Kim Pan jest, panie Tyrmand?

Ostro zwalcza Radosława Sikorskiego i jego żonę Anne Applebaum, Jacka Rostowskiego i jego córkę Maję, a także korespondentów zagranicznych mediów w Polsce. Trudno się dziwić, że Matthew Tyrmand szybko stał się ulubieńcem polskiej prawicy.

Aktualizacja: 20.02.2016 12:08 Publikacja: 18.02.2016 23:22

W cieniu ojca: otwarcie Pasażu Leopolda Tyrmanda w maju 2015 r.

W cieniu ojca: otwarcie Pasażu Leopolda Tyrmanda w maju 2015 r.

Foto: PAP/Grzegorz Jakubowski

Najgłośniej było o nim po jego „występie" na ostatnim Balu Dziennikarzy. W czasie tej imprezy Matthew Tyrmand zrobił sobie selfie m.in. z Moniką Olejnik i Piotrem Kraśko. Sfotografował też Romana Giertycha. Nie byłoby w tym nic godnego uwagi, gdyby nie komentarze, jakie dołączył do zrobionych przez siebie zdjęć, publikując je na Twitterze.

Selfie, na którym towarzyszy mu Piotr Kraśko, opatrzył hashtagiem #CleaningDublinToiletsSoon (dosł. Już wkrótce będziesz sprzątał toalety w Dublinie) i epitetem „scaring shitless" (jest on równoznaczny z polskim „zes...ć się ze strachu"), nawiązując do faktu, że po rozpoczęciu w TVP rządów przez Jacka Kurskiego Kraśko będzie musiał się rozstać z telewizją publiczną. Zdjęcie, do którego zapozowała mu roześmiana Monika Olejnik, opisał jako „selfie z meduzą o mrocznej duszy". Najmocniej oberwało się Romanowi Giertychowi, którego Tyrmand określił mianem „prawniczej k...y", a cały wpis zakończył apelem „pozwij mnie dziwko".

Dlaczego to zrobił? W rozmowie z „Plusem Minusem" tłumaczy, że oburza go, iż impreza taka jak Bal Dziennikarzy w ogóle się odbywa. – W jednym miejscu bawią się dziennikarskie elity, ludzie odpowiedzialni za kształtowanie opinii publicznej i politycy, skandale z udziałem których ci dziennikarze ukrywają. To mnie razi. Dla mnie to nie jest bal dziennikarzy, tylko bal socjalistów – oburza się. Zapewnia, że nie planował prowokacji, nie sądził też, że jego wpisy odbiją się aż tak szerokim echem – po prostu napisał to, co myślał o „ludziach, którzy kłamią". Dziś jednak cieszy się, że jego tweety stały się sprawą publiczną. Podkreśla, że jest to kara dla ludzi, którzy „wyrządzili szkodę Polsce, ukrywając prawdę o rzeczywistości". – Chciałem, by poczuli się obrażeni. Chciałem zrobić im to, co oni robią innym swoim niesprawiedliwym przekazem – tłumaczy. I przytacza przykłady Tomasza Lisa powołującego się w swoim programie na tweet z fikcyjnego konta Kingi Dudy oraz Kuby Wojewódzkiego podszywającego się pod pracownika Kancelarii Prezydenta i wypytującego Jerzego Zelnika o ludzi ze świata kultury, którzy mogliby zostać wysłani na wcześniejszą emeryturę ze względu na krytyczny stosunek do Andrzeja Dudy.

– Wierzę w wolność słowa. Mogę zrobić każdemu takie zdjęcie, jakie chcę, i napisać o każdym z tych idiotów to, co chcę – podsumowuje Tyrmand. Oto najkrótsza odpowiedź na pytanie dlaczego.

Swoją drogą mogłaby być ona mottem wielu użytkowników polskiego internetu, którzy o politykach i dziennikarzach lubią pisać to, co chcą. Dlaczego więc akurat o tweetach Tyrmanda mówi się tak wiele? Powody są dwa: nazywa się Tyrmand i przyjechał z USA.

Matthew nie ukrywa, że jego nazwisko w Polsce to solidny kapitał – jego ojcem był Leopold Tyrmand. W jednym z wywiadów przyznał, że nazwisko odziedziczone po autorze „Złego" otwiera wiele drzwi. Kiedy w 2008 roku założył konto na Facebooku i kolejni internauci z Polski dowiadywali się, że jest synem Leopolda Tyrmanda, porównywali poznanie go do spotkania z potomkiem gwiazdy rocka.

Ojca praktycznie nie znał – Matthew i jego siostra bliźniaczka Rebecca (w odróżnieniu od brata raczej unika rozgłosu) urodzili się w styczniu 1981 roku, gdy autor „Złego" miał 60 lat. Cztery lata później, w czasie wakacji na Florydzie, słynny pisarz zmarł na zawał serca. Nie zdążył nauczyć dzieci polskiego, ba, to, że jego ojciec był słynnym polskim pisarzem i intelektualistą, Matthew odkrył dopiero po kilku latach, gdy do jego matki Mary Ellen, Żydówki z Brooklynu, przyjechała ekipa filmowców z Polski przygotowujących poświęcony Leopoldowi Tyrmandowi dokument „Zły". Wtedy jednak nie zaczął szukać kontaktów z Polską – na to przyjdzie czas za kilkanaście lat.

Dziś często podkreśla, że z ojcem łączy go wiele: konserwatywne, wolnorynkowe poglądy, antykomunizm, łatwość w nawiązywaniu kontaktów z ludźmi, bezkompromisowość i skłonność do wzbudzania kontrowersji. „Jeśli kogoś nie podrażnisz swoją opinią, znaczy, że nie mówisz nic wartego słuchania" – przekonuje w swojej biografii pióra Kamili Sypniewskiej.

Płotka z Wall Street

Zanim Matthew na poważnie zaczął odkrywać polskie korzenie, marzyła mu się kariera w amerykańskim stylu – chciał się wyrwać z Brooklynu, w którym dorastał wychowywany w rodzinie swojej matki, i zostać bogatym człowiekiem. Drogę do bogactwa dostrzegł na giełdzie. Dziś wspomina, że „Wall Street Journal" czytał, mając dziesięć lat, a mając lat kilkanaście, doradzał matce, w co ulokować oszczędności (choć jak sam przyznaje, jego ówczesna rada nie przyniosła spodziewanych zysków).

W Polsce często przedstawiany jest jako ekonomista, ale z wykształcenia ekonomistą nie jest. Choć studiował na Uniwersytecie w Chicago, a więc w miejscu, gdzie narodziła się tzw. chicagowska szkoła ekonomii (nurt gloryfikujący wolny rynek, którego najwybitniejszym przedstawicielem jest Milton Friedman), Matthew zdecydował się na wybór geografii i literatury angielskiej jako głównego przedmiotu swoich studiów. Decyzję taką miał podjąć po stażach w amerykańskich instytucjach finansowych. Wtedy uznał, że wystarczą mu podstawy teorii ekonomii, gdyż na Wall Street, o którym marzył, ceniona jest przede wszystkim praktyka. W rozmowie z „Plusem Minusem" określa się właśnie jako ekonomista praktyk. – Dzięki praktyce wiem dziesięć razy więcej niż taki teoretyk ekonomii, jak np. Ryszard Petru – chwali się.

Sukcesu na Wall Street na miarę swoich oczekiwań jednak nie odniósł – twierdzi, że nie trafił w swój czas i przyznaje pół żartem pół serio, że ma pretensje do ojca o to, że nie urodzili się wraz z siostrą pięć lat wcześniej. Wspominając o tym okresie swojego życia, z rozrzewnieniem mówi o latach 90., gdy maklerzy i handlowcy z Wall Street potrafili w ciągu roku zarobić 2 miliony dolarów. Jemu nie udało się aż tak wzbogacić.

Przez dwa lata pracował w przeżywającym w tamtym czasie ostatnie lata swojej świetności funduszu hedgingowym SAC Capital Advisors, gdzie był szeregowym handlowcem zajmującym się rynkiem farmaceutycznym. Po dwóch latach stracił pracę (podkreśla, że w firmie prowadzonej przez Stevena Allana Cohena rotacja kadr była ogromna), ale szybko znalazł zatrudnienie w J. Goldman & Co., L.P. – znacznie mniejszym funduszu hedgingowym, w którym spędził niemal sześć lat. Tu też zajmował się rynkiem farmaceutycznym, a potem również telekomunikacyjnym. Tu dopadł go światowy kryzys ekonomiczny, który sprawił, że – jak wspomina – od pewnego momentu wszelkie podejmowane przez handlowców z jego funduszu posunięcia przynosiły straty (Matthew zdarzyło się w ciągu jednego dnia stracić 400 tys. dolarów). Ostatecznie w 2011 roku, w związku ze stratami ponoszonymi przez fundusz, został zwolniony. Potem krótko pracował w niewielkim funduszu Merus Capital Partners, ale tu również towarzyszyły mu straty. Ostatecznie zdecydował się otworzyć własną firmę zajmującą się doradztwem inwestycyjnym. Wall Street nie podbił – zakończył w miejscu, w którym zaczynał, czyli na stanowisku handlowca.

Dziś Tyrmand przyznaje, że zarobił na Wall Street na tyle dużo, by stać go było na pewną niezależność, ale zbyt mało, by móc już nic nie robić. W biografii mówi o niespełnionym śnie o milionie na prywatnym koncie. Widać, że pieniądze mają dla niego ogromne znaczenie. Kpi np. z „propagandowych" – jak je nazywa – filmów o Wall Street, które pokazują, że bogaci ludzie sukcesu mają nieudane życie prywatne. – Słabe pocieszenie – dodaje. A gdy opisuje swój związek z Polką, dla której zaczął odwiedzać nasz kraj, mimochodem wtrąca, że w trakcie ich znajomości na bilety do Polski wydał 50 tys. złotych.

„W końcu znajdę sposób, by zbić tę fortunę" – tak kończy się fragment jego biografii poświęcony przygodzie z funduszami hedgingowymi. I w tym momencie zaczyna się polski rozdział życia Matthew.

Dla Polski odkryła go Kamila Sypniewska, która spisała jego biografię „Jestem Tyrmand, syn Leopolda". Gdy książka ukazała się na rynku w 2013 roku, o Matthew pisał m.in. „Duży Format" (wtedy jeszcze młody Tyrmand nie prowadził krucjaty przeciwko Agorze).

Do Polski przyjeżdżał od 2010 roku. Złożył też wniosek o przyznanie mu polskiego obywatelstwa, który na polski przetłumaczył za pomocą automatycznego tłumacza Google (na szczęście ktoś znajomy pomógł mu w zredagowaniu tekstu, zanim trafił on do konsulatu). Posiadaczem polskiego paszportu został w 2011 roku.

W Polsce Matthew początkowo mówił głównie o swoim ojcu i fascynacji odkrywanym przez siebie krajem przodków (również rodzina ze strony matki ma polskie korzenie). Potem coraz częściej wypowiadał się na tematy gospodarcze: był przeciw interwencjonizmowi państwowemu, chwalił wolny rynek i przedsiębiorczość Polaków. Pod koniec 2013 roku nagrał wystąpienie, w którym poparł tworzącego zręby własnej partii Jarosława Gowina – głównie ze względu na liberalne podejście obecnego wicepremiera do kwestii gospodarczych. Wtedy zaczął też atakować rząd PO z pozycji liberalnych: zarzucał ówczesnym władzom prowadzenie „bolszewickiej polityki", której wyrazem miało być przede wszystkim przejęcie przez ZUS większości aktywów zgromadzonych na kontach OFE.

Kiedy na początku 2014 roku „Super Express" zaoferował mu miejsce na swoich łamach, Tyrmand również zaczął od pisania o gospodarce. Chwalił Leszka Balcerowicza za przeprowadzenie Polski od socjalizmu do gospodarki wolnorynkowej, przestrzegał przed nadmiernym zadłużaniem kraju przez polityków i krytykował UE za jej nadmiernie biurokratyczny charakter.

Tematyka jego publicznych wypowiedzi zmienia się radykalnie po ujawnieniu przez „Wprost" tzw. afery taśmowej. Matthew zaczyna zajmować się „twardą polityką" – apeluje o dymisję Donalda Tuska, nazwa rząd PO–PSL „rządem kolesi" i psioczy na polityczne mafie rządzące Polską.

Młot na „Wyborczą"

W tamtym czasie Tyrmand poznaje się też z Michałem M. Lisieckim, prezesem spółki PMPG Polskie Media, wydawcą „Wprost" i inwestorem strategicznym w wydającej „Do Rzeczy" spółce Orle Pióro. Lisiecki w rozmowie z „Plusem Minusem" tłumaczy, że syn Tyrmanda zainteresował go ze względu na znajomość Stefana Kisielewskiego („Wprost" od lat przyznaje nagrodę jego imienia) z ojcem Matthew – Leopoldem. – Zaczęliśmy korespondować. Odkryłem, że Matthew jest bardzo „tyrmandowski", nie ukrywa uczuć, emocji, mówimy tym samym językiem – wspomina Lisiecki. Prezes PMPG Polskie Media przyznaje też, że stał się dla Tyrmanda (ten nazywa dziś Lisieckiego jednym ze swoich najbliższych przyjaciół w Polsce) kimś w rodzaju przewodnika po Polsce, tak jak Tyrmand stał się dla Lisieckiego przewodnikiem po USA.

Owo przewodnictwo niewątpliwie było dla Matthew przydatne, ponieważ do dziś nie mówi on po polsku (pytany o to tłumaczy, że ma mało czasu na naukę i przyznaje, że nasz język jest bardzo trudny), a wiedzę o wydarzeniach w naszym kraju czerpie z tekstów polskich mediów „przepuszczonych" przez automatycznego tłumacza Google.

Lisiecki mówi m.in., że sugerował Tyrmandowi, z kim w Polsce warto rozmawiać – i ten wpływ jest dość widoczny. Tak jak „Wprost" zaczął w tamtym okresie sytuować się coraz bliżej PiS, tak Tyrmand (który zaczął prowadzić bloga na stronie internetowej „Wprost", a od niedawna ma również stałe miejsce w „Do Rzeczy") coraz bardziej zbliżał się do partii Jarosława Kaczyńskiego. Wprawdzie w wyborach prezydenckich 2015 roku poparł Pawła Kukiza (jak wspomina ówczesny szef sztabu wyborczego Kukiza, Matthew poparł tę kandydaturę ze względu na postulat wprowadzenia JOW, a także liberalne podejście Kukiza do kwestii gospodarczych), ale od momentu wygranych przez PiS wyborów parlamentarnych jednoznacznie opowiedział się po stronie obozu rządzącego.

Dziś pisze o redakcji „Gazety Polskiej Codziennie" per „prawdziwi dziennikarze" (ich przeciwieństwem są dziennikarze „Gazety Wyborczej", którą krytykuje m.in. za to, że była finansowana z pieniędzy za reklamy płaconych przez spółki Skarbu Państwa), chwali Jarosława Kaczyńskiego za zdiagnozowanie patologii trawiących życie publiczne w Polsce i wyraża przekonanie, że po tym, gdy Człowiekiem Roku został „architekt" Kaczyński, w przyszłym roku tytuł ten powinien trafić do Beaty Szydło lub Andrzeja Dudy.

Anglojęzyczny obrońca PiS

Gdyby Tyrmand przenosił swoje sympatie z amerykańskiej sceny politycznej wprost na polską rzeczywistość, najbliżej byłoby mu do środowiska skupionego wokół Janusza Korwin-Mikkego. Matthew w rozmowie z „Plusem Minusem" deklaruje, że jest libertarianinem, który ma dużo szacunku dla lidera partii KORWiN za to, że ten przez lata krzewił libertariańskie idee. Korwin-Mikkemu nie jest jednak w stanie wybaczyć wypowiedzi, w których chwali on działania prezydenta Władimira Putina.

Co ciekawe, jeszcze w 2013 roku Tyrmand przyznał w biografii, że w wyborach prezydenckich z 2010 roku cieszył się z tego, iż Jarosław Kaczyński nie został prezydentem. Podkreślał też, że jest człowiekiem prawicy, tylko jeśli chodzi o kwestie ekonomiczne, bo w kwestiach społecznych czy religijnych, a także jeśli chodzi o „poziom nacjonalizmu", bliżej mu do centrum (co zrozumiałe, mówimy przecież o zeświecczonym Żydzie z Nowego Jorku). Dziś jednak nie kryje się z sympatią do PiS, choć przyznaje, że program ekonomiczny tego ugrupowania jest mocno socjalizujący. Podobnie w gruncie rzeczy było z PO, a mając do wyboru socjalistów uczciwych i nieuczciwych, wybiera tych pierwszych. – Fakt, PiS rozdaje po 500 złotych na dziecko obywatelom. Ale PO w tym samym czasie ukradłoby miliony złotych – mówi Tyrmand. Chwali też PiS za walkę z korupcją, która – jego zdaniem – jest najgroźniejszym, ukrytym podatkiem w gospodarce. Podkreśla, że w PiS jest wielu polityków wolnorynkowych i z nimi jest mu najbardziej po drodze. Wymienia tu Jarosława Gowina, Mateusza Morawieckiego czy Pawła Szałamachę.

Jego amerykańscy przyjaciele pytani, czy ich zdaniem Tyrmand myśli o zaangażowaniu się w polską politykę, zaprzeczają. Kontrowersyjny dziennikarz James O'Keefe mówi, że w USA Tyrmand woli wywierać wpływ na amerykańską debatę publiczną z zewnątrz, przez projekty, takie jak OpenTheBooks czy Project Veritas, „bez konieczności brania udziału w brudnej politycznej grze". O'Keefe prowadzi serwis Project Veritas, którego celem jest „demaskowanie korupcji, oszustw i marnowania środków w instytucjach prywatnych i publicznych". Również według amerykańskiego biznesmena Adama Andrzejewskiego, twórcy projektu OpenTheBooks (organizacja pozarządowa zajmująca się monitorowaniem wydatków władz USA), dla Tyrmanda ważniejsza jest walka o transparentność życia publicznego. A tę łatwiej się prowadzi, nie będąc aktywnym politykiem.

Co innego słyszymy jednak od prezesa Lisieckiego. – Ciągnie go do polityki, odradzam mu to, na pewno jeśli chodzi o politykę krajową – mówi. I sugeruje, że Tyrmand mógłby znaleźć dla siebie miejsce w polityce europejskiej m.in. ze względu na fakt, że angielski jest jego ojczystym językiem.

Kto ma rację? Prawdopodobnie wszyscy. Wydaje się, że Tyrmand, który – przypomnijmy – wciąż szuka sposobów na zdobycie wymarzonego majątku, jak na giełdowego analityka przystało, ocenił, iż większe szanse na sukces – ze względu na profity, jakie daje mu nazwisko i otaczający go nimb człowieka z Wall Street – ma w polskiej polityce. Początkowo dużo mówił o zainwestowaniu w Polsce – myślał m.in. o produkcji wódki Tyrmandówki lub otworzeniu knajpy U Lolka (tak nazywali Leopolda Tyrmanda przyjaciele). Dziś już głośno o tym nie mówi, a w rozmowie z „Plusem Minusem" przyznaje, że obecnie czas do inwestowania w Polsce nie jest dobry, bo spodziewa się, iż nasz kraj czeka recesja. Skoro nie biznes, to może jednak polityka?

Pewne sygnały mogłyby na to wskazywać. Nie chodzi tylko o spotkanie z prezydentem Andrzejem Dudą (chwalił się nim na Twitterze), ale też strategię komunikacyjną przyjętą przez młodego Tyrmanda. Matthew oprócz tego, że wziął sobie na celownik Romana Giertycha (oskarża go o to, że wytaczając procesy o zniesławienie w imieniu polityków, tłumi wolność słowa w Polsce), ostro zwalcza Radosława Sikorskiego i jego żonę Anne Applebaum, Jacka Rostowskiego i jego córkę Maję, a także korespondentów zagranicznych mediów w Polsce, m.in. Henry'ego Foya („Financial Times") czy Annabelle Chapman („Politico"). Powód? Wszyscy oni zdaniem Tyrmanda prowadzą w zachodnich mediach kampanię oczerniania polskiego rządu.

W przypadku Foya Tyrmand zainicjował na Twitterze akcję #ReallyHateFoy („Naprawdę nienawidzę Foya"). Co ciekawe, w czasie jednej z twitterowych sprzeczek pomiędzy Tyrmandem a Foyem stronę Matthew wziął rzecznik MSZ Artur Dmochowski. Tyrmand brał też udział w wyemitowanej przez Al-Jazeerę dyskusji o Polsce, w której niejako „reprezentował" stronę rządową, mając po drugiej stronie Agnieszkę Pomaskę z PO i socjologa Grzegorza Makowskiego. 12 stycznia zaś opublikował w serwisie internetowym Breitbart artykuł (powstały we współpracy z redakcją „Gazety Polskiej Codziennie") o tym, że polska demokracja ma się dobrze.

Tyrmand ewidentnie próbuje się więc obsadzić w roli anglojęzycznego obrońcy polskiego rządu, co czyni go interesującym sojusznikiem PiS w sytuacji, gdy zachodnie media w większości krytycznie oceniają działania ekipy Beaty Szydło.

Internetowy troll

Pytanie tylko, czy byłby to sojusznik skuteczny. Anne Applebaum pytana o Tyrmanda określa go mianem „internetowego trolla", o którym usłyszała po raz pierwszy, gdy zaczął ją atakować na Twitterze. – Nie wiem, gdzie pracuje i czy w ogóle pracuje. Nie mam pojęcia, kim jest – mówi w rozmowie z „Plusem Minusem".

Z kolei Henry Foy i Annabelle Chapman w ogóle odmawiają rozmowy na temat Tyrmanda. Tłumaczą, że na Zachodzie były handlowiec z Wall Street jest osobą anonimową.

Pytanie też, na ile Tyrmand jest sojusznikiem wygodnym. W biografii przyznaje, że w czasie kariery na Wall Street regularnie palił marihuanę, uprawiał hazard i często bawił się do białego rana. Do dziś się nie ustatkował (choć prezes Lisiecki twierdzi, że z obecną narzeczoną, Polką z Nowego Jorku, na pewno się ożeni). Nie jest człowiekiem religijnym (formalnie jest wyznawcą judaizmu), choć docenia rolę religii w życiu publicznym. I nie mówi po polsku. Trzeba przyznać, że mocno odstaje od standardowego obrazu polityka polskiej prawicy.

Jego wady dostrzegł m.in. Robert Mazurek, który w tygodniku „wSieci" nazywa go „faktycznym trollem" i zwraca uwagę na trudną do zrozumienia popularność młodego Tyrmanda po prawej stronie sceny politycznej. „Nie napisał żadnej książki, nie są znane jego osiągnięcia biznesowe" – punktuje go dziennikarz. I dodaje, że wciąż jest tylko „synem wielkiego ojca".

Sam Tyrmand mówi, że musi się jeszcze zastanowić nad swoją ewentualną rolą w polskiej polityce. Deklaruje, że śledzi publikacje wszystkich polskich dzienników i tygodników, a także portali informacyjnych, i wie coraz więcej. O sobie mówi, że jest „niezależnym myślicielem, który walczy o to, w co wierzy". I podkreśla, że po odejściu z Wall Street ma ten luksus, że może sam zdecydować, w co się zaangażuje.

Na razie, jak można przeczytać w jego biografii, żyje w dwóch światach, które dzieli ocean. Jak przystało na handlowca z Wall Street – czeka na okazję.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Najgłośniej było o nim po jego „występie" na ostatnim Balu Dziennikarzy. W czasie tej imprezy Matthew Tyrmand zrobił sobie selfie m.in. z Moniką Olejnik i Piotrem Kraśko. Sfotografował też Romana Giertycha. Nie byłoby w tym nic godnego uwagi, gdyby nie komentarze, jakie dołączył do zrobionych przez siebie zdjęć, publikując je na Twitterze.

Selfie, na którym towarzyszy mu Piotr Kraśko, opatrzył hashtagiem #CleaningDublinToiletsSoon (dosł. Już wkrótce będziesz sprzątał toalety w Dublinie) i epitetem „scaring shitless" (jest on równoznaczny z polskim „zes...ć się ze strachu"), nawiązując do faktu, że po rozpoczęciu w TVP rządów przez Jacka Kurskiego Kraśko będzie musiał się rozstać z telewizją publiczną. Zdjęcie, do którego zapozowała mu roześmiana Monika Olejnik, opisał jako „selfie z meduzą o mrocznej duszy". Najmocniej oberwało się Romanowi Giertychowi, którego Tyrmand określił mianem „prawniczej k...y", a cały wpis zakończył apelem „pozwij mnie dziwko".

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS