Ostatni film Williama Friedkina, twórcy „Francuskiego łącznika” i „Egzorcysty”

„The Caine Mutiny Court-Martial” to ostatni film Williama Friedkina, zrealizowany po 12 latach milczenia. Jego światowa premiera odbędzie się teraz na festiwalu w Wenecji. Już po jego śmierci.

Publikacja: 01.09.2023 10:00

William Friedkin, twórca nagrodzonego pięcioma Oscarami „Francuskiego łącznika” i nie mniej głośnego

William Friedkin, twórca nagrodzonego pięcioma Oscarami „Francuskiego łącznika” i nie mniej głośnego „Egzorcysty”

Foto: Michael Tercha/Chicago Tribune/Tribune News Service/Getty Images

Wieczór, który miał mu przynieść wiele pięknych chwil, staje się rodzajem hołdu dla znakomitego reżysera. Zmarł na zapalenie płuc miesiąc temu, 7 sierpnia 2023 roku. Nie zostawił po sobie bardzo wielu filmów. Nie traktował kina jak zabawki. Szukał tematów, które wydawały mu się ważne, stawał za kamerą, żeby wykrzyczeć swoje przerażenie światem. Gdy po 12 latach filmowego milczenia po raz pierwszy wyjechał na plan, przyznał, że temat „The Caine Mutiny Court-Martial” wydawał mu się bardzo na czasie. Kiedyś powiedział:

– Jestem człowiekiem sceptycznym. Nie wierzę niczemu, co widzę w telewizji. I prawie niczemu, czego dowiaduję się z mediów, zwłaszcza należących Murdocha. Nie ufam też politykom, niezależnie od tego, czy należą do partii demokratycznej czy republikańskiej. Ludzie, którzy ocierają się o władzę, stają się chciwi i interesowni. Gubią ideały, nawet jeśli je kiedykolwiek mieli. Dbają o własne interesy, zapominają, dlaczego zostali wybrani na swoje stanowiska.

Czytaj więcej

Nowe oblicze festiwalu w Cannes

Znana opowieść w nowych czasach

The Caine Mutiny Court-Martial” jest adaptacją uhonorowanej nagrodą Pulitzera powieści Hermana Wouka. Oficer marynarki staje przed sądem za bunt i przejęcie dowództwa od kapitana statku, który według niego był niestabilny psychicznie, działał w sposób nieprofesjonalny, narażając na niebezpieczeństwo zarówno statek, jak i jego załogę. Greenwald, sceptyczny prawnik, początkowo niechętnie go broni, ale w miarę postępów procesu sam zadaje sobie pytanie, co oznacza w jakiejś społeczności bunt, gdy ludzie nie mogą dalej ufać przywódcy.

Pierwszej ekranowej adaptacji powieści Wouka dokonał w 1954 roku Edward Dmytryk. W roli głównej wystąpił wówczas Humphrey Bogart. Film dostał siedem nominacji do Oscara. Potem, w 1988 roku, sięgnął po ten materiał Robert Altman w zrealizowanym dla telewizji „Midnight Run”.

Akcja zarówno książki, jak i obu wcześniejszych filmów toczyła się w czasach II wojny światowej. Friedkin przeniósł tę historię w bardziej współczesne czasy wojny w Zatoce Perskiej. Kapitana Phillipa Queega zagrał Kiefer Sutherland. – Uważam, że to dziś jeden z najlepszych amerykańskich aktorów – mówił Friedkin w wywiadach. – Widziałem wszystkie odcinki jego serialu „24 godziny”.

„The Caine Mutiny Court-Martial” jest w Wenecji pokazywany poza konkursem, na pokazie specjalnym. William Friedkin nie cierpiał festiwalowych „wyścigów”, ale i tak ma swoją kartę w historii kina. Na początku lat 70. razem ze Stevenem Spielbergiem, Martinem Scorsesem, Stanleyem Kubrickiem czy przybyszami z Europy – Milošem Formanem i Romanem Polańskim – wniósł nowy powiew do lukrowanego kina hollywoodzkiego. Był też inteligentnym, kulturalnym i ujmującym człowiekiem, gdziekolwiek się pojawiał, podbijał widzów i dziennikarzy mądrością, wiedzą, życzliwością, poważnym traktowaniem każdego rozmówcy.

