Marek Migalski: W polityce czeka nas fizyczna agresja

Trzeba podzielić Polskę na pół wzdłuż Wisły, tak jak było kiedyś NRD i RFN. Wiem, że to niemożliwe i że to szalony pomysł. Ale musimy coś wymyślić, bo pozostawanie w jednym państwie ludzi, którzy nie znoszą się wzajemnie, będzie prowadzić do tragedii - mówi Marek Migalski, politolog.

Publikacja: 29.09.2023 10:00

Marek Migalski: W polityce czeka nas fizyczna agresja

Foto: Tadeusz Wypych/REPORTER

Plus Minus: Lech Wałęsa skończył 80 lat. To dobry moment, by zastanowić się, jak Polska będzie wyglądała za 10–20 lat, gdy ani Jarosław Kaczyński, ani Donald Tusk, ani tym bardziej Wałęsa nie będą już pełnili aktywnych funkcji politycznych.

Nie wiem, jak będzie wyglądać Polska, to zbyt trudne pytanie. Domyślam się natomiast, jak będzie wyglądać polska polityka i debata w naszym kraju.

Jak?

Od jakości debaty częściowo zależy, jaka jest polityka, ale też polityka kształtuje ową debatę, więc oba te zagadnienia na siebie nachodzą.

Na pytania o przyszłość często odpowiada się bon motem, że będzie tak jak teraz, tylko że bardziej, ale w tym przypadku trzeba by było powiedzieć, że będzie tak, jak teraz, tylko gorzej. Wszystko, co zmienia się we współczesnym świecie, przede wszystkim technologie, sprawia, że negatywne procesy, które dziś widzimy, będą się pogłębiać, ale też będą miały destrukcyjny wpływ na rzeczywistość polityczną i na debatę.

To znaczy?

Przede wszystkim zniknęli arbitrzy, dzisiaj polityka obywa się bez nich. W przeszłości istniały niezależne sądy, autorytety, chociażby Kościół, były też media i byli w nich komentatorzy, którzy w jakiś sposób kształtowali to, jak wygląda debata i sama polityka. Dzisiaj tego nie ma. Arbitrzy przestali istnieć, po części dlatego, że na rzecz tego, aby zniknęli, działali populiści, którzy właśnie lubią funkcjonować w takich warunkach, w których sędziego nie ma.

Ale też oni znikają dlatego, że zmienia się świat. Dzisiaj sport, którym jest polityka, odbywa się bez sędziego. Więcej – bez reguł! Dzisiejsza polityka nie przypomina meczu dżentelmenów, tylko wygląda tak, że na boisko wbiega np. 11 graczy z jednej drużyny, a z drugiej 25, jedni grają w rugby, drudzy w piłkę nożną. Zresztą ku uciesze widzów, zachwyconych tymi „krwawymi” igrzyskami, tym politycznym MMA. Co zwiększa frekwencję wyborczą, bo ludzie – wbrew temu, co twierdzą moi koledzy po fachu – uwielbiają takie widowiska o wiele bardziej niż merytoryczne debaty. W ten sposób polityka się nam „demokratyzuje”, bo angażuje więcej osób, niż poprzednia, spokojniejsza, w której arbitrzy odgrywali jakąś rolę. Także z tego powodu są dziś zbędni. Kiedyś potrafili gwizdać, napominać albo wyrzucać kogoś z boiska, obecnie są w ogóle niesłyszani.

Czytaj więcej

Michał Szułdrzyński: Beatyfikacja Ulmów i sianie nienawiści do obcych. Jak PiS zdołał to pogodzić?

Albo wręcz gwiżdżą na korzyść jednej z drużyn.

Bo stracili jakąkolwiek niezależność i obiektywizm. Decyzjami tych arbitrów, którzy jeszcze próbują istnieć, nie przejmują się ani gracze, ani widzowie. W przyszłości będzie to wyglądać jeszcze gorzej – arbitrzy całkowicie znikną, a walka będzie jeszcze bardziej brutalna niż dzisiaj.

Słowa o tym, że przestają istnieć arbitrzy i że komentatorzy nie mają już takiego znaczenia, brzmią dosyć gorzko w ustach osoby, która kiedyś mówiła, że jest naukowcem ornitologiem, a potem postanowiła zobaczyć, jak to jest latać jak ptak i weszła na chwilę do polityki. Potem znów się pan wycofał, żeby tę politykę komentować i opisywać. Taki zawód ma jeszcze sens?

Nie ma. Wykonuję go, bo nic innego nie potrafię, oprócz pisania książek naukowych czy powieści. Pewnie też dlatego, że niektórzy uważają, iż wykonuję ten zawód dobrze, może nawet najlepiej w Polsce. Robię to trochę z rozpędu, natomiast mam głębokie poczucie jałowości tego zajęcia, dlatego że na refleksje i diagnozy moje czy innych komentatorów nikt nie czeka. Obecna kampania doskonale to pokazuje.

Owszem, jest zapotrzebowanie na komentatorów, ale tylko tych, którzy kibicują jednej ze stron. Oni są oklaskiwani, oni mają posłuch, są zapraszani tam, gdzie ich głosy brzmią dobrze, natomiast dla tych, którzy starają się pełnić rzeczywistą rolę arbitrów, miejsca nie ma.

Jeśli mówimy o mnie, to przecież jest oczywiste, że sercem jestem przy opozycji, ponieważ uważam, że PiS niszczy kraj. Natomiast to nie oznacza, że na tej opozycji nie widzę błędów. W momencie więc, w którym dokonuję jakiejś krytycznej wobec jej posunięć analizy, nagle przestaję być słuchany. Już jestem zdrajcą, ponieważ nikt na tego typu analizy nie czeka. Odbiorcy chcą w arbitrze widzieć kibica, zapiewajłę, a nawet więcej – osobę, która ma realny wpływ na to, że ich drużyna wygrywa. Jeśli ktoś miał wątpliwości, że tak jest, tegoroczna kampania powinna go przekonać. Pozostało niewielu naukowych komentatorów, którzy wytrzymali, nie ulegli i nie ulękli się, którzy pełnią swoją rolę właściwie. Choć bez sensu, bo nie ma na nich zapotrzebowania. Wyborcy ich nie chcą słuchać.

Skąd się to wzięło?

To pokłosie istnienia bunkrów informacyjnych, w których żyjemy. Umyślnie nie używam sformułowania „bańki informacyjne”, bo ma ono w sobie zbyt dużą lekkość.

Bańkę bardzo łatwo przebić. A do bunkra dostać się bardzo trudno.

Bunkry służą do tego, żeby ostrzeliwać innych. Do tych informacyjnych bunkrów nikt nie dociera, a z nich pada tylko agresja. W cenie są tylko ci komentatorzy, którzy dostarczają amunicję w formie moralnego uzasadnienia dla tych, którzy w tych bunkrach siedzą. Naszych głosów nie oczekują też politycy – oni wszystko wiedzą najlepiej, oni pozjadali wszystkie rozumy.

Teraz wykonywanie zawodu komentatora czy publicysty jest całkowicie jałowe. Nikt nie chce takiego komentatora, którym ja chciałem być – mającego własne sympatie i antypatie, ale potrafiącego krytycznie analizować działania tych, z którymi sympatyzuje.

Amerykański autor Matt Taibbi napisał o mediach książkę „Nienawiść sp. z o.o. Jak dzisiejsze media każą nam gardzić sobą nawzajem”. To nie jest więc tylko spór PiS z Platformą czy liberalnej opozycji z obozem narodowo-populistycznym, tylko szersze zjawisko w obrębie naszej cywilizacji?

