Nie chodziło o pieniądze. Mogły być co najwyżej dodatkiem, jak filiżanka kawy podczas spotkania. Pretekst, coś, czym można się zająć, kiedy zapada niezręczna cisza. A poza tym – brali wtedy wszyscy i wszędzie. To było w dobrym tonie. Wyjść z rozmowy bez łapówki było trochę jak wejść na nią w domowym stroju: okazać brak szacunku rozmówcy i samemu sobie. I wszyscy byli też równie niemoralni. Opisy zdrad, hipokryzji, podwójnego życia, seksualnego rozwielmożnienia mogą robić wrażenie tylko bez dodania kontekstu epoki. Wzywanie obcych potęg na pomoc, załatwianie własnych spraw cudzymi rękoma – też nic szczególnie oryginalnego. Podobnie jak stawianie wyżej interesów własnych i własnej rodziny od obowiązków względem ojczyzny.
Czytaj więcej
Najzabawniejsze jest to, że „debartosiakizacja” życia publicznego miałaby polegać na odebraniu mu tytułu naukowego.
Wśród litanii grzechów i win, jakie doprowadziły do bezprecedensowej klęski rozbiorów, nie ma takich, które w XVIII wieku nie byłyby spowszedniały. Zwykłe grzeszki, słabostki, żadne tam wołające do nieba o pomstę zbrodnie. Przynajmniej na tle tego, co się wówczas w Europie wyrabiało. Tylko że innym jakoś uchodziło na sucho. Przechodzili choroby XVIII wieku jak zwykłe przeziębienie. Wycierali nos, szli wcześniej spać, płukali gardło i następnego dnia, w XIX stuleciu, obudzili się jak nowo narodzeni. U nas z kolei wysoka gorączka, zapalenie płuc, suchoty, reanimacja konfederacjami i powstaniami, które tylko pogorszyły stan pacjenta. Powolna agonia, śmierć.
Przyglądam się często twarzom tamtych zdrajców: Ponińskiemu, Szczęsnemu-Potockiemu, Branickiemu, Kossakowskiemu, każdej z tych szuj po kolei. Byli zwykli, nie mają na czole znamienia Kaina ani kaprawych oczu Judasza. Ani lepsi, ani gorsi od podobnych im arystokratów z Zachodu. Chcieli dobrze żyć, to jeszcze nie zbrodnia. Do pewnego momentu wydawało im się może nawet, że służą dobrej sprawie – to tylko głupota. Ale w pewnym momencie (trudno konkretnie go wskazać, to jak z postępami choroby) zawładnęła nimi jakaś nadludzka siła. Zaczęli działać jak w transie, jak natchnieni, w twórczym szale zdrady. Nie osuwali się na dno, tam, gdzie ostatecznie skończyli – jedni za granicą, inni na ulicy, jeszcze inni na salonach, racjonalizując sobie swoje skur… filozoficznymi wywodami o determinizmie dziejów. Na tym etapie byli już wypruci, bezradni jak zeżarty syfilisem libertyn. Tu jeszcze fruną wysoko, z poczuciem, że przemawia przez nich coś większego od człowieka, od Polski, od historii.