Urodził się 29 sierpnia 1939 roku w Chicago. Jego matka pracowała jako pielęgniarka, ojciec imał się różnych zajęć: był marynarzem na statku handlowym, półprofesjonalnym graczem softballu, sprzedawcą w dyskoncie z męską odzieżą. Nigdy jednak nie zarabiał więcej niż 50 dolarów tygodniowo i niczego się nie dorobił. Rodzina mieszkała w jednopokojowym mieszkaniu. Było biednie. A przecież Friedkin zawsze wspominał, jak matka zabrała go do kina na film z Carym Grantem „None but a Lonely Heart”. To wtedy zachwyciły go zaczarowane, ruchome obrazy. A prawdziwe olśnienie przeżył, gdy obejrzał, już jako 20-latek, „Obywatela Kane’a”. – Poszedłem na seans w południe i zostałem w kinie do północy. To był film o człowieku, który zdobył świat, ale stracił własną duszę – mówił po latach.

Jako 16-latek zaczął pracować w telewizji, gdzie szybko awansował. Przez dziesięć lat ćwiczył, realizując programy edukacyjne i filmy dokumentalne. W fabule zadebiutował w 1967 roku „Dobrymi czasami”. W ciągu następnych trzech lat nakręcił cztery filmy. A w 1971 roku wystrzelił „Francuskim łącznikiem”, który zmienił gatunek kina policyjnego.

Rewolucja w kinie policyjnym

To była opowieść o wojnie narkotykowej, brutalnej walce nowojorskich policjantów z handlarzami narkotyków. Tyle że policjanci przypominali gangsterów, z którymi walczyli. Nie stronili od nieczystych środków, sposób ich działania pozostawiał wiele do życzenia. Kino Friedkina miało drugie dno, pokazywało względność norm moralnych, niebezpiecznie niewielką różnicę, jaka dzieli przestępcę od stróża porządku.

Ten film ogląda się z zapartym tchem, a jego wartość leży nie tylko w samej akcji, ale też w sposobie, w jaki Friedkin historię opowiedział. Pozwolił sobie na chropowate zdjęcia kręcone niejednokrotnie na ulicy, z ręki, nerwowe, poruszone. Czysty naturalizm, sceny prawdziwe aż do brzydoty, autentyczne plenery Nowego Jorku, celowo przełamany montaż.

– Pracowałem z wyjątkowym operatorem Owenem Roismanem, który przedtem zrobił dokument o Fidelu Castro. Chciałem, by zachował we „Francuskim łączniku” podobny styl. Żeby kamera obserwowała bohaterów, nie zwracając uwagi, że obraz nie jest czysty. Nie interesowała mnie w tym filmie perfekcja. Szukałem prawdy, spontaniczności. William Wyler słynął z tego, że robił po 90 dubli każdego ujęcia. Podobnie Stanley Kubrick. Mnie nie pasował model taki pracy. Jedno ujęcie i gotowe.

Podobnego stylu narracji nie powstydziłby się niejeden współczesny twórca awangardowy. W tamtym czasie to była w amerykańskim kinie policyjnym rewolucja. A była jeszcze we „Francuskim łączniku” znakomita kreacja Gene’a Hackmana w roli jednego z policjantów. Film zdobył osiem nominacji do Oscara, z których pięć (m.in. w kategorii najlepszego filmu roku i za reżyserię) zamieniło się w statuetki.

Trzy lata później „Egzorcysta” też został obsypany dziesięcioma nominacjami, choć tylko dwie z nich – za scenariusz i dźwięk – zaowocowały Oscarami. To znów było mocne kino, choć zupełnie inne niż „Francuski łącznik”. „Egzorcysta” oparty był na powieści Petera Blatty’ego pod tym samym tytułem. Sam Friedkin opowiadał, jak został reżyserem tego filmu:

– Niedługo po premierze moich debiutanckich „Dobrych czasów” zadzwonił do mnie Blake Edwards, który był wtedy bardzo ważną figurą. Przesłał mi scenariusz „Egzorcysty”. Przeczytałem i powiedziałem mu: „Blake, to jest koszmarny tekst”. „Zrobiłeś zaledwie jeden film i mówisz mi, że scenariusz jest niedobry?!” – krzyknął. „Blake, bardzo chciałbym dla ciebie pracować, ale nie przy tym” – odpowiedziałem. A kiedy wychodziłem z budynku wytwórni, dogonił mnie jakiś człowiek obecny przy naszej rozmowie. „Nazywam się William Peter Blatty. Napisałem ten scenariusz z Blakiem. Wiem, że jest niedobry, ale nikt do tej pory nie miał śmiałości, by mu to powiedzieć”. Potem nie widziałem Blatty’ego przez kilka lat. Zrobiłem „Francuskiego łącznika” i po jego premierze znów dostałem tekst zatytułowany „Egzorcysta”. Był wspaniały. Zadzwoniłem do Blatty’ego. Spytał, czy byłbym zainteresowany wyreżyserowaniem tego filmu. „Muszę cię uprzedzić, że studio proponuje go Stanleyowi Kubrickowi, Arthurowi Pennowi i Mike’owi Nicholsowi. Ale ja jestem współproducentem, mam prawo zaakceptowania reżysera. I chcę żebyś zrobił to ty, bo potrafiłeś być szczery i uczciwy w rozmowie z Edwardsem”.

Historia opętania dziewczynki przez tajemniczego ducha stała się w Stanach Zjednoczonych wielkim przebojem kasowym. Ale jednocześnie towarzyszyła jej histeria. Dziewczynka na ekranie bluzgała krwią, wymiotowała, masturbowała się krucyfiksem, była winna śmierci różnych osób. W wielu krajach film Friedkina miał duże trudności w przebijaniu się na ekran i na kasety wideo. W Wielkiej Brytanii wypożyczenia na kasetach były wstrzymane przez 15 lat. Decyzję argumentowano tym, że obraz Friedkina powodował przypadki histerii wśród młodych kobiet, wywoływał też wiele problemów emocjonalnych u bardziej wrażliwych widzów.

Historia „Egzorcysty” wywołała dyskusję na temat granic wolności w sztuce i odbioru społecznego filmu. Jej zakończenie dopisało życie. Wznowiony po latach film Friedkina stał się przebojem list wideo w Wielkiej Brytanii, w krótkim czasie zarobił ponad 4 miliony funtów.

Ciekawe, że po tym wielkim sukcesie drogi Blatty’ego i Friedkina się rozeszły. – Mieliśmy mały konflikt, gdy zmieniłem napisany przez niego optymistyczny finał – wyjaśniał reżyser. – Ale w końcu Blatty pogodził się z tym i nawet napisał mi na swojej książce dedykację: „Dla jedynego reżysera, który potrafi zrobić film lepszy od powieści”. Ja zresztą starą wersję zakończenia zachowałem i w 2000 roku pokazaliśmy „Egzorcystę” z dwoma zakończeniami. Dalsza współpraca z nim nie była jednak łatwa, bo William stał się nieprzyzwoicie bogaty i w związku z tym dość leniwy.

Nie ulega jednak wątpliwości, że lata 70. były dla Friedkina i innych twórców Hollywoodu czasem wyjątkowym. – Ja i moi koledzy byliśmy pod wpływem nowej fali europejskiej – powiedział mi kiedyś. – Podskórnie pewnie tęsknię za tamtym czasem. Wtedy dyskutowaliśmy o ideach. Zastanawialiśmy się: Jean-Luc Godard czy Federico Fellini? Snobowaliśmy się na Michelangelo Antonioniego, osobiście uwielbiałem Alaina Resnais. Nie baliśmy się podejmowania trudnych tematów, mierzyliśmy się z problemami społecznymi. W czasach mojej młodości krytycy czołowych gazet amerykańskich pisywali o dziełach europejskich mistrzów. Widzowie też byli inni. W Chicago pod kilkoma kinami, które grały „Hiroszimę, moją miłość”, ustawiały się kolejki. Przede wszystkim zaś mieliśmy w gabinetach wytwórni partnerów do rozmów. Dzisiaj siedzą tam buchalterzy, prawnicy, biznesmeni. Interesują ich wyłącznie pieniądze. Nie zastanawiają się, jaki ma być film, tylko pytają, jakie wpływy może przynieść. Kiedy kręciłem „Francuskiego łącznika”, nikt nie kalkulował. Robiliśmy sztukę, nie produkt.

Następne lata nie przyniosły już Friedkinowi tak wielkich satysfakcji: – Po oscarowych sukcesach zacząłem dostawać dużo propozycji. Za reżyserię oferowano mi całkiem niezłe pieniądze. Ale ja jakby stanąłem w miejscu. Moje ambicje wzrosły, czułem na sobie wielką odpowiedzialność. Nie miałem już luzu, na planie męczyły mnie różne wątpliwości. Nastąpiło chyba coś w rodzaju paraliżu, choć zrobiłem kilka filmów, z których jestem dumny.

Nakręcony w 1977 roku przyzwoity remake francuskiego thrillera „Cena strachu” został niemal „wymieciony” z kin przez „Gwiezdne wojny”. Friedkin zawsze powtarzał, że w dniu ich premiery skończyło się wielkie kino lat 70. – Gdyby ten film nie odniósł tak horrendalnego sukcesu, dzisiejsze kino wyglądałoby inaczej – mówił. – On zmienił ducha czasu. Zaczął trend, który trwa do dzisiaj, gdy 80 procent amerykańskich filmów to opowieści o superherosach ratujących świat.

Czytaj więcej

„Prawdziwe życie aniołów”: Zawód – Aktor

Przemoc dzisiejszego świata

Friedkin narzekał, że nie umie robić filmów „nieskomplikowanych jak hamburger”, ale jednocześnie uważał, że ze zmianami, które nastąpiły w światowej kulturze, trzeba się pogodzić. Kręcił kolejne filmy: „Zadanie specjalne”, „Żyć i umrzeć w Los Angeles”, „The Guardian”. Duże nadzieje wiązał z „Jade”. Był rok 1995, to miał był jego powrót na szczyt. Thriller erotyczny z polityką i wielkimi pieniędzmi w tle wydarzeniem się jednak nie stał. Może Friedkin za bardzo zagmatwał historię kryminalną? Może zbyt wiele w „Jade” niedomówień? Choć nie można temu dziełu odmówić oryginalności, nie był to typowy kryminał ze zbrodnią, policjantem i bezwzględnym mordercą. Swoim zwyczajem Friedkin skompromitował wszystkie osoby dramatu. Ofiara zbrodni dziwak-multimilioner był facetem grzesznym, perwersyjnym i nieczystym. Nici śledztwa wiodły ku wysokiemu rangą politykowi. I jeśli nawet w tej sprawie był niewinny, to i tak był unurzany w błocie. Piękna, inteligentna i dystyngowana kobieta okazywała się dziwką, przyjaciel teoretycznie stojący z boku – obsesyjnym zboczeńcem, a szlachetny glina – człowiekiem, który idzie na kompromisy z własnym sumieniem. Jakby Friedkin chciał powiedzieć: nie żyjemy w czasie dla idealistów i ludzi o czystych rękach

Podobne refleksje towarzyszyły też „Zabójczemu Joe”, zrealizowanemu w 2011 roku stylowemu thrillerowi, pełnemu gwałtu zadawanego bez zmrużenia oka.

– Przemoc jest częścią dzisiejszego świata – tłumaczył mi wtedy Friedkin. – Ona wisi w powietrzu, Ameryka ją akceptuje. Nie rozumiem, dlaczego wysyłamy nasze wojska do Iraku czy Afganistanu. Uważam to za głupotę, tak jak wielką pomyłką była dla mnie wojna wietnamska, ale wielu moich rodaków wierzy w takie działania. Zwłaszcza że po 11 września politycy wmówili im, iż wszystko to dzieje się dla ich dobra, w imię walki z terroryzmem. Prawdą jest też, że gwałt jest częścią ludzkiego życia i ludzkiej natury. Każdy nosi w sobie anioła i diabła. Ja mam w sobie złe impulsy, inni też je mają. Problem zaczyna się wtedy, gdy nad nimi nie panują. I o tym zrobiłem film. Opowiadam o patologii, wiele rzeczy przerysowuję. Ale ważna jest dla mnie prawda gestów i psychologicznych motywacji.

W nowym wieku, przed „The Caine Mutiny Court-Martial” zrobił zaledwie cztery filmy. Mówił, że nie może znaleźć scenariusza, który by go zainteresował. Ale też miał poczucie, że trudno mu się przebić. – Kiedy zacząłem kręcić filmy, nie miałem doświadczenia ani jakichś wyjątkowych talentów, ale szefowie studiów uważali, że kino jest domeną młodych. Orsonowi Wellsowi pozwolono zrobić „Obywatela Kane’a”, jak miał 25 lat. Billy Wilder, pod koniec życia, choć był mądrzejszy i miał znacznie więcej energii niż większość artystów młodszych od niego o kilkadziesiąt lat, nie mógł nawet doprosić się o spotkanie w studiach – mówił mi zgorzkniały, gdy spotkaliśmy się po weneckiej premierze „Zabójczego Joe”.

Walczył jednak do końca. Kiedy nie mógł zamknąć budżetu na film, reżyserował opery. Na całym świecie. – To fantastyczna przygoda – opowiadał. – Kiedy pod koniec lat 90. dostałem pierwszą taką propozycję, nigdy wcześniej nie byłem nawet w operze. Dwa lata poświęciłem na studiowanie tej dziedziny. Od 1999 roku reżyserowałem spektakle w Tel Awiwie, Waszyngtonie, Los Angeles, Turynie, Florencji, Monachium. Spodobało mi się. Film to luksus. A w operze znalazłem wspaniałą przystań. Zwłaszcza że miałem szczęście pracować ze śpiewakami, którzy dawali nie koncerty, ale przedstawienia. Byli świetnymi aktorami.

W 2017 roku wrócił do tematu egzorcyzmów w dokumentalnym filmie „Diabeł i ojciec Amorth”. Widział zmiany, jakie następowały w społecznej świadomości. Za wielką zmianę w sytuacji osób ciemnoskórych uważał prezydenturę Baracka Obamy. Cieszył go awans kobiet, które zaczęły upominać się o swoje prawa i swoją pozycję. A wreszcie w starym materiale o wojennym sądzie nad człowiekiem, który buntuje się przeciwko dowódcy narażającemu na zgubę statek i załogę, dostrzegł współczesny temat. I pod pretekstem opowieści o buncie na okręcie znów opowiedział coś o dzisiejszym świecie.

Los okazał się okrutny. Nie pozwolił Williamowi Friedkinowi posłuchać braw po projekcji „The Caine Mutiny Court-Martial”. Ogromnie interesujący twórca, który poznał smak sukcesu w latach 70., potem przeżył wiele rozczarowań. Miał wrażenie, że nie pasuje do zmieniającej się kultury, ale nie chciał chodzić na kompromisy z samym sobą.

Kiedyś tylko powiedział: – W 1990 roku „Portret doktora Gacheta” Vincenta van Gogha został kupiony na aukcji przez japońskiego miliardera za 82 milionów dolarów. Amerykański komik Johnny Carson komentował ten fakt w telewizji: „Van Gogh, malując doktora Gacheta, był w szpitalu psychiatrycznym. A wiecie, dlaczego go tam przytrzymali? Bo jak kończył pracę, stwierdził, że pewnego dnia sprzeda ten obraz za 82 miliony dolarów”. Otóż ja też czasem tak się czuję. Mam nadzieję, że kilka moich filmów, które poniosły klapę, kiedyś zostanie docenionych.

Warto dziś twórczość Williama Friedkina przypominać. Może okazać się bardzo współczesna.

Jason Clarke w ostatnim filmie Williama Friedkina „The Caine Mutiny Court-Martial”

Jason Clarke w ostatnim filmie Williama Friedkina „The Caine Mutiny Court-Martial”

La Biennale di Venezia

Wieczór, który miał mu przynieść wiele pięknych chwil, staje się rodzajem hołdu dla znakomitego reżysera. Zmarł na zapalenie płuc miesiąc temu, 7 sierpnia 2023 roku. Nie zostawił po sobie bardzo wielu filmów. Nie traktował kina jak zabawki. Szukał tematów, które wydawały mu się ważne, stawał za kamerą, żeby wykrzyczeć swoje przerażenie światem. Gdy po 12 latach filmowego milczenia po raz pierwszy wyjechał na plan, przyznał, że temat „The Caine Mutiny Court-Martial” wydawał mu się bardzo na czasie. Kiedyś powiedział:

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi