania wysługi krwi i lat: mnożą się honorowe patki i naszywki, medale za odniesione rany i wysługę lat, przy czym prym wiedzie tutaj, oczywiście, CeKania, cesarstwo naddunajskie, ustanawiające osobne krzyże za 15, 20, 25 i 30 lat służby, za udział w poszczególnych kampaniach, bitwach i mobilizacjach, dosypujące jeszcze, niczym cekinów na paradzie, niczym triumfalnego brzęku i klangoru czyneli w Parademarsch, odznaczeń wręczanych (w pierwszej kolejności właśnie weteranom!) z okazji kolejnych rocznic panowania Najjaśniejszego Pana.

Obecna jest również refleksja bardziej praktyczna: weterani, którzy dowiedli swojej wierności wobec państwa (a, skoro przeżyli, najpewniej również elementarnego rozgarnięcia, a wreszcie, last but not least, cenionego już przez Napoleona szczęścia!), są pierwsi do rozmaitych państwowych posad niższej rangi, wymagających wytrwałości i lojalności, zapewniających wysługę lat i drobne profity: stójkowego, zawiadowcy, posłańca w biurze, urzędnika podatkowego, poborcy akcyzy. Posadą prawdziwie emblematyczną (choć może nie najbardziej dochodową) była zaś trafika, czyli mały sklepik z tytoniem i papierosami, obłożonymi monopolem państwa. Znamienne, jak mocno obecna jest w literaturze wszystkich krajów, nazwijmy to, posthabsburskich czy pozostających w naddunajskiej orbicie, od Włoch po Węgry i Serbię.

Dla II RP? Tylko weterani powstania styczniowego

To właśnie Wiedeń bowiem postawił najsilniej na taki model zarządzania dobrze uwędzonym mięsem armatnim, zaspokajający wszystkie potrzeby nowoczesnego państwa: wyrazistego nagradzania zasług (koncesja na prowadzenie sklepiku z tytoniem przyznawana była uznaniowo), „zabezpieczenia socjalnego” (na cygaretkach nie można było zbić fortuny, powszechność palenia zapewniała jednak miły i stabilny dochód), zaufania (ryzyko, że weteran oszukiwać będzie państwo, sprzedając spod laty tytoń z kontrabandy, istniało oczywiście, lecz znacząco mniejsze) i, co może najważniejsze, spontanicznego wychowania patriotycznego, reprodukowania wzorców. W wonnym dymie tak fantastycznie rozwijała się szarża spod Custozzy! Drobiny tabaki wirowały w słonecznym promieniu niczym pył nad pobojowiskiem, energicznie domykane papierośnice trzaskały jak zamki karabinów, gilotynka zgrzytała na podobieństwo tnącej ciemię szabli, pudełka cygar piętrzyły się jak w dobrze wyposażonej zbrojowni. A pośród tego wszystkiego królował on: uśmiechnięty, łysy, postukujący do taktu protezą o deski podłogi weteran, mon général.

Godny odnotowania, bo tak bardzo nietypowy, jest przypadek Polski. W wieku XIX, szczęśliwym wieku budowania zasobnych państw, stabilnych społeczeństw i mieszczańskich patriotyzmów, o „państwowym” kulcie weteranów nie było, rzecz jasna, mowy: medal sewastopolski, nawet jeśli uczciwie zasłużony, nie był powodem do chwały, trafikant, który po kampanii bośniackiej prowadził swój sklepik w Tarnowie czy Stanisławowie, był może powodem do zazdrości, lecz nie podziwu. „Tylko chłopcy bez ambicji biegali za wojskiem idącym z muzyką czy za oddziałem kozaków. My z bratem wiedzieliśmy, że na to wojsko nie wypada patrzeć” – pisał o dzieciństwie w carskiej Warszawie Antoni Słonimski. Innych weteranów czczono. „Czarny katafalk, przy nim srebrne orły i w piramidę ustawione muzealne giwery” – wspominał nabożeństwo za dusze powstańców styczniowych Julian Krzyżanowski. A dorastał w liberalnej Galicji: za kordonem ta pamięć była tym bardziej subwersywna, przekazywana aluzją lub półgłosem: żałobny pierścionek, starzec w czamarce, kwiaty na śródleśnym grobie.

Czytaj więcej

Michał Szułdrzyński: Do zobaczenia po zwycięstwie

Po II wojnie światowej kandydatów na weteranów było aż nadto. Ale czasy nie sprzyjały

Ta sytuacja odcisnęła się z kolei na stosunku do weteranów w II RP. Oczywiście, nowe państwo stworzyło i doskonaliło system opieki nad uczestnikami walk legionowych, śląskich i roku 1920, zbyt pokaleczonych, by robić karierę; z czasem systemem zasiłków objęto również inwalidów Wielkiej Wojny, którym przyszło walczyć w mundurach zaborców. Wzorcowe jednak, by tak rzec, struktury opieki nad weteranami tworzono wokół tych stosunkowo nielicznych jak na wielomilionowe państwo, lecz najbardziej zasłużonych: weteranów powstania styczniowego. I nie było w tym cienia buchalteryjnej kalkulacji („mało ich, i niedługo już pożyją”) – lecz pragnienie zbudowania jasnej hierarchii zasług i wzorców, umocnione wolą naczelnika państwa.

Rozwiązania te zaczerpnęły z modelu „napoleońskiego” patos, lecz już nie praktykę: nie sposób było tworzyć nawet namiastki gwardii z 80-latków, nawet defilady, urządzane w Belwederze, ograniczano starannie (zachowały się notatki ich organizatorów) do „z górą dziesięciominutowych”. Niedobitkom powstańczych partii uszyto mundury, wręczano kolejne odznaczenia, wszystkich zaś, którym zabrakło rodzin, zaproszono do przytułków, gdzie pędzili życie niczym w wyściełanej pluszem gablocie: w luksusie, w kurzu – i na widoku.

Miałem okazję pisać o tych „puchaczach Niepodległej”, o tym, że taki status teatralizował ich i izolował, czego pewnie najczęściej nie byli na szczęście świadomi. A jednocześnie warto podkreślić: ten nabożny niemal stosunek do weteranów nie był fanaberią Marszałka, który w ich osobach czcił swoje chłopięce marzenie o insurekcji (a kto wie, z czasem może po trosze i siebie?). Był, jak zaświadczają wspomnienia, powszechny, przynajmniej wśród polskich obywateli II Rzeczypospolitej – co oznacza, że wyrażał rzeczywiste uczucia: nie tylko „wdzięczności za niepodległość” (ta jednak należała się, jeśli nie w większej, to co najmniej w równej mierze bohaterom roku dwudziestego), ale też pragnienia posiadania „własnych weteranów” i odtworzenia ciągłości. Znamienne, że szydercy, których w II RP nie brakowało i dla których nie było nic świętego, też potrafili to uszanować: ani u Boya, ani u Minkiewicza, ani u Słonimskiego, drwiących radośnie z ziemian, Marszałka, kobiet, Żydów, księży, endeków, inteligentów i psów, nie znalazłem ani wersu, który wyśmiewałby puchacze.

Dotrwali na posterunku – ale i przeżyli się po trosze. Podchorążówka AK dobierała pseudonimy, sięgając do bohaterów komedii dwudziestolecia i, oczywiście, do Trylogii: bardzo niewiele jest jednak w tym onomastycznym zbiorze odwołań do dowódców powstania styczniowego – a już do weteranów chyba wcale.

Jeszcze dziwniej, bardzo boleśnie, potoczyło się to po wojnie. Kandydatów na weteranów – z pustym rękawem, z głową pełną wrzasku, żywych przykładów ofiary – było aż nadto. Trafili jednak na szczególny przetak, poddani zostali bezwzględnej selekcji. Jednych – tych z Katynia i Sybiru – skazano na bezwzględne damnatio memoriae. Drugich, tych spod Monte Cassino – na drwinę. Trzeci trafili do dołów śmierci na Łączce, czwarci – na uchlewanie się w prowincjonalnych kłamstwach, odmalowane w prozie przez Konwickiego, w piosence – przez Młynarskiego („trzaska koszula, tu szwabska kula, tu – popatrz – blizna”). Kolejni trafiali na nudne mównice, czasem prawdziwi, tylko wciśnięci w szary garnitur, czasem całkiem zmyśleni. Co za plątanina losów! A przecież powyższa typologia to i tak ogromne uproszczenie: byli tacy, których wydobywano z zapomnienia, byli tacy, którzy mimo słusznej przeszłości z mównicy trafiali do aresztu – potem zaś wszystko pomieszało się jeszcze bardziej, w moczarowskim ZBOWiD-zie.

Oczywiście, była pamięć osobna, prawdziwa: rosnąca pod ziemią i wybijająca na powierzchnię jak perz: w postaci obchodów, na które w końcu pozwolono, pomników, które wreszcie władza pozwoliła postawić, książek, które udało się wydać w PAX-ie lub w Znaku. A rodziny, kręgi przyjaciół i zwykli ludzie znali, posiadali, a gdy trzeba, rozpoznawali „swoich”. „W restauracji musiałem znowu wypić. Pamiętam jakichś ludzi nieogolonych, piosenki zdaje się śpiewałem wojenne i wszyscy mówili o mnie »nasz major«” – wspomina w liście do syna pokaleczony i autoironiczny przedostatni z rodu Zabierskich w kongenialnych „Wariacjach pocztowych” Brandysa.

Istnieli więc w PRL weterani, pamięć o nich i wzory przez nich tworzone. Tyle że – czasem pokątnie, czasem podziemnie. Często – w osobnej trochę funkcji: jako znak sprzeciwu czy niezgody wobec systemu politycznego czy narzucanej wizji przeszłości. Niewiele to miało wspólnego z normalnym, nazwijmy to, „metabolizmem pamięci”, jaki obserwować można choćby na przykładzie brytyjskiej pamięci o weteranach II wojny światowej, gdzie można mówić o cyklu spontanicznego podziwu, czynnego udziału w życiu publicznym, okazjonalnej kontestacji, odżywania kultu z powodu kolejnych rocznic i naturalnego stygnięcia emocji, które zastępowane są przez trwałą obecność w ikonosferze: maki kwitną co roku.

III RP zrobiła wiele dla weteranów – wysiłkiem zarówno swoim, jak i stosownych organizacji

Z taką sytuacją – splątania, niejednoznaczności, weteranów fałszywych lub niechcianych oraz tych nieobecnych i przemilczanych – wkroczyliśmy z PRL w III RP. Czy można było stworzyć, choćby siłą raczej woli niż „naturalnej dynamiki pamięci”, coś na kształt nowych puchaczy Niepodległej? Trudno to sobie wyobrazić – i na pewno tak się nie stało.

Na pewno zrobiono wiele – wysiłkiem zarówno państwa, jak i spontanicznym. Opublikowano wspomnienia i podwyższono emerytury, wsparto najuboższych i opowiedziano zapomnianych, przywołano zabitych i zaproszono żyjących. Ruszyła Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, fundacja Pomoc Polakom na Wschodzie i setki innych: uszyto baretki i odchwaszczono cmentarze.

Oczywiście, wszystkie te inicjatywy podejmowano pod ciśnieniami wojen na górze i pospolitych rywalizacji politycznych, zabiegów środowisk postkomunistycznych o ocalenie swojej wizji przeszłości, pospolitego lekceważenia i pospolitego braku środków. Historię pamięci o weteranach w III RP można by na pewno opowiedzieć w tonacji buffo czy wręcz drwiącej – gdyby nie fakt, że nieporównanie więcej materiału do takiej narracji mogłaby dostarczyć historia (nie)pamięci o weteranach opozycji demokratycznej i struktur konspiracyjnych lat 70. i 80. Tu dopiero doszło do starcia pychy, zawiści i rywalizacji politycznych! Tu dopiero porwano w strzępy wszystko, co mogło być wzorem i dumą, umieszczając w opowieści tylko to, co było komiczne lub groteskowe (a na takie szwejkiady zawsze jest miejsce w konspiracjach) – na wesoło w „Rozmowach kontrolowanych” Tyma, na czarno w powieściach Andermana.

Nie o tym jednak chcę pisać. Weteranów – wojennych, AK-owskich – uhonorowano, nie tylko zabezpieczając ich byt i pamięć, ale powołując ich (lub inaczej: przywołując nie tylko przy pomocy mechanizmów „pamięci społecznej”, ale w oparciu o majestat państwa i jego narracji) do roli wzorców zachowania. Najpełniej chyba udało się to w przypadku żołnierzy Powstania Warszawskiego. Oczywiście – stało się tak za sprawą całego „zrywu pamięci”, dzięki któremu powstało Muzeum Powstania, ale który był czymś więcej niż inicjatywą na rzecz stworzenia placówki kultury. Za tektoniką tego zrywu stoi zarówno skala tragedii powstania, jak i dynamika pamięci warszawskiej, jak wreszcie późne uświadomienie sobie fenomenu „polityki historycznej” i jej potrzeby. Ale konsekwencją tego zrywu było mocniejsze i przejrzystsze niż dotąd pojawienie się w przestrzeni społecznej „prawdziwych weteranów”.

Chcąc nie chcąc, powtórzyli trochę wzorzec „puchaczy Niepodległej”: nie w tym znaczeniu, że wciśnięto ich w pluszowy futerał, lecz w takim, że gdy pojawili się w pełnym słońcu, ich ofiara należała do wydarzeń sprzed pół wieku. Nie bardzo mogli już złożyć się do kolby na strzelnicy, pokazać w dopasowanym mundurze: blizna ukryła się pod plastrem gorczycznym na reumatyzm. Nie mieli możliwości starzeć się wraz ze swym splendorem: pokazali się od razu sędziwi. Ale, ostatecznie, tak dzieje się wszystkim weteranom. Nie to jest problemem.

Czy nastąpi zmiana warty? Czy szacunek dla weteranów się utrzyma?

Wydawało się też, że naturalna może się okazać „zmiana warty” (dziarska terminologia wojskowa pozwala uporać się ze smutkiem, jaki kryje to zdanie). Że w społecznej roli weterana osadzić można tych, którzy w innych okolicznościach technologicznych i politycznych zdobywają się na ten sam wysiłek, często na tę samą ofiarę: weteranów licznych już misji Wojska Polskiego; kto wie, może i Straży Granicznej?

Taki wysiłek został podjęty: w 80. rocznicę sierpnia 1944 w Muzeum Powstania Warszawskiego zorganizowane zostanie spotkanie byłych powstańców z weteranami misji zagranicznych. To pewne spointowanie starań podjętych już dawno: kampania społeczna „Szacunek i wsparcie” uruchomiona została kilkanaście lat temu, w 2014 premier Ewa Kopacz otworzyła w Warszawie Centrum Weterana.

Sądzę jednak, że inicjatywy takie, choć życzę im jak najlepiej, będzie ogromnie trudno wpasować w inną, dominującą w ciągu ostatniego ćwierćwiecza, narrację: propagowania i rozbudowywania formuły, jak określają ją sami pomysłodawcy, „nowego patriotyzmu”.

Nigdy nie została ona (podobnie zresztą jak formuła „patriotyzmu bezprzymiotnikowego”) oficjalnie zdefiniowana. Można ją odtwarzać, sięgając po książeczki dla młodszych i starszych dzieci (znamienne zresztą, że tego rodzaju wydawnictw – ach, te marzenia o rządzie dusz! – powstaje najwięcej): „A ja jestem Polak mały, moim światem jest świat cały” Elizy Piotrowskiej ukazała się na rynku mniej więcej wtedy, gdy ruszała kampania „Szacunek i wsparcie”; „Kto ty jesteś” Joanny Olech ma już trzy wydania. Była kampania „Jestem patriotą” Krzysztofa Warlikowskiego i były płyty Marii Peszek. I jest codzienny ładunek medialny i społeczny: publicystyka Bartłomieja Sabeli i akcje Antify, hasło „Patriotyzm to faszyzm” i rysunki Maksa Skorwidera, wziętego poznańskiego grafika i wykładowcy.

Nie trzeba sięgać po curiosa i wydarzenia marginalne, jak przesławna kampania „Orzeł może”, żeby wydobyć główne założenia „nowego patriotyzmu”. Ma się nań składać wypełnianie oczywistych powinności obywatelskich i sąsiedzkich, umiarkowane zadowolenie z urody miejscowej natury i kuchni, ewentualnie – to w wersji de luxe – letnia pamięć o postaciach historycznych tak zamierzchłych, że niebudzących emocji, nadających się natomiast do igraszek kostiumologicznych czy festynowych: Mieszko, Dobrawa, Łokietek.

Czytaj więcej

„1670”, czyli daleko od rewizjonizmu

Ani kropli krwi

Nikt nie wyraził tego celniej, w zdyszanym, wyrapowanym wersie, niż Maria Peszek: „Płacę abonament/ i za bilet płacę/ chodzę na wybory/ nie jeżdżę na gapę/ tylko nie każ mi umierać”. W porównaniu z tym blurb na książce Joanny Olech („odwołuje się do idei społeczeństwa obywatelskiego, wzajemnego zaufania, szacunku, ekologii, tolerancji i zaangażowania na rzecz kraju”) brzmi sztywno jak fragment podręcznika do wiedzy o społeczeństwie. Historyk idei zdoła jednak nazwać osiowe składowe tej nowej koncepcji: obywatelskość funkcjonalna, tożsamość lokalna – i radykalne zakwestionowanie elementu wysiłku, ofiary czy konfrontacji.

Warto zwrócić uwagę na, często zapominany czy przemilczany, rewers „nowego patriotyzmu”. Równie bowiem istotne, jak sortowanie śmieci i płacenie podatków (czyżby nie płacił ich Pilecki?) okazuje się odrzucenie „starego patriotyzmu”, określanego a priori jako ksenofobiczny, nienaturalny i przemocowy. „Bywa mylący albo wręcz bałamutny. Stereotyp usłużnie podsuwa cierpiętniczo-martyrologiczną interpretację tego słowa” – piszą wydawcy o książeczce Joanny Olech. W „A ja jestem Polak mały” negatywny bohater to wąsacz, który we włoskiej restauracji gniewnie żąda bigosu w miejsce makaronu („Tan pan cały czas myśli, że Polska to pępek świata” – komentuje z offu narrator). No tak, oczywiście – Janusz w klapkach i z reklamówką. Ale najcelniejsza i mówiąca najbardziej wprost znów okazuje się poetka, czyli Maria Peszek – z deklaracją, która po dekadzie nadal zapiera dech: „Nie oddałabym ci, Polsko/ ani jednej kropli krwi”.

Tertium non datur. Albo gęsty, wiśniowy kisiel, którym nasiąka mundur, albo „ani kropli”. Albo „ani kropli”, albo Rudy z „Kamieni na szaniec”, który „(…) Dłonie ma czarne i spuchnięte. Szepce: »Tadeusz, ach Tadeusz, gdybyś wiedział…«”.

Te czarne dłonie to po prostu powściągliwie opowiedziane przez Kamińskiego strupy po zerwanych paznokciach, po wyrwanej „z mięsem” blaszce powierzchniowej (hyponychium, wtrąca usłużnie anatom). Krwi wylewa się przy tym niewiele, pół kubka może – naczynia dłoni szybko się obkurczają. Ale zawsze trochę tych kropli się uzbiera.

Nie idzie mi o to, by szantażować Peszek Bytnarem, ani o wyliczanie lokalnych skandali – wpisu szansonistki na Facebooku, nastolatków z Wyczółek wyzywających patrol Straży Granicznej czy obraz p. Grzymały „Zdejmij mundur, przeproś matkę” z dumą wystawiony tego lata przez wrocławską fundację Art Transparent. To są ekscesiki: pożywna przekąska dla mediów, przyprawa dla frustratów.

Są one jednak pewnym znakiem: radykalną manifestacją znacznie szerzej rozpowszechnionych postaw i sposobów widzenia świata. Składa się na nie dystans i niesmak wobec „formuł tradycyjnego patriotyzmu”, ze szczególnym uwzględnieniem zorganizowanego, zbiorowego działania zakładającego możliwość użycia przemocy – czytaj, inicjatywy partyzanckiej czy wojskowej. Dystans ten wydaje się na tyle mocno ugruntowany i rozpowszechniony, że spotkanie z weteranem – nawet postawnym i ujmującym zarazem, alfą i sigmą jednocześnie – raczej go nie zmieni. By sięgnąć po skrzydlaty wers poety sławniejszego nawet od Peszek: to już się nie sklei.

Oczywiście, u podstaw tego dystansu leżeć mogą różne nurty refleksji – i w różnych proporcjach. Najmniej przejmowałbym się doraźnymi motywacjami politycznymi, wiązaniem emocji – mówiąc umownie – „antymilitarnych” z „antypisowskimi”. Sól epoki leży głębiej.

Dla jednych źródłem niechęci do „starego patriotyzmu” może być sprzeciw wobec tego, co postrzegają jako elementy kultury patriarchatu – z jego kultem skuteczności i sprawczości. Wiele jest wokół, szczególnie w oczach feministek, toksycznej męskości, ale nigdzie chyba więcej niż przy partyzanckim ognisku, gdzie drwi się z płonącej ciężarówki wroga i częstuje fallicznym komplementem lufę stena czy stingera. Dla innych – zinternalizowany pacyfizm, który wyklucza sięganie po przemoc, zadawanie innym bólu.

W moim przekonaniu głębokim mentalnym fundamentem dystansu wobec różnych koncepcji patriotyzmu (nawet po otrzepaniu go z blichtru i tromtadracji, którymi nieuchronnie zwykł porastać) jest postawa emancypacyjna, dla której samo istnienie wspólnoty – narodowej czy historycznej, zawsze jednak postrzeganej jako wspólnota losu – jest źródłem opresji. Wielu filozofów i psychoanalityków pracowało (i pracuje) nad uwalnianiem jednostki z tyranii, której źródłami są kultura, normy i lojalności. Nieraz przywołuje się duet radykałów, Deleuze’a i Guattariego, którzy uznali za „faszyzm” wszystko, co zniewala jednostkę – od religii począwszy, na własnym ego (od którego należałoby uciec w szaleństwo) skończywszy.

To istotnie stanowisko dość radykalne – choć pamiętać trzeba, że jest epoki sól w herezji. Ale rzeczywiście, słusznie zauważa Herbert (choć jego ironia mogła umknąć wielu czytelnikom): „Z faktu używania tych samych przekleństw/ i podobnych zaklęć miłosnych/ wyciąga się zbyt śmiałe wnioski/ także wspólna lektura szkolna/ nie powinna stanowić przesłanki wystarczającej/ aby zabić”.

Nie da się racjonalnie uzasadnić, dlaczego osobista ofiara poniesiona przez kogoś na rzecz wyimaginowanej przez niego wspólnoty miałaby w jakikolwiek sposób okazać się wiążąca dla innych – i większość współczesnych chętnie tę racjonalizację przyjmie. W świecie, w którym Jarosław Mikołajewski (skoro w ostatnich akapitach przyszło cytować uznanych poetów) pisze strofy: „obumrzyj ojczyzno/ przestań być pomnikiem/ i uwolnij glebę od ciężkich/ cokołów”, spełnia się, o ile pełniej niż blisko 100 lat temu, obrazek nakreślony przez Czesława Miłosza:

„Sięgnijmy głębiej. Był czas wielkiej schizmy.

»Bóg i Ojczyzna« już nęcić przestało.

I nienawidził poeta ułana

Mocniej niż kiedyś bohema filistra”.

Czy weteran musi być w podeszłym wieku? Etymologicznie tak, w końcu wykluło się to słowo u progu nowożytności z łacińskiego vetus, czyli stary, wzbogacając ówczesną terminologię militarną na równi z kondotierem (od conductere – prowadzić, przewodzić). „Od kondotiera do weterana” – czy byłoby to atrakcyjne hasło werbunkowe we włoskich wojnach domowych? Niekoniecznie. Poza tym inna była wówczas średnia wieku ludzkiego i inna przeżywalność w starciach: od początku więc, mówiąc o weteranie, myślało się raczej o ciężarze doświadczenia niż lat metrykalnych.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Najszybszy internet domowy, ale także mobilny
Plus Minus
"Żarty się skończyły”: Trauma komediantki
Materiał Promocyjny
Polscy przedsiębiorcy coraz częściej ubezpieczeni