Dzieci z powstańczej Warszawy do Auschwitz. „Nie ma dnia, bym się poczuła bezpieczna”

Z powstańczej Warszawy do obozów koncentracyjnych przewieziono tysiące dzieci – niektóre nawet bez rodziców. Te, które przeżyły obóz, opisują głód, ból fizyczny, bo na części z nich przeprowadzono eksperymenty medyczne, ale też ogromną samotność i tęsknotę za bliskimi.

Publikacja: 11.08.2023 10:00

Pielęgniarka i wyzwolone już dzieci, zdjęcie wykonane przez rosyjskiego fotografa

Pielęgniarka i wyzwolone już dzieci, zdjęcie wykonane przez rosyjskiego fotografa

Foto: Galerie Bilderwelt/Getty Images

Blokowa Roma Ciesielska „strasznie wyzywała i krzyczała na dzieci, biła je szpicrutą, może i część dziewczynek była niesforna, bo były wśród nas dziewczynki z zakładu poprawczego. Ale strasznie nas wyzywała. Nie tylko ona, sztubowe też – od gnid warszawskich, powstańczyków”. Annę Kniej, nr obozowy 84429, rocznik 1931, hitlerowcy wypędzili 8 sierpnia z kamienicy przy ul. Grójeckiej 70. Razem z mamą znalazła się najpierw w obozie przejściowym w Pruszkowie, a potem w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu. Wspomnienia jej oraz dziesiątek innych osób, które jako dzieci zostały wywiezione z powstańczej Warszawy, są spisane w dużych tomach w archiwum Miejsca Pamięci i Muzeum Auschwitz-Birkenau.

„W »holu« po lewej stronie była ściana pokryta zeschniętą krwią. Blokowa się chwaliła, wyzywając nas, że nie wiemy, ile osób poległo pod tą ścianą. Nie wiem, ile było prawdy w tym, co mówiła, ale to było okropne” – to kolejne wspomnienie Anny Kniej.

Czytaj więcej

Poszukiwanie ofiar hitlerowskiego obozu dla dzieci

Relacje spisano głównie w latach 80., ale są i wcześniejsze z lat 60. i znacznie późniejsze. Archiwum mieści się w jednym z obozowych baraków przy uliczce, którą idą turyści, w muzeum. Przewodnicy mówią cicho do mikrofonu, a zwiedzający mają w uszach słuchawki. Nie słychać rozmów, tylko powłóczenie butami po żwirze, tuż przy otwartych oknach.

Cywilni bandyci z Warszawy

W czasie powstania warszawskiego wywieziono do obozów koncentracyjnych kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców. Historyk Krzysztof Dunin-Wąsowicz podał, iż było to ok. 60 tys. osób, inne źródła mówią o 50 tys. Z powstańczej Warszawy trafiło do obozów koncentracyjnych prawie 18 tys. kobiet i dzieci: do Ravensbrück – 12 tys., Auschwitz – 5,2 tys., Stutthof – 680. Pierwsze dzieci 12 sierpnia trafiły do Auschwitz-Birkenau. Ostatnie – sami chłopcy – 17 września. Dwa pierwsze transporty były najliczniejsze – ok. 6 tys. osób. W nich też było najwięcej kobiet i dziewczynek, prawie 4 tys., w tym 600 nie miało 18 lat. Były to mieszkanki Woli i Ochoty. Kolejnych warszawiaków przywieziono do Birkenau 4 września. W tej grupie było 1100 kobiet i dziewcząt oraz przynajmniej 143 chłopców w wieku poniżej 18 lat. Przeważała ludność ze Starówki. Dziewięć dni później do obozu przywieziono około tysiąca mężczyzn i chłopców ze Śródmieścia, Powiśla, Czerniakowa i Żoliborza. W transporcie, który przyjęto w obozie Birkenau 17 września, było ponad 3 tys. mężczyzn i chłopców (także z Włoch pod Warszawą, gdzie organizowano obławy na ukrywających się powstańców) oraz trzy kobiety z personelu obozu pruszkowskiego.

Do obozu w Oświęcimiu trafiło w tych pięciu transportach ok. 13 tys. osób, prawie połowa Polaków deportowanych z całego dystryktu warszawskiego do tego czasu. Hitlerowcy wprowadzili nową kategorię więźniów „Zivilhäftlinge” (cywilni więźniowie), numerów już nie tatuowano na przedramieniu.

Płomień, nagość i warkocze

W późniejszych opowieściach powstańców powtarzają się trzy wspomnienia z momentu przyjazdu na obozową rampę. Pierwsze to przerażenie dorosłych warszawiaków, gdy się zorientowali, dokąd ich przywieziono. „Dopiero chyba gdzieś pod Częstochową doszły nas wieści, że transport skierowany jest do Oświęcimia (KL Auschwitz-Birkenau). Mama doznała szoku. W rozpaczy biła głową o ścianę wagonu. Przeraziłam się jej stanem” – opowiadała Elżbieta Sobczyńska z domu Gremblicka, nr obozowy 85536, urodzona w 1934. Barbara Doniecka, z domu Racka, nr obozowy 86341, ur. 1934, zapamiętała: „Wyganiano nas z tych wagonów na rampie w atmosferze pośpiechu, wśród okrzyków »sznela, sznela«. My na razie nie wiedzieliśmy, gdzie się znajdujemy, ale pamiętam, jak jeden z mężczyzn krzyknął: »Rany boskie, to Oświęcim«”.

Drugie dojmujące wspomnienie to zapach. „Stali Niemcy z psami i zaczęli wołać: »Polscy bandyci, opuszczajcie wagon«. Lęk, smród, w oddali było widać płonący komin, po prostu żywy ogień leciał. Krzyczą wszyscy: »Spalą nas, zniszczą nas«. Za drutami stali ludzie i krzyczeli: »Wy do nas przyjechaliście? Myśleliśmy, że wrócimy do Warszawy!«. Ale też: »Nie podchodźcie do drutów, bo są pod napięciem!«” – opowiadała Maria Stroińska z domu Leszyńska, ur. 1932 r.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Powstanie Warszawskie jak mit o potopie

Trzecie traumatyczne wspomnienie związane z przyjazdem do obozu związane jest z tym, że wszystkim jednocześnie kazano się rozebrać do naga. Ówczesne dzieci pamiętały po latach strach i wstyd. „Nigdy do tej pory nie widziałam rozebranej matki i widziałam, jak moja mama wybierała zawsze miejsca pod ścianą; stała pod tą ścianą, osłaniała się i widziałam jej zażenowanie, jej upokorzenie i starałam się nie spoglądać poniżej jej twarzy. Była to też swoista lekcja anatomii ludzkiej, bo porównywałam brzydotę starego, zdeformowanego ciała po przebytej otyłości z pięknem młodego, ślicznego” – wspominała Elżbieta Sobczyńska.

Bogdan Bartnikowski, ps. „Mały”, 12-latek w sierpniu 1944 r., nr obozowy 192731, zapisał w książce „Dzieciństwo w pasiakach”: „Stoję nagi, otoczony tłumem nagich kobiet. Olbrzymim, tysięcznym tłumem. (…) Jakieś postacie z krainy złych baśni, poskręcane starością, z ropiejącymi ranami na nogach, plecach, wszędzie... smród dawno nie mytych ciał i zaduch parowanych ubrań. Tłum sunie naprzód wolniutko, stłoczony ciasno, jedni drugich dotykają i odpychają się wzajemnie raz po raz. Bronię się przed wszelkim dotknięciem, wzdrygam się co chwilę z obrzydzeniem, próbuję usuwać się na bok, bez skutku”.

Dzieci bały się też tego, jak po ogoleniu włosów na głowie ludzie zmieniali się nie do poznania. Dla Elżbiety Sobczyńskiej warkocze były ważne: „Wpadłam w histerię; zaczęłam krzyczeć, płakać, tupać, zrobił się tumult, ci ludzie za drzwiami myśleli, że nas mordują. Przybiegł Niemiec i chyba natchniony jakimś dziwnym przeczuciem, jakimś ludzkim odruchem, nie pozwolił mi tych włosów obciąć; za to jestem mu do dziś wdzięczna. Mojej mamie też wtedy włosów nie obcięto”. Głowy nie ogolono także Basi Donieckiej i jej mamie – stały w kolejce za Elą. A wówczas ośmioletnia Urszula Koperska, nr 84457, wspominała, jak się ucieszyła, że zetną jej długie warkocze. Do tej pory w Warszawie dzieci ją za nie ciągnęły, chciała je skrócić, ale tata się nie zgadzał: „Jako ośmioletnie dziecko pomyślałam, świetnie, że nas tu przywieźli, bo właśnie obcięli mi włosy. Teraz to jest śmieszne, po prostu nie przewidywałam, co będzie dalej”.

Pluskwy były wszędzie

Dzieci, które przyjechały pierwszymi transportami, umieszczono w Auschwitz II-Birkenau w baraku 16A na lagrze kobiecym, obecnie 13. Stoi, można go obejrzeć w muzeum. W baraku obok przetrzymywano matki. „Ilekroć jesteśmy w Muzeum Auschwitz-Birkenau, zawsze zdążamy do naszego bloku jak do siebie, choć uwięzienie w nim do dziś budzi w nas koszmar wspomnień. Za każdym razem dziwimy się, jak mogliśmy w tak nieludzkich warunkach trwać i przetrwać, mimo że gnębiły nas pluskwy, wszy, szczury, zimno, głód, choroby, strach, wielogodzinne apele w deszczu i mrozie, tęsknota za matkami i wolnością oraz nieprzyjazna, wręcz wroga blokowa i jej pomocnice – sztubowe” – opowiadała na spotkaniach z młodzieżą Róża Krzywobłocka-Laurów, nr obozowy 83263, ur. 1935.

Czytaj więcej

63 dni walk w stolicy: Jaki był sens Powstania Warszawskiego?

Wnętrze bloku dzieci było podzielone na cztery części zwane sztubami. Były one całkowicie wypełnione trójpoziomowymi kojami, zbudowanymi z cegieł pobielonych wapnem. Najniżej położone legowiska za podłoże miały wprost ceglaną podłogę. Podstawą dwóch wyższych kondygnacji były deski i tylko te były zasiedlone. Na każdej koi o powierzchni około 4 metrów kwadratowych leżały szczątki siennika wypełnionego miałką sieczką i przetarty koc, który pełnił podwójną funkcję. W dzień wyściełał jej powierzchnię, a nocą służył jako okrycie dla wszystkich jej mieszkańców. Koja bowiem służyła jako „mieszkanie” pięciorgu lub sześciorgu dzieciom, będąc jednocześnie miejscem spania, jedzenia i stałego pobytu. Po 20 sierpnia chłopców zabrano na męski lager.

Bożena Krzywobłocka-Turowicz, rocznik 1929: „Personel funkcyjny w bloku dziecięcym był okropny. Bito nas szmatami i czym popadło, okradano nasze racje żywnościowe, straszono nas i terroryzowano. Jeśli jakaś sztubowa była dobra dla dzieci, natychmiast blokowa ją odsyłała”. Barbara Doniecka nie znosi zapachu czarnych porzeczek: „Pluskwy z koi górnej w baraku aż kapały na nas. Rozcierałyśmy je, że aż twarze były czerwone. Odór pluskiew. Całe życie nie jadłam czarnych porzeczek, bo one mi ten zapach przypominały”.

Panie różnie zapamiętały, w jaki sposób pozbyto się insektów. Anna Kniej: „Przyszła więźniarka, piękna kobieta, zgrabna, w wojskowym ubraniu. Stenia miała na imię. Spytała, co chcemy na święta. Więc my, jak to dzieci, odpowiedziałyśmy, że chcemy pójść do domu. Wtedy zaczęła bić szpicrutą po swoich długich butach i podobno powiedziała, że również chciałaby być w domu. Później uczono nas śpiewać »Cichą noc« po polsku, było jakieś przedstawienie”.

Barbara Doniecka pamiętała, jak starsza obozu Stenia zapytała: „Co jeszcze dzieci chciałybyście dostać?”. Wymarzonym prezentem okazało się wyginięcie pluskiew i wszy. Kilka dni później dziewczynki zostały przeniesione do baraku matek, a ich lokum zagazowano cyklonem B. Po powrocie wszędzie na kojach, na podłodze leżały kopczyki z insektów.

Stado zastraszonych zwierzątek

Małą Lidię Maksymowicz, nr obozowy 70072, rocznik 1940, rok wcześniej przywieziono z mamą z okolic Witebska na Białorusi, na kilka dni przed jej trzecimi urodzinami. W hitlerowskich statystykach zapisano ją jako czteroletnią dziewczynkę, bo jak sama opowiadała na spotkaniach z młodzieżą kilka lat temu, „była duża i zdrowa”. W Auschwitz najwięcej dzieci było właśnie z okolic Witebska, z Zamojszczyzny i z Warszawy. Pani Lidia pamięta, jak malutkie dzieci siedziały na pryczach i kiwały się do przodu i do tylu. Zapamiętała, że dziewczynki z Szarych Szeregów z powstania były pierwszymi, które się z maluchami bawiły, czesały, uczyły piosenek, modlitwy. We wspomnieniach innych dzieci nie ma takich obrazów.

„Kazali nam chodzić na apele, ale tylko wieczorne. Rano nie musieliśmy tak wcześnie wstawać. Najgorsze chyba było to, że nic się nie robiło. Trzeba było grzecznie siedzieć na swojej koi, trzeba było pilnować, żeby broń Boże jakaś fałdka nie zrobiła się na kocu. Ja czasem opowiadałam książki, które przeczytałam. To była i dla mnie ucieczka od tragicznej rzeczywistości, przenosiłam się wtedy daleko, daleko… To były wspaniałe chwile, przypominałam sobie, jak wyglądały te książki, to było tak, jakbym je trzymała w rękach, jakbym je miała tuż przy sobie” – zapisano w archiwum ze wspomnień Wacławy Szczygielskiej, rocznik 1931.

Czytaj więcej

Prof. Norman Davies: Mity o powstaniu warszawskim

Na pytanie, czy starsze dzieci opiekowały się młodszymi, odpowiedziała: „Czy ja wiem? To było wszystko stado zastraszonych zwierzątek. I starsze, i młodsze były jednakowo przerażone. Któregoś dnia budzimy się, a w bloku matek jest pusto. Ktoś powiedział: »Wasze matki wyszły już przez komin«. Przypomniałam sobie w tej chwili o kominach krematoriów, które, gdy przybywały duże, czasami kilkutysięczne transporty, wypuszczały z siebie nie dym, ale płomienie ognia. Tak było i tej nocy. Zapanowała wielka rozpacz wśród dzieci. To nie była histeryczna rozpacz. My, dzieci, byłyśmy już przygaszone. Był to taki wewnętrzny tragiczny smutek”. Dopiero po jakimś czasie dzieci się dowiedziały, że matki zostały przeniesione na teren poprzedniego obozu cygańskiego, dzieci także tam przeniesiono.

Krystyna Bieńkowska-Wójcik, wówczas 10-latka, przyznała: „Nie przypominam sobie żadnych zabaw, dzieci były wylęknione. Niektóre z więźniarek funkcyjnych miały żal, że wybuchło powstanie warszawskie i przez to dłużej będą musiały pozostać w obozie. Często więc wyżywały się na dzieciach, szczególnie na tych starszych”.

W baraku dziecięcym starsze rodzeństwo opiekowało się młodszym: „Była maleńka dziewczynka – Jadzia, która miała dwa i pół roku, jej siostra miała sześć lat, Irenka. Irenka opiekowała się Jadzią. Tak jej powiedziała mama, kiedy były rozdzielane. Widziałam chłopca, który miał może ze cztery lata. Były takie sztuby, gdzie były same małe dzieci. Tych dzieci wciąż ubywało. Nie wiem, co się z nimi działo, czy tak umierały, czy gdzieś je przenoszono. Najpierw spało nas na koi sześć lub więcej, a potem były już tylko trzy dziewczynki” – wspominała 13-letnia wtedy Anna Kniej.

Starsze dziewczynki takie jak ona zatrudniano do różnych prac: „Wynosiłyśmy »kible« z nieczystościami po mniejszych dzieciach, przynosiłyśmy z kuchni kotły z zupą, nazywali to »mełka«, a to była woda tylko zabarwiona mąką. Ale chętnie nosiłyśmy, bo w nagrodę dostawało się ten kocioł do wyskrobania. Albo na ochotnika łapałyśmy wiaderka, żeby iść po wodę. Szła wtedy z nami sztubowa i czasami można było zobaczyć matki, które w Brzezince w zakładzie plotły warkocze do spadochronów. Kiedyś moja mama została bardzo pobita, bo nie radziła sobie w pracy”.

Dzieci najpierw wyprowadzane były do latryn, a potem postawiono w baraku kubły, do których się załatwiały. Już jako dorośli ludzie dowiedzieli się, że w baraku była umywalnia, ale nigdy nie podłączono do niej wody.

Obrzęki głodowe

Rano dostawały kawałeczek chleba, kwadracik, na tym była kosteczka margaryny. Na obiad zupa z obierkami. Na kolację znów pieczywo i marmolada na kromce chleba. Niekiedy matkom udało się podrzucić im kromkę chleba, ale czasem dodatkowe jedzenie stawało się źródłem ogromnego strachu: „Po wypaleniu większej grupy Żydów w południe zabrano nas i dano po pół chleba. Fakt był straszny z jednej strony, zawsze przed wyjściem do krematorium dawano Żydom też pół chleba. A nam zaproponowano pójście do łaźni. Matki rozpaczały. (…) Żydzi, chyba 1 listopada wysadzili krematorium w powietrze. (…) Chodziłyśmy głodne, wracałyśmy do pysznych wspomnień. Opowiadałyśmy, co mamy nam gotowały i co lubiłyśmy najbardziej jeść” – wspomina Urszula Koperska.

„Nasze matki nigdy nie wiedziały, czy będzie dla nas lepiej, jeśli podadzą, że mamy mniej lub więcej lat – mnie zarejestrowała jako ośmiolatkę, dostałam o połowę mniejszy kawałek chleba, sama się przyznałam sztubowej, że jestem starsza” – opowiadała Elżbieta Sobczyńska.

W 1945 r. w Auschwitz zorganizowano szpital PCK. Niektóre dzieci pozostały w nim nawet jeszcze kilka

W 1945 r. w Auschwitz zorganizowano szpital PCK. Niektóre dzieci pozostały w nim nawet jeszcze kilka miesięcy

GALERIE BILDERWELT/GETTY IMAGES

U wielu dzieci pojawiły się obrzęki głodowe obejmujące brzuch. Janina Rekłajtis z domu Papiernik, dziesięciolatka w 1944 r., opowiedziała młodzieży na jednym ze spotkań, już jako starsza pani: „Pewnego zimowego dnia, sztubowa gotowała pyzy. Skąd wzięła ziemniaki, tego nie wiem. Zapach ich gotowania rozchodził się wszędzie i zaostrzał głód. Niektóre z dzieci dostały nawet po jednej klusce – ja nie! I o dziwo, nawet nie było mi żal. A to dlatego, że ja marzyłam tylko o polewce, w której owe pyzy były gotowane. Ja po prostu pragnęłam się jej trochę napić, aby rozgrzać pusty żołądek. Ale i tego mi los poskąpił. To ówczesne niespełnienie tak dalece we mnie zapadło i nadal tkwi, że kiedy dziś gotuję pyzy, to zawsze nieodwołalnie muszę napić się polewki. A ona nadal, mimo upływu lat, jawi mi się jako najwspanialszy przysmak! Dzieje się tak, gdyż obozowe doznania nie znikają nigdy”.

Dzieci obojętniały, uczyły się obozowego życia. Niekiedy je to dodatkowo smuciło. „Pomyślałam, że stałam się zwierzęciem. Pamiętałam, jak wstrząsający był dla mnie widok rozstrzelanego człowieka na początku wojny. Idąc drogą oświęcimską, na której co krok leżały trupy, zdałam sobie sprawę, że to nie robi na mnie wrażenia. Byłam przerażona. Ta świadomość była dla mnie straszna. Szłam, jak gdyby nic, jak do parku. Było to okropne zezwierzęcenie, zwyrodnienie” – wspominała Wacława Donten.

Śmierć z tęsknoty za mamą

Dzieci, które przeżyły obóz, opisują głód, ból fizyczny (na części z nich prowadzono eksperymenty medyczne), ale też samotność i tęsknotę za bliskimi. Przy Barbarze na koi zmarła pięcioletnia Helenka. Najpierw przez wiele dni nieustająco płakała, była tak smutna, że sztubowa pozwoliła matce na spotkanie z nią. Dziewczynka najpierw się uspokoiła, a po rozdzieleniu wpadła w taki smutek i szloch, że którejś nocy zmarła z tęsknoty. Pani Barbara, ilekroć jest w obozie, to w baraku, na koi, na której obie spały, stawia figurkę aniołka.

Niektóre dzieci, jak Marię Stroińską, przywieziono do obozu bez rodziców (rozdzieliła się z nimi jeszcze w Warszawie). Wspomina, jak więźniarki Żydówki uszyły dla niej sukienkę w biedronki. Tuż po tym, jak dzieci wysłano do baraku, weszła młoda kobieta i przeszła po całym naszym bloku, zainteresowała się, że siedzę i płaczę. Powiedziała, że jest obok na bloku i od tej chwili postara się mi zastąpić mamę. Jakaś taka nutka nadziei tego, że ktoś się mną będzie opiekował. Okazało się, że to była młoda, 22 lata miała, pani, która była więźniarką z Bydgoszczy w pierwszym okresie, w opozycji pracowała, przywieziona i była szrajberką na bloku żydowskim obok nas. (…) Był listopad, pani, która zadeklarowała się opiekować mną, przychodziła nieraz nawet w czasie apelu. Żydówki mi uszyły nawet sukienkę, taki woreczek, gdzie miałam napisane swoje nazwisko i dane tej pani, żebym pamiętała. Któregoś dnia była taka noc, gdzie spałam przy okienku i kazano buty trzymać pod głową, żeby nie ukradziono. Budzę się, nie mam jednego