Czy weteran musi być w podeszłym wieku? Etymologicznie tak, w końcu wykluło się to słowo u progu nowożytności z łacińskiego vetus, czyli stary, wzbogacając ówczesną terminologię militarną na równi z kondotierem (od conductere – prowadzić, przewodzić). „Od kondotiera do weterana” – czy byłoby to atrakcyjne hasło werbunkowe we włoskich wojnach domowych? Niekoniecznie. Poza tym inna była wówczas średnia wieku ludzkiego i inna przeżywalność w starciach: od początku więc, mówiąc o weteranie, myślało się raczej o ciężarze doświadczenia niż lat metrykalnych.
Przez stulecia pozostawał weteran postacią ukrywaną trochę wstydliwie w tle, a przynajmniej – dwuznaczną. Owszem, w nowożytnej ikonografii obecna jest postać sędziwego, doświadczonego wodza (co dopiero, kiedy ginie po klęsce pod Cecorą jak hetman Żółkiewski, chcąc – jak mawiano – „trupem swym zawalić drogę do Rzeczypospolitej”!). W poematach i na płótnach pojawia się doświadczony i niewzruszony wojak, prototyp Maćka z Bogdańca: charakterystyczne jednak, że nawet jeśli portretuje go sam Rembrandt, atrybuty profesji (wypolerowany, wyblakły napierśnik) równoważone są przez element czysto dekoracyjny (groteskowo wielkie pióro u kapelusza): to już żołnierz raczej od parady. Wraz z łagodnieniem obyczajów pojawia się miejsce również dla przygarbionego, lecz w oczach wnucząt wciąż zwycięskiego dziadunia (w tym momencie Wojski i Zagłoba zgodnie wyciągają z rękawa torebkę Werther’s Original).
Czytaj więcej
W pierwszych latach rządów PiS Polacy poczuli niesamowitą sprawczość. Wreszcie mieli wrażenie, że nie głosują na mądrali, którzy mówią im, że są głupi, lecz na partię, która obiecuje, że przywróci godność tym, którzy zapłacili największą cenę za transformację. Podobne zjawisko obserwujemy dziś we wschodnich landach Niemiec, ale paradoksalnie też w krajach zachodnich, które nie musiały przechodzić ustrojowej transformacji: w USA, Wielkiej Brytanii, we Francji.
To Napoleon daje chleb weteranom
Figuruje ich jednak w wyobraźni zbiorowej bez porównania mniej niż Falstaffów – grubych a sprośnych, tchórzliwych i przebiegłych – których prawdziwa kompania marszowa, powracająca z wojny stu- czy trzydziestoletniej, brnie przez karty XVI- i XVII-wiecznej literatury, od Szekspira po Grimmelshausena. A to i tak kwiat ówczesnego rycerstwa. Ogromna większość weteranów, jeśli nie żyje na łaskawym chlebie rodziny lub dawnego dowódcy, zaludnia (na płótnach i w życiu) poślednie przytułki, stajnie i lupanary, tworząc, razem z kuglarzami, murwami, fałszerzami monet, ślepcami, skrybami i oszustami, barwny, biedny tłumek dzieci niczyich, galerii pośmiewisk, ludzi gościńca.
Wartoby w wolnej chwili spisać historię powszechną weteranów: w jej braku (a przynajmniej w braku stosownego tytułu pod ręką) pozostaje odnotować, co oczywiste: rehabilitacja weterana, w którego osobie dawne, rzymskie cnoty wiążą się z dymiącą jeszcze krwią przelaną za la Nation i la Patrie dokonuje się za Napoleona. To już nie inwalidzi na łaskawym królewskim chlebie, strzegący Bastylii i w jej obronie rozszarpani przez rewolucyjny tłum: to świadkowie geniuszu Cesarza, żywi kronikarze, samobieżni eksperci. Kto przeżyje – nie tylko wolnym będzie, lecz i trafi do oddziałów gwardyjskich. Pierwsi grenadierzy gwardziści (już wówczas pierwszeństwo w rekrutacji mieli żołnierze, „którzy wykazali się szczególnym męstwem lub odnieśli rany na polu bitwy”) wsparli Bonapartego podczas zamachu 18 Brumaire’a; odtąd ich ranga tylko rosła i trwa, niezagrożona, co najmniej do połowy XIX wieku – dłużej nawet, niż służył Stary Wiarus.