W tym roku wielki bankiet w ambasadzie francuskiej w Warszawie z okazji Święta Narodowego Francji obchodzonego 14 lipca miał w sobie coś katastroficznego. Elegancja, wykwintne jedzenie, ale nikt nie mógł zapomnieć o wyborach, które odbyły się raptem kilka dni wcześniej. Witając gości, ambasador oznajmił, że w najbliższym czasie Francję czekają dwa fundamentalne wydarzenia: inauguracja letnich igrzysk olimpijskich w Paryżu oraz próba sformowania nowego rządu po zarządzonych przez prezydenta Emmanuela Macrona przyspieszonych wyborach, na które się zdecydował po fatalnych dla niego wynikach elekcji posłów do Parlamentu Europejskiego. – Datę rozpoczęcia igrzysk i ich szczegółowy plan mogę państwu podać od razu. Inaczej jest jednak ze składem i datą zaprzysiężenia nowego rządu – zażartował ambasador.
Kilkaset zgromadzonych osób wybuchnęło śmiechem, ale atmosfera daleka była od radosnej fety. Z jednej strony przyjaciele Francji, przedstawiciele polskich elit politycznych, biznesowych, akademickich i artystycznych, odetchnęli z ulgą, że jednak tym razem Marine Le Pen nie stworzy rządu. Ale też powszechne było przekonanie, że już następne wybory prezydenckie wygra ona – i stąd ulga podszyta była katastroficznym przekonaniem o tym, że nieuchronne kiedyś nadejdzie. Że Marine Le Pen zostanie za trzy lata prezydentem i wtedy to ona skorzysta z przysługującego głowie państwa prawa do rozwiązania parlamentu i zdobędzie pełnię władzy. Czyli ziści się wizja, która – całkiem słusznie – przepełniała przedstawicieli polskich i francuskich elit przerażeniem.
Czytaj więcej
Przekonywanie, że mamy tak budować prawo, by nikomu nic nie narzucać, jest szkodliwą fikcją.
Czego elity nie zrozumiały z sukcesów Le Pen i protestów „żółtych kamizelek”?
Bo radość z „przegranej” Le Pen jest absurdalna. Liderka Zjednoczenia Narodowego nie wygrała w ostatnich wyborach tylko dlatego, że tak, a nie inaczej skonstruowana jest francuska ordynacja wyborcza. Partia Razem – której głównym członem jest ugrupowanie wspierające Emmanuela Macrona – dogadała się z lewicowym Nowym Frontem Ludowym, że wycofają z drugiej tury (w wyborach w jednomandatowych okręgach) słabszych kandydatów, tak aby głosy antyprawicowej koalicji się nie podzieliły. To coś w rodzaju polskiego paktu senackiego (z 2019 r. i 2023 r.), gdzie Lewica, PSL, Polska 2050 i Platforma Obywatelska wspólnie ułożyły listy tak, by przeciwko kandydatowi PiS stawał jeden kandydat tzw. demokratycznej opozycji. We Francji zadziałało to tak samo jak w Polsce, gdzie w wyborach do Sejmu pierwsze miejsce zajął PiS, ale w Senacie wygrała koalicja opozycyjna.
W efekcie spośród 577 miejsc w Zgromadzeniu Narodowym we Francji Nowy Front Ludowy dostał 182, blok Macrona 168, a Zjednoczenie Narodowe Le Pen 143. Sęk w tym, że jeśli idzie o procenty, to partia Le Pen dostała 33,35 proc. głosów, lewica Jeana-Luca Melénchona 28 proc., zaś blok Macrona 21,79 proc. W liczbach bezwzględnych daje to ponad 10 mln głosów na Zjednoczenie Narodowe, 6,8 mln na Nowy Front Ludowy i 6,3 mln na Razem Macrona. Czy można tu rzeczywiście mówić o klęsce Le Pen?