Znakomity redaktor cyklu Rzecz o Historii „Rzeczpospolitej” Paweł Łepkowski przypomniał mi wczoraj, że jeden z naszych wspólnych bohaterów Aleksander Macedoński znał „Iliadę”, sławny epos Homera, na pamięć. Na dodatek recytował ją z taką perfekcją, że wprawiał zapatrzonych w siebie Greków w podziw i zakłopotanie. Nie było to łatwe, bo był Macedończykiem, którymi to, jako pasterzami kóz i notorycznymi pijakami, mieszkańcy Attyki czy Peloponezu po prostu gardzili. Aleksander jednak odstąpił od tej reguły. Czy aby tylko dlatego, że był synem króla, uczniem Arystotelesa i jednym z najlepiej wykształconych ludzi swojej epoki? Redaktor Łepkowski twierdzi, że nie. Aleksander był bez wątpienia geniuszem. A i owszem, na pewno, ale wykucie całej „Iliady” na pamięć w mniejszym stopniu wynika z geniuszu niż z gigantycznej pracy. Dodajmy, że domowej, bo zakładam, że podczas lekcji z Arystotelesem wiele czasu na memoryzację utworu pewnie nie było.
Czytaj więcej
Dotychczasowe władze mediów publicznych chroniły i autoryzowały najbardziej kłamliwy i zdeprawowany mechanizm informacyjny ostatnich trzech dekad. Bezwzględnie powinny zostać z tego rozliczone.
Ot, taka rozmówka redakcyjna, ale jak czytelnik już się zapewne domyślił, odbywała się na marginesie debaty o planowanym przez nowy rząd ograniczeniu czy wręcz zlikwidowaniu uczniowskich prac domowych. Nie wiem, bo nie dopytałem o szczegóły, jakie zdanie ma redaktor Łepkowski, ale ja – odsuwając na chwilę poza pole widzenia przykład Aleksandra Wielkiego – do tego pomysłu raczej się przychylam. Ktoś może zapyta ironicznie: a ty, czego, człowieku, nauczyłeś się na pamięć w szkole? Co wykułeś na blachę? „Odę do młodości”? Kilka wersów o koncercie Jankiela w „Panu Tadeuszu” albo fragment o grzybobraniu? To prawda. Nie było tego specjalnie dużo. Jakiś zasmucający fragment „Trenów”, kilka wersów z Gałczyńskiego, Tuwima, Baczyńskiego. Byli też Miłosz, Herbert, coś tam krótkiego z Szekspira. Ale pełna zgoda. Przykład Aleksandra może tylko zawstydzić. Choć bądźmy odrobinę współcześni – z jednej strony zawstydzić, z drugiej pocieszyć, że mnie i mojemu pokoleniu została oszczędzona katorga wykuwania na pamięć niepotrzebnych wersetów. Zasypywano nas za to zadaniami domowymi.
Paradoksalnie, jeśli mnie pamięć nie myli, więcej było tego w podstawówce niż w liceum. Jeśli tak, to główna odpowiedzialność za odrobienie lekcji spoczywała na moich rodzicach. Nie to, że nie radziłem sobie jakoś z polskim czy liczeniem słupków, ale – i pewnie jest tak do dziś – przykry obowiązek zagonienia do lekcji spoczywał na ojcu i matce. To oni, nikt inny, byli odpowiedzialni za to, żeby zawołać z podwórka i zaciągnąć za ucho do biurka. To oni w końcu rozwiązywali wszystkie problemy, które pojawiały się przy rozwiązywaniu zadań. Bo przecież, powiedzmy sobie szczerze, jak się młodemu człowiekowi czegoś nie chce, to zawsze wynajdzie milion powodów, by uzasadnić jakąś obiektywną trudność.