To jedna z lepszych książek, jakie czytałem w ostatnim czasie. I całkowicie potwierdzam – to nie dotyczy tylko nas, to jest cywilizacyjne. Prymat emocji nad racjonalnością i obsługiwanie tych emocji staje się w pewnym momencie istotniejsze niż realizacja własnych zapatrywań na życie czy własnych interesów. Kiedyś polityka służyła do tego, żeby różne grupy społeczne mogły się wypowiedzieć, obdarzyć zaufaniem jakichś polityków, dzięki którym mogły ułożyć sobie życie tak, jak uważały za stosowne. A teraz chodzi o to, żeby ułożyć życie innym. To ważna różnica.

Dzisiaj idzie się do wyborów nie dlatego, żeby Polska, Ameryka czy Czechy były takie, jakie chciałoby się mieć dla siebie. Chodzi o to, żeby inni, których nienawidzimy, którymi pogardzamy, żyli według naszych reguł. Nie chodzi o wolność do bycia sobą, do życia w zgodzie z własnymi przekonaniami i wartościami, tylko o zmuszenie tej drugiej strony do porzucenia jej wartości i zmuszenie do życia według narzuconych przez nas reguł.

Dotyczy to i prawicy, i lewicy?

Tak. My oczywiście mamy problem z prawicą, która jest narzucająca i opresyjna, ale na Zachodzie widać też bardzo silny ruch lewicowy, który ogranicza dyskusję i każe żyć tak, jak wyobrażają to sobie ideolodzy lewicy. Z tym się wiąże prymat wspomnianych emocji. Jeśli my się nie chcemy dogadać, żeby każdy z nas na tym terytorium – na którym przyszło nam żyć, na którym znaleźliśmy się przez przypadek i który nazywamy państwem – żył po swojemu, tylko każdy chce narzucić innym swoją sferę wartości, to odrywamy się – mówiąc językiem ancien régime – od bazy i zaczynamy przechodzić w nadbudowę. Politycy przestają spełniać rolę organizatora życia, tylko zaczynają nam dawać etykiety, dzięki którym możemy poczuć się lepiej. Czyli jeśli chodzę w koszulce z Trumpem, to czyni mnie to we własnych oczach nosicielem tego świata wartości, który uważam za najlepszy. Z drugiej strony, jeśli kupuję książkę Michelle Obamy, stawiam ją na półce, to też pokazuję, do jakiej cywilizacji należę.

Ten prymat emocji, ta chęć narzucenia innym własnej sfery wartości prowadzą nas do absolutnie już nieracjonalnych, emocjonalnych wojen domowych. A te wojny ze stanu zimnego przechodzą do gorącego. Dla mnie takim wystrzałem z „Aurory” były wydarzenia na Kapitolu 6 stycznia 2021 roku. Dzisiejsza kampania wyborcza w Polsce też staje się coraz gorętsza. Te wzajemne przepychanki, wchodzenie sobie na konferencje, to już właściwie kontakt cielesny, znajdujący się tylko o krok od czysto fizycznej agresji.

To sformułowanie o układaniu innym życia przypomniało mi wypowiedź, którą kiedyś usłyszałem od jednego z analityków sceny publicznej w Izraelu. Zwrócił uwagę, że kiedyś ortodoksyjnym rabinom zależało przede wszystkim na tym, żeby nikt im się nie wtrącał w ich własne obyczaje. Zwrot izraelskiej prawicy w ostatnich latach polega na tym, że teraz to ortodoksyjni Żydzi chcą, żeby wszyscy żyli według ich zasad.

Żeby uzupełnić ten obraz: ortodoksi chcą narzucić świeckiej stronie sceny politycznej swoje problemy. Ale też ta świecka strona coraz trudniej znosi tych ortodoksów i też chce ich zmusić do tego, żeby z kolei tamci żyli według ich mniemań i wartości. Dokładnie to samo widzimy w Polsce. Nie jesteśmy w stanie znieść tego, że inni uważają inaczej i żyją według własnych reguł.

Czyli to nie tylko polska specyfika.

Tak, ale są polskie elementy, np. to wchodzenie sobie na eventy polityczne. Czy naprawdę nie może być tak, że każdy robi swoją konferencję, a nie idzie przeszkadzać innym, ponieważ działania tej drugiej strony są dla niego tak nieznośne, że nie jest w stanie tego zaakceptować? Dochodzi do tego, że nie jesteśmy w stanie zaakceptować, że ktoś po prostu nie lubi jakiegoś filmu czy jakiejś książki. Zawsze próbujemy udowodnić, że ktoś czegoś nie doczytał albo jest idiotą, skoro nie ma takich samych gustów literackich czy filmowych jak my.

Mamy ogromny problem z zaakceptowaniem tego, że świat wygląda różnie i że ludzie mają prawo do różnych wrażliwości, dlatego mówię o wojnach domowych. Dawniej polityka, zwłaszcza liberalna, za jeden z celów miała zorganizowanie życia ludziom, którzy mają różne aksjologie. Natomiast dzisiaj nie do zniesienia się stało, że wokół nas żyją ludzie, którzy kierują się innymi wartościami.

Czytaj więcej

Michał Szułdrzyński. AI i człowieczeństwo

I jeśli ja odczytuję dobrze, że to jest początek wojen domowych, to powiem na poważnie to, co mówiłem przez lata jako żarcik – że trzeba po prostu podzielić Polskę na pół wzdłuż Wisły, tak jak było kiedyś NRD i RFN. Wiem, że to niemożliwe i że to szalony pomysł. Ale musimy coś wymyślić, żeby zapobiec tym gorącym wojnom domowym, ponieważ pozostawanie w jednym państwie ludzi, którzy nie znoszą się wzajemnie, którzy chcą sobie narzucić różne aksjologie, będzie prowadzić do tragedii.

Zabójstwo Marka Rosiaka czy prezydenta Adamowicza nie dały nam do myślenia, że przestajemy się tolerować?

Ja jestem sobie w stanie wyobrazić, że zaczynamy tworzyć nowe państwa, których spoiwem nie będzie naród, tylko ideologia. Tak powstały Stany Zjednoczone – nie wokół idei narodu, tylko wokół pewnego konceptu politycznego. Idea tworzenia państw w oparciu o kryterium narodowe ma dopiero 200 lat, a stała się obowiązująca zaledwie przed 100 laty. Mało jak na 5–6 tysięcy lat istnienia państw, prawda? Może więc warto przemyśleć zmianę paradygmatu, według którego tworzymy państwa. Dziś liberalna Polka ma więcej wspólnego z liberalną Czeszką, niż z konserwatywną Kowalską. A konserwatywnemu Nowakowi milej by się żyło w jednym kraju z konserwatywnym Słowakiem niż z gejem z Warszawy. Po co się męczyć?

Wiem, że to nierealne, ale nie widzę innej możliwości przeciwstawienia się tej narastającej wojnie, zwłaszcza że wszystkie zmiany technologiczne, które nas czekają – np. sztuczna inteligencja, rozwój mediów społecznościowych, wszechobecność internetu – będą nas wpychać w te bunkry i napędzać negatywne emocje.

Z czego to się bierze?

Ta chęć pozostawania w bunkrach jest ewolucyjnie wytłumaczalna. Przez setki tysięcy lat egzystencji homo sapiens bycie w grupie, przedkładanie tożsamości własnej ponad inną, nietolerancja, przemocowość, były ewolucyjnie opłacalne. Dzisiaj, kiedy puściły hamulce, kiedy nie ma arbitrów, nie ma mediów ogólnokrajowych, które potrafiłby modyfikować debatę, wszystkie dyskusje odbywają się w tych bunkrach i w mediach społecznościowych. I to po prostu wybucha. My chyba jesteśmy jeszcze przed erupcją i przed przełożeniem się tego już na takie realne działania ludzi.

A czy można wskazać moment, w którym się to zaczęło? Chwilę, w której arbitrzy stali się kibicami poszczególnych stron?

Na świecie to był atak na Kapitol. Ale w Polsce nie jestem w stanie wskazać punktu przełomowego, choć byłem świadkiem tego procesu.

Pamiętam, jak to się zmieniało w czasie, kiedy byłem europosłem. W 2009 r. media dominowały. Ja akurat byłem po tej stronie słabszej, konserwatywnej, i widziałem, jak można nas skancelować. Z punktu widzenia pewnych grup społecznych, do których ja wtedy należałem, to było krytycznie przyjmowane. Ale to był moment, kiedy media tradycyjne potrafiły odgrywać rolę arbitra. Potrafiły wynieść kogoś na wyżyny, choć na to nie zasługiwał, a także, również niezasłużenie, zepchnąć w polityczny niebyt.

Ale po 2014 r., kiedy kończyłem swoją karierę polityczną, już się to zmieniało. Wstępniaki Adama Michnika przestały kogokolwiek interesować. To, co na Śląsku napisze bądź nie napisze „Dziennik Zachodni”, miało absolutnie zerowe znaczenie. Pamiętam, jak w 2009 r. ówczesny redaktor naczelny tej gazety, który dzisiaj odgrywa rolę moralnej Joanny d’Arc, robił wszystko, żeby Platforma wygrywała. W 2014 r. robił to samo, tylko że to już nie miało znaczenia. Dzisiaj „Dziennik Zachodni” ma siedem razy mniej followersów na Twitterze niż ja, więc to, co piszą w przeddzień wyborów, nie ma kompletnie żadnego znaczenia. Podobnie w przypadku innych gazet.

Czyli zaczęło się to w czasach rządów PO–PSL?

Tak, bo Tusk odwrócił wtedy te relacje. Do czasu rządów Tuska to politycy biegali do mediów i one czasami popierały jedną partię albo drugą. Co więcej, liderzy partii musieli nadskakiwać tym mediom, trzeba było się z nimi układać. Unia Wolności była praktycznie na klamce „Gazety Wyborczej”. A Tusk to odwrócił. To do niego pielgrzymowali redaktorzy i artyści, to jego chcieli popierać. W Polsce więc arbitrzy zaczęli znikać około dekady temu.

Co znaczy, że w przyszłości będzie jeszcze gorzej? To w ogóle możliwe?

Przejdzie się od słów do czynów. Teraz jest agresja słowna, od czasu do czasu tylko wybuchająca w formie jakiegoś przepychania się. To wszystko na razie jeszcze się kotłuje w mediach społecznościowych, w internecie. Natomiast jestem przekonany, że wcześniej czy później to wyleje się na zewnątrz.

To danie upustu emocjom jest czymś absolutnie zrozumiałym z punktu widzenia potrzeb naszego mózgu. On nie służy do myślenia, tylko do przetrwania, dokładnie tak samo, jak płuco czy nerka. Jego zadaniem jest podtrzymanie organizmu przy życiu, a to oznacza, że on nie chce myśleć, nie chce weryfikować faktów, nie chce spotykać się z informacjami, które burzą jego dotychczasowe heurystyki.

Mózg ważący około 2 proc. całego ciała zużywa ok. 20 proc. energii. Jeśli więc nie musi pracować, to nie pracuje. Stąd ludzie, którzy raz już weszli w tunel poparcia dla jakiejś partii, są bardzo trudni do wydobycia z niego. A ci, którzy by stali im na przeszkodzie, którzy mówią „mylisz się, twój lider popełnił błąd albo zachowuje się nieprzyzwoicie”, są zrzucani ze skały, ponieważ mózg odbiorców odczuwa dyskomfort. Konsekwencją będzie wcześniej czy później przemoc fizyczna.

Lech Wałęsa, od którego zaczęliśmy rozmowę, nie jest dobrym przykładem tej totalnej polaryzacji?

W Polsce można Wałęsę kochać albo nienawidzić. Można go uważać za rycerza bez skazy albo za czarny charakter polskiego życia publicznego.

Być może to jest szersze zjawisko, ale na pewno Polacy nie są w stanie słuchać opowieści, które nie są bajeczkami. Potrzebują bajeczki albo o dobrym, albo o złym. Ci, którzy Wałęsę szanują, i uważają, że jest wspaniałym człowiekiem, w ogóle nie dopuszczają myśli o tym, że w jego życiorysie są ciemne plamy. Mam na myśli nie tylko epizody z lat 70., ale też straszliwą prezydenturę, jakieś obiady drawskie, prowokacje wobec urzędującego premiera, niezdolność do oddania władzy. To była straszna prezydentura, ale w oczach jego zwolenników ten okres po prostu nie istnieje. Nie istnieje okres 1990–1995 i nie istnieje czas przed 1980 r.

Z kolei do krytyków Wałęsy nie docierają oczywiste fakty, że to jedna z najwybitniejszych postaci polskiego życia publicznego XX wieku, że bez jego osobistych decyzji w czasach pierwszej Solidarności, ale później również przez całe lata 80., odzyskanie przez nas niepodległości byłoby co najmniej trudne. To on w wielu momentach zachował najbardziej trzeźwą głowę, w przeciwieństwie np. do intelektualistów, którzy go otaczali.

Debata o Wałęsie jest więc klasycznym przykładem tego, że w Polsce nie istnieje coś takiego jak światłocień. U nas jest przemożna potrzebna identyfikacji – najpierw trzeba kogoś ocenić, a później stanąć po jednej albo po drugiej stronie.

Czytaj więcej

Michał Szułdrzyński: Lokomotywą do Berlina, czyli odjazd według PiS

Ale to oznacza, że jesteśmy niedojrzali czy po prostu tak działa nasz mózg, a my się temu bezrefleksyjnie poddajemy?

Jesteśmy bardzo dojrzali, nosimy w sobie 3 miliony lat ludzkiej egzystencji, ale też miliony lat przedludzkiej. Nie chodzi, oczywiście, o samych Polaków, choć byłoby dobrze, gdyby te wszystkie przypadłości, o których rozmawiamy, dotyczyły tylko pewnej populacji. Ale to jest zjawisko ogólnoświatowe, bo wszyscy jesteśmy ludźmi. Tylko że te wszystkie mechanizmy, odruchy, skłonności – czyli nieufność do obcego, skłonność do agresji, przedkładanie interesów własnej grupy nad inną grupę, proste heurystyki, pozwalające dotrzeć do wody w najłatwiejszy sposób, ufanie raczej swojemu kuzynowi niż komuś innemu – były skuteczne i pożyteczne w afrykańskiej sawannie. Natomiast jak najbardziej uzasadniona niegdyś skłonność do objadania się i pożerania niewiarygodnych ilości kalorii dzisiaj zabija ludzi. Więcej ludzi umiera obecnie na świecie z powodu otyłości i obżarstwa niż z głodu. Bo nasz świat się zmienił, a nasz mózg nie.

– współpraca Jakub Mikulski

Dr hab. Marek Migalski

Profesor Uniwersytetu Śląskiego, autor wielu książek naukowych oraz trzech powieści. Obecnie zajmuje się aplikacją narzędzi neurobiologicznych, kognitywnych i prymatologicznych do analizy zjawisk politycznych. Pokłosiem tego są jego ostatnie książki: „Homo politicus sapiens. Biologiczne aspekty politycznej gry”, „Nieludzki ustrój. Jak nauki biologiczne tłumaczą kryzys liberalnej demokracji oraz wskazują sposoby jej obrony”, „100 najsłynniejszych eksperymentów psychologicznych świata i ich znaczenie dla rozumienia polityki”.

Plus Minus: Lech Wałęsa skończył 80 lat. To dobry moment, by zastanowić się, jak Polska będzie wyglądała za 10–20 lat, gdy ani Jarosław Kaczyński, ani Donald Tusk, ani tym bardziej Wałęsa nie będą już pełnili aktywnych funkcji politycznych.

Nie wiem, jak będzie wyglądać Polska, to zbyt trudne pytanie. Domyślam się natomiast, jak będzie wyglądać polska polityka i debata w naszym kraju.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS