Michał Szułdrzyński: Wyrzuceni na śmietnik historii przez transformację

W pierwszych latach rządów PiS Polacy poczuli niesamowitą sprawczość. Wreszcie mieli wrażenie, że nie głosują na mądrali, którzy mówią im, że są głupi, lecz na partię, która obiecuje, że przywróci godność tym, którzy zapłacili największą cenę za transformację. Podobne zjawisko obserwujemy dziś we wschodnich landach Niemiec, ale paradoksalnie też w krajach zachodnich, które nie musiały przechodzić ustrojowej transformacji: w USA, Wielkiej Brytanii, we Francji.

Publikacja: 19.07.2024 10:00

Michał Szułdrzyński: Wyrzuceni na śmietnik historii przez transformację

Foto: AFP

W tym roku wielki bankiet w ambasadzie francuskiej w Warszawie z okazji Święta Narodowego Francji obchodzonego 14 lipca miał w sobie coś katastroficznego. Elegancja, wykwintne jedzenie, ale nikt nie mógł zapomnieć o wyborach, które odbyły się raptem kilka dni wcześniej. Witając gości, ambasador oznajmił, że w najbliższym czasie Francję czekają dwa fundamentalne wydarzenia: inauguracja letnich igrzysk olimpijskich w Paryżu oraz próba sformowania nowego rządu po zarządzonych przez prezydenta Emmanuela Macrona przyspieszonych wyborach, na które się zdecydował po fatalnych dla niego wynikach elekcji posłów do Parlamentu Europejskiego. – Datę rozpoczęcia igrzysk i ich szczegółowy plan mogę państwu podać od razu. Inaczej jest jednak ze składem i datą zaprzysiężenia nowego rządu – zażartował ambasador.

Kilkaset zgromadzonych osób wybuchnęło śmiechem, ale atmosfera daleka była od radosnej fety. Z jednej strony przyjaciele Francji, przedstawiciele polskich elit politycznych, biznesowych, akademickich i artystycznych, odetchnęli z ulgą, że jednak tym razem Marine Le Pen nie stworzy rządu. Ale też powszechne było przekonanie, że już następne wybory prezydenckie wygra ona – i stąd ulga podszyta była katastroficznym przekonaniem o tym, że nieuchronne kiedyś nadejdzie. Że Marine Le Pen zostanie za trzy lata prezydentem i wtedy to ona skorzysta z przysługującego głowie państwa prawa do rozwiązania parlamentu i zdobędzie pełnię władzy. Czyli ziści się wizja, która – całkiem słusznie – przepełniała przedstawicieli polskich i francuskich elit przerażeniem.

Czytaj więcej

Michał Szułdrzyński: Prawo nigdy nie będzie przezroczyste. W kwestii aborcji również

Czego elity nie zrozumiały z sukcesów Le Pen i protestów „żółtych kamizelek”?

Bo radość z „przegranej” Le Pen jest absurdalna. Liderka Zjednoczenia Narodowego nie wygrała w ostatnich wyborach tylko dlatego, że tak, a nie inaczej skonstruowana jest francuska ordynacja wyborcza. Partia Razem – której głównym członem jest ugrupowanie wspierające Emmanuela Macrona – dogadała się z lewicowym Nowym Frontem Ludowym, że wycofają z drugiej tury (w wyborach w jednomandatowych okręgach) słabszych kandydatów, tak aby głosy antyprawicowej koalicji się nie podzieliły. To coś w rodzaju polskiego paktu senackiego (z 2019 r. i 2023 r.), gdzie Lewica, PSL, Polska 2050 i Platforma Obywatelska wspólnie ułożyły listy tak, by przeciwko kandydatowi PiS stawał jeden kandydat tzw. demokratycznej opozycji. We Francji zadziałało to tak samo jak w Polsce, gdzie w wyborach do Sejmu pierwsze miejsce zajął PiS, ale w Senacie wygrała koalicja opozycyjna.

W efekcie spośród 577 miejsc w Zgromadzeniu Narodowym we Francji Nowy Front Ludowy dostał 182, blok Macrona 168, a Zjednoczenie Narodowe Le Pen 143. Sęk w tym, że jeśli idzie o procenty, to partia Le Pen dostała 33,35 proc. głosów, lewica Jeana-Luca Melénchona 28 proc., zaś blok Macrona 21,79 proc. W liczbach bezwzględnych daje to ponad 10 mln głosów na Zjednoczenie Narodowe, 6,8 mln na Nowy Front Ludowy i 6,3 mln na Razem Macrona. Czy można tu rzeczywiście mówić o klęsce Le Pen?

Słuchając bowiem deklaracji takich osób, jak Chantal Delsol (w rozmowie, która ukazała się w czerwcu w „Plusie Minusie”) czy Alain Finkielkraut (rozmowa w „Rzeczpospolitej” sprzed dwóch tygodni), widać coraz wyraźniej, że nawet część francuskich intelektualistów – umowni reprezentantka prawicy i przedstawiciel lewicy – odeszła od mainstreamowych partii. Raczej biją na alarm. A to sygnał, że we Francji może być problem z tradycyjnym zapleczem dla liberalnej demokracji, czyli pragnącej świętego spokoju i stabilizacji klasy średniej. Teraz jej reprezentanci mówią: „a zagłosuję na złość, zbyt wiele rzeczy mi się nie podoba, dość już tego”. Dotychczas osoby starsze głosowały na partie mainstreamowe, ponieważ chciały dożyć starości w spokoju, i to partie protestu przyciągały młodych, którzy nic nie mieli do stracenia. Teraz chęć zaprotestowania jest wielka u wszystkich.

Ale mógł to dostrzec każdy, kto obserwował Francję od lat. Czymże innym był wielki ruch „żółtych kamizelek”, który protestował przeciwko pogorszeniu warunków życia? Wiele już napisano, jak po upadku banku Lehman Brothers klasa średnia zubożała, i wiele osób również we Francji musiało zamienić białe kołnierzyki na żółte kamizelki. Świat stawał się nieprzyjazny, przyspieszenie globalizacji i turbokapitalizmu sprawiało, że całe klasy społeczne traciły poczucie egzystencjalnego bezpieczeństwa. Fabryki przenoszono z Francji do Europy Wschodniej, tradycyjny model francuskiego życia stawał się coraz trudniej dostępny i coraz więcej pytań o fizyczne bezpieczeństwo stawiała obecność migrantów.

Czy można to było dostrzec w głównych mediach? No właśnie, one nieustannie biły na alarm. Ostrzegały przed nadciągającym kryzysem liberalnej demokracji, ostrzegały przed populizmem, ksenofobią, a coraz większą popularność Le Pen widziały wyłącznie w kategoriach wzrostu zgody na populizm czy wręcz faszyzm. Dość powiedzieć, że patrzono wyłącznie na objawy, w ogóle nie stawiając pytań o przyczyny – skąd się ten ruch bierze?

A wystarczyło przeanalizować przykład protestu „żółtych kamizelek”. Gdy wiedziony szlachetną chęcią ograniczenia emisji związanej z użyciem paliw kopalnych Emmanuel Macron podniósł ceny benzyny, ulica zaprotestowała. Podwyżka cen paliw zaburzała bilans tysięcy, jeśli nie milionów gospodarstw domowych, w których uważano, że każda kolejna dekada daje im w skórę. Globalizacja szła do przodu, zyskiwały rynki finansowe, tymczasem Francuzi byli coraz bardziej sfrustrowani. A kiedy w końcu dawali swej frustracji upust, słyszeli od mainstreamu, że są… faszystami.

Była to więc par excellence pedagogika wstydu: klasy wyższe narzucały warstwom niższym język, świadomość, sposób rozumienia własnych problemów. Nie dość, że żyło im się coraz gorzej, to jeszcze zostali całkowicie wykluczeni z dyskursu, skoro ich postulaty, lęki, myśli sprowadzano wyłącznie do opisu pejoratywnych zdarzeń, jak populizm, nacjonalizm, ksenofobia. Nie dość, że czuli się wykluczani, że bali się o przyszłość i własną egzystencję, to jeszcze byli zawstydzani przez mainstream, który zamiast ich zrozumieć, wyłącznie ich stygmatyzował. A to dodatkowo potęgowało wrażenie wykluczenia, chęć buntu i ukarania mainstreamu za to, że nie chce ich zrozumieć.

Brexit nie był tylko wypadkiem przy pracy

Dlatego co jakiś czas w tym systemie pojawiał się błąd i dochodziło do zdarzeń, które wstrząsały dotychczasowym światem. Dobrym przykładem był brexit. Globalizacja, w tym również rozszerzenie Unii Europejskiej i przyjazd setek tysięcy migrantów z Europy Środkowej, zaburzyła poczucie bezpieczeństwa milionów Brytyjczyków. Jak opisywał to publicysta David Goodhart, słyszeli w mediach o korzyściach płynących z globalizacji, z członkostwa w UE, ze swobody przepływu kapitału, usług i osób. Ale w swoim otoczeniu widzieli coś zupełnie innego – tracili poczucie, że są u siebie, część stanowisk zajmowali przybysze ze Wschodu. Czasem zajmowali nawet ich miejsce przy barze.

Zamiast zrozumienia spotykali się jednak z oburzeniem ze strony elit. Przecież powinni się cieszyć! Że globalizacja jest świetna, że Unia Europejska to same plusy. A kto ma inne zdanie, z pewnością jest radykałem, nacjonalistą, szowinistą, kto wie, może nawet faszystą. Zamiast doświadczyć empatii, która podobno jest tak ważną liberalną wartością, w mainstreamowych mediach byli tylko stygmatyzowani. Dlatego w głowach wielu głosujących za brexitem pojawiła się szelmowska myśl: a może by tak ukarać cały ten coraz bardziej wrogi nam świat desperackim gestem, wziąć udział w referendum i powiedzieć: wychodzimy!

Świetnie opisał to Christopher Wylie, człowiek, który ujawnił skandal Cambridge Analytiki, pisząc o tzw. mechanizmach punitywnych: zwykli Brytyjczycy uznali, że trzeba ukarać elity. Jak? No, skoro słyszeli, że brexit zepsuje wzrost gospodarczy, a przecież wzrost gospodarczy to nie moje zarobki, tylko zysk tych chciwych ludzi z londyńskiego City, to głosując za wyjściem z UE, ukarzę tych bogaczy. Za co? Za szalony wzrost kosztów życia, za wzrost cen nieruchomości, za to, że w centrach miast jest wiele niskopłatnych fuch, które są nieopłacalne dla Brytyjczyków, którzy musieliby godzinami dojeżdżać do pracy z przedmieść, wypierani są więc przez migrantów. Za co jeszcze? Za poczucie niesprawiedliwości, za to, że kiedyś było sprawiedliwiej, a teraz jest coraz gorzej…

Brytyjczycy winnego znaleźli w integracji europejskiej, która miała w opowieści brexitersów nałożyć kajdany na potężne imperium, sprawić, że stracili kontrolę nad migracją, a pieniądze z podatków zamiast na kulejący NHS (wyspiarską wersję NFZ) szły do budżetu Unii. Wyjdźmy więc z tej Wspólnoty i odzyskajmy kontrolę: nad naszymi granicami, nad migracją, nad pieniędzmi, ale przede wszystkim nad naszymi marzeniami. Rozwiązanie – jak w każdej formie populizmu – było bajecznie proste. Wystarczyło zerwać owoc z drzewa, z którego jeść zakazują wam globalistyczne elity, które mówią: nie ma alternatywy. Nie ma alternatywy dla kapitalizmu, globalizacji, integracji świata.

Ten wątek braku alternatywy pojawia się zarówno w oburzeniu francuskich ulic na bolesne reformy Macrona (na podatki paliwowe i podwyższenie wieku emerytalnego), jak też w buncie Niemców z dawnego NRD. Tenże sam bunt był w Polsce pieśnią narodowo-tradycjonalistycznej rewolucji, jaką obiecał Polakom PiS w 2015 r. Oczywiście osiem lat po referendum brexitowym NHS wcale nie jest w lepszej kondycji, a imigrację z Europy zastąpiła imigracja z dawnych kolonii.

W dodatku globalizacja i członkostwo w UE przynosiły korzyści nierówno. Największym wygranym były rynki finansowe, usługi biznesowe kwitły, na nich zbudowana została potęga londyńskiej giełdy, która wytwarzała istotną część brytyjskiego PKB. Ale jaką korzyść z tych procesów miał mieszkaniec niewielkiej miejscowości gdzieś w głębi Wysp? On uważał się za przegranego, za ofiarę zmian, które zachodziły w ciągu ostatnich lat. Podobnie jak zwykły Francuz, który uważa, że świat idzie w złym kierunku, a obecny model ustrojowo-gospodarczy przestaje służyć zwykłym ludziom, dlatego postanawia się zbuntować.

Goodhart w dodatku zauważa, że większość ludzi to zwolennicy lokalności, którzy dla funkcjonowania potrzebują poczucia bezpieczeństwa, rytuałów, chcą mieć poczucie przynależności. Nazwał ich „people from somewhere”, ludźmi skądś. Tymczasem znaleźli się pod dyktatem wpływowych globalistów, którzy przekonują, że patriotyzm – ten lokalny i ten narodowy – jest passé, dziś pracujesz w Londynie, jutro w Nowym Jorku, za rok w Hongkongu – ich Goodhart nazwał „people from anywhere”, ludźmi, którzy czują się świetnie wszędzie, a świat otwiera przed nimi tyle możliwości, że wystarczy po nie tylko sięgnąć.

Ale jak sięgnąć po nowe możliwości, jeśli ledwo radzę sobie z tym, że mój stolik w pubie zajęli Polacy czy jacyś inni Litwini? Stąd charakterystyczne dla wszelkich tego typu ruchów przekonanie, że elity narzucają całej reszcie sposób życia, wmawiają im, że są głupi, że mają niewłaściwe poglądy, że nie potrafią czerpać z możliwości, które daje świat. Zamiast tego się mazgają. Dlatego by zaprotestować, zagłosują za brexitem. Podejmą to ryzyko, by wysłać desperacki sygnał, że nie akceptują tego świata. Tyle tylko, że obserwatorzy zamiast o przyczynach dyskutują wyłącznie o skutkach.

Czytaj więcej

Michał Szułdrzyński: Czego nie rozumieją historycy za plecami Tuska

Niemcy Wschodnie jak Polska B, Pas Rdzy w USA i francuska prowincja 

Ale czy inaczej wyglądają napięcia społeczne w Niemczech? Dirk Oschmann w swej głośnej książce „Jak niemiecki Zachód wymyślił swój Wschód” pokazał traumę, jaką po zjednoczeniu Niemiec 3 października 1990 roku przeżywały miliony mieszkańców dawnego NRD. Bo nie było to żadne zjednoczenie, ale według Oschmanna wręcz kolonialny podbój. Od ponad 30 lat wciąż mówi się o „nowych krajach związkowych”, choć historycznie dwa z nich to najstarsza część Niemiec. Oschmann pisze tak: „Sytuacja niemiecko-niemiecka jest tylko specyficznym przypadkiem ze względu na uwarunkowania polityczne, historyczne i przestrzenne, specjalnym przypadkiem oddziaływania efektów globalizacji w społeczeństwach zachodnich. Dominujący tu konflikt społeczny przejawia się, ogólnie rzecz biorąc, dysproporcją bogactwa, władzy i komunikacji między Europą Zachodnią a Europą Wschodnią. Przejawia się on jednak również w podobny sposób również w USA, Anglii, we Francji i Włoszech. W USA wybrzeża są w konflikcie z fly over country, w Anglii występuje antagonizm między Anywheres a Somewheres (David Goodhart), z kolei we Francji kluczową rolę odgrywa różnica między miastem a wsią, a we Włoszech znana od dawna jest nierówność między północą a południem. Różnica między miastem a wsią wydaje się w ogóle głównym czynnikiem społecznych procesów podziału, także w Niemczech, ponieważ politykę często uprawia się tylko dla elit w wielkich miastach – dobrze wykształconych, a zatem mobilnych i popychających naprzód globalizację, gdy inni, »z prowincji«, czują się zapomniani i z tego powodu – jak pokazują analizy zachowań wyborczych – głosowali na Trumpa lub Le Pen albo opowiedzieli się za brexitem. Dotyczy to również niemieckiego Wschodu”.

Oschmann na licznych przykładach dowodzi, że podział na wschód i zachód jest wciąż w Niemczech żywy. Zachód oskarża wschód o niechęć do demokracji, ciągoty do faszyzmu, lenistwo i brak zaradności. Ale jak można wierzyć w demokrację, w partycypację, jeśli wschodni Niemcy mają poczucie zupełnego wykluczenia w RFN. Dlaczego? „Udział Niemców wschodnich na czołowych stanowiskach w nauce, administracji, wymiarze sprawiedliwości, mediach i gospodarce wynosi obecnie średnio 1,7 proc.”. Nie tylko po zjednoczeniu, ale również dziś we wschodnich landach rektorami, dyrektorami, naczelnikami, prezesami, redaktorami naczelnymi byli wyłącznie ludzie z zachodu. Ziemię i budynki na wschodzie wykupywali Niemcy z zachodu nie dlatego, że ci ze wschodu byli głupi i leniwi, ale dlatego, że nie mieli kapitału, a ci z zachodu owszem. Równość w konkurencji była więc zachwiana od samego początku, mało tego, jest zachwiana do dziś. Średnie wynagrodzenie za tę samą pracę we wschodnich landach jest ponad 20 proc. niższe niż w zachodnich, a w niektórych zawodach ta różnica sięga nawet 60 proc.! Wschód wszedł w transformację bez pieniędzy i znacznie trudniej mu je do dziś zdobyć, szczególnie że stanowiska, na których ma się dostęp do władzy i pieniędzy, na wschodzie dostawali przybysze z zachodu. A skoro na wschodzie są niższe zarobki, to i niższe są emerytury…

Napływ osób z zachodu na kierownicze stanowiska miał jeszcze jedną potężną konsekwencję – jeśli prasa i akademia były w rękach zachodnich Niemców, wschód tracił zdolność do artykulacji własnych potrzeb, wyodrębnienia swej tożsamości. Wschodnim Niemcom opowiadano o nich samych językiem zachodu. Cały dyskurs był więc przywieziony z zachodu, wschód nie miał ani mediów, ani nauki, ani też władzy symbolicznej, by przekazać własną opowieść. Człowiek z byłego NRD był w związku z tym non stop zawstydzany, słyszał, że jest nazistowski, antydemokratyczny, leniwy i tchórzliwy. Że boi się ryzyka, by podjąć jakąś nową pracę, stworzyć firmę. Ludzie, których przez cztery dekady uczono bierności w NRD, teraz stawali przed oskarżeniem o to, że zostali zsocjalizowani w komunizmie i nie chcą się zmienić. Tymczasem ich świat po zjednoczeniu legł w gruzach, stracili swoją rzeczywistość, przestali być niejako u siebie, a w dyskursie byli nieustannie pouczani przez elity, że wszystko robią źle.

Trudno się więc dziwić, że zamiast na partie mainstreamu, które tryskają paternalizmem wobec wschodu, wybierają Alternatywę dla Niemiec (AfD). W Polsce – i słusznie – niepokój budzi historyczny rewizjonizm tej partii. Jednak Dirk Oschmann opisuje genezę tego zjawiska w bardziej zniuansowany sposób. Zachód dostał po zakończeniu II wojny światowej plan Marshalla i szansę na budowę demokracji. W tym samym czasie wschodnie Niemcy płaciły kontrybucje na rzecz Związku Sowieckiego, który przez lata wywoził z NRD całe fabryki. Kto mógł, ze wschodu uciekał. Po zjednoczeniu poziomy się jednak nie wyrównały. Wschód więc uważa, że to on płaci jako jedyny wciąż cenę za zbrodnie okresu nazizmu z lat 1933–1945. Zachód stoi po stronie zwycięzców historii, wschód reprezentuje przegranych. Choć dla Polaków może to brzmieć szokująco, sentyment do przeszłości (nie tylko NRD-owskiej, ale również do III Rzeszy) wynika z poczucia skrzywdzenia, braku szacunku i urażonej godności. Zachodnia narracja, zamiast próbować to rozumieć, wyłącznie piętnuje wschód, sprawiając, że ta spirala się jedynie nakręca.

Oschmann pokazuje, że najgorsza jest sytuacja Niemców urodzonych w NRD w latach 1945–1975. To oni czują się najbardziej uciskaną mniejszością. I to właśnie oni są grupą najsilniej wspierającą AfD. I po raz kolejny – jak w innych miejscach Europy i świata – zachód potrafi zaś wyłącznie bić na alarm, zamiast zastanowić się nad przyczynami tego stanu rzeczy, zamiast spróbować leczyć źródła tej choroby. Oskarża się ich o niechęć do demokracji, ale to, po prawdzie mówiąc, niechęć do swoistego braku reprezentacji. Gdyż w ministerstwach, w których podejmuje się najważniejsze decyzje dotyczące życia Niemców, udział ludzi ze wschodu to 1 proc. (dane z 2022 r.). Jak więc mają wierzyć w demokrację, która nie reprezentuje ich interesów, nie odpowiada ich perspektywie, a wyłącznie potępia, zawstydza i wyszydza?

Zjednoczenie Niemiec wcale nie było zjednoczeniem tylko wchłonięciem NRD przez RFN

Czy perspektywa opisu dawnej NRD autorstwa Dirka Oschmanna nie brzmi nam jakoś znajomo? Czy przypadkiem w ten sam sposób nie była opisywana także polska transformacja? Całe fragmenty książki Oschmanna można jak w lustrze dostrzec w książce „Dziki Wschód. Transformacja po polsku 1986–1993” Michała Przeperskiego (zresztą autora tekstu na kolejnych stronach tego wydania „Plusa Minusa”). W swojej książce doskonale pokazał, jak większość elit po 1989 roku przyjęła za aksjomat, że nie ma alternatywy i że trzeba skopiować model transformacji z Zachodu. Przeperski nawet przypomina nieco zapomnianą już postać Jeffreya Sachsa, w którego słowa jako absolwenta Harvardu wsłuchiwano się niczym w objawiony na górze Synaj dekalog.

Ani media, ani przez długi czas nauka nie analizowała zachowań tych, którzy zapłacili największą cenę transformacji. Choć jako całe społeczeństwo osiągnęliśmy niebywały sukces, Przeperski przypomina o tych, którzy w nim nie uczestniczyli. O emerytach, którzy w wyniku inflacji nagle stracili środki do życia. O wsi, która nagle została pozostawiona sama sobie. A także o robotnikach, których przedsiębiorstwa były zamykane lub prywatyzowane. Co ciekawe, musi się odwoływać do zachodnich autorów, takich jak David Ost czy Elizabeth Dunn, którzy chłodnym okiem przyjezdnego nie mogli się nadziwić polskiej transformacji. I opisywali ją zupełnie inaczej, niż to robiono początkowo w naszym dyskursie. Ost pisał, jak upadał ideał związkowy, jak robotnicy i rolnicy, którzy stanowili podstawę ruchu Solidarności, zostali w pewnym sensie zdradzeni przez transformację. Z kolei Dunn zatrudniła się w zakładach Alima-Gerber i opisywała przejście od gospodarki uspołecznionej do niemal dzikiego kapitalizmu na podstawie doświadczeń robotnicy w fabryce. Ale te opisy to raczej wyjątki potwierdzające regułę.

Narracja dominująca była taka, że oto nastały czasy przedsiębiorczości, moment, gdy trzeba wziąć sprawy we własne ręce. Kto tego nie zrobi, będzie sam sobie winien. Dlaczego emeryt nie zakłada firmy? Dlaczego uczony od małego posłuszeństwa i bierności pracownik PGR-u nie staje się przedsiębiorcą? Ofiarom transformacji, tym, którzy wzięli na siebie jej największy koszt, wmawiano, że są gorsi, że nie pasują do nowych czasów, w których miarą wartości człowieka jest sukces, i wreszcie, że są sami sobie winni. Mainstreamowe elity nie rozumiały tych, którzy czuli się wyrzuceni na śmietnik historii, nie potrafili zrobić nic, by poczuli oni, że mają jakikolwiek wpływ na rzeczywistość. Dlatego też nie zrozumieli, dlaczego w 2015 roku wygrało Prawo i Sprawiedliwość, które przyszło z wielką obietnicą wyrównania niesprawiedliwości, jakie przyniosła transformacja. W pierwszych latach rządów PiS poczucie sprawczości Polaków pobiło rekordy od 1989 roku. Polak czuł wreszcie, że nie głosuje na mądrali, którzy mówią mu, że jest głupi, lecz na partię, która obiecuje, że przywróci godność tym, którzy zapłacili największą cenę za transformację. Czy może zatem dziwić, że PiS ma wciąż najwyższe poparcie na wsi, wśród emerytów oraz robotników, czyli generalnie w klasie ludowej, która czuła się największym przegranym naszej transformacji.

Michał Przeperski przypomina, że upadek wielkich przedsiębiorstw państwowych wiązał się nie tylko ze wzrostem bezrobocia. Duże zakłady były nie tylko miejscem pracy, ale centrum aktywności całych społeczności. Organizowały przedszkola czy kolonie dla dzieci, miały własne domy wczasowe, do których jeździli pracownicy, organizowały wyjścia do kina czy festyny. Upadek komunizmu wiązał się więc z całkowitą dyspersją wielu społecznych więzi. Czy można było o tym przeczytać w polskiej prasie tamtego okresu? Czy o tym debatowali intelektualiści? Może więc rację ma Robert Krasowski, który w swej ostatniej książce „Klucz do Kaczyńskiego” postawił tezę, że inteligencja na swój sposób przespała transformację. Wszak powstawały nowe klasy społeczne, w przeszłość odchodziła klasa robotnicza, rodziły się nowe zawody, nowe grupy, nowe zjawiska. Zaś prasa w latach 90. spierała się o aborcję, antysemityzm, walczyła z zaściankowym katolicyzmem i generalnie zastanawiała się, czy Polacy dorośli do wolności. Dyskurs elit nie miał wiele wspólnego z życiem milionów obywateli, których życie w krótkim czasie przeszło gigantyczną transformację. Lepiej rozumiała to kultura masowa, ale i ona była robiona przez inteligentów, pokazywała więc transformację przez wielkomiejskie okulary.

Czytaj więcej

Michał Szułdrzyński: Płynność kryzysów humanitarnych

Tak, polska droga od komunizmu do kapitalizmu, zjednoczenie Niemiec czy przemiana społeczeństw brytyjskiego i francuskiego to pozornie zupełnie inne opowieści. Nam oczywiście się wydaje, że nasze doświadczenie jest wyjątkowe. Ale wschodnim Niemcom też się wydaje, że są wyjątkowi, bo RFN wchłonął landy dawnej NRD. A chodzi jeszcze o coś innego: ostatnie cztery dekady globalizacji i kapitalizmu po prostu przeorały na różne sposoby zachodnie społeczeństwa. Do tego doszła jeszcze rewolucja technologiczna i informatyczna. Zmienił się sposób, w jaki dostarczane są nam informacje. Słusznie zauważa Dirk Oschmann: „Od końca NRD i przełomu politycznego z lata 1989/1990 minęło ponad 30 lat. Historycy stwierdzili, że we wszystkich kulturach 30–40 lat stanowi próg epoki, bowiem pamięć komunikacyjna zaczyna się tu przeobrażać w pamięć kulturową. U większości świadków minionego czasu z wiekiem pamięć odgrywa coraz większą rolę, stając się decydującym czynnikiem postrzegania teraźniejszości; innymi słowy: ich przestrzeń doświadczenia rośnie, natomiast ich horyzont oczekiwań się kurczy”.

Zamiast więc oburzać się na populizm, przerażać się brunatną falą, może lepiej zrozumieć jej źródła? Nie, nie idzie o to, by podzielać poglądy radykalnej prawicy, ale o to, by porzucić na moment klisze, które sprawiają, że jej wyborcy czują się tak wykluczeni. Co ciekawe, ruchy antyglobalistyczne początkowo były lewicowe, wynikały z niezgody na kapitalizm jako taki. Dziś jednak są refrenem nowej prawicy, czy nazwiemy ją radykalną prawicą, czy alt-rightem. Bez zrozumienia jej przyczyn brunatnej fali się nie zatrzyma. Tak samo jak oburzeniem na Donalda Trumpa nie zmniejszy się jego popularności. Ani opowiadając jego wyborcom, że mają niższy kapitał kulturowy (albo wprost: niższe IQ), że nie rozumieją współczesnego, zglobalizowanego świata. Ani przypominając, że Trump jest mizoginem, nie stroni od rasistowskich aluzji. Dla wielu Trump jest symbolem Ameryki, jakiej już dawno nie ma, a za którą tęskni mnóstwo białych mieszkańców tego kraju. Dlatego liczą, że jak na niego zagłosują, uczynią Amerykę znów wielką, jak głosi jego główny slogan: Make America Great Again. A kandydat na jego wiceprezydenta J.D. Vance stworzył legendę ze swego pochodzenia z Pasa Rdzy, zubożałego w wyniku globalizacji.

Zajadając się pysznościami i popijając szampana na eleganckim przyjęciu (co elity uwielbiają robić, ja niegodny również), możemy zmniejszyć napięcie związane z lękiem przed tym, co nas czeka. Ale nie przybliży nas to ani o krok do tego, by zrozumieć, co się stało z zachodnim światem w ciągu ostatnich kilku dekad.

W tym roku wielki bankiet w ambasadzie francuskiej w Warszawie z okazji Święta Narodowego Francji obchodzonego 14 lipca miał w sobie coś katastroficznego. Elegancja, wykwintne jedzenie, ale nikt nie mógł zapomnieć o wyborach, które odbyły się raptem kilka dni wcześniej. Witając gości, ambasador oznajmił, że w najbliższym czasie Francję czekają dwa fundamentalne wydarzenia: inauguracja letnich igrzysk olimpijskich w Paryżu oraz próba sformowania nowego rządu po zarządzonych przez prezydenta Emmanuela Macrona przyspieszonych wyborach, na które się zdecydował po fatalnych dla niego wynikach elekcji posłów do Parlamentu Europejskiego. – Datę rozpoczęcia igrzysk i ich szczegółowy plan mogę państwu podać od razu. Inaczej jest jednak ze składem i datą zaprzysiężenia nowego rządu – zażartował ambasador.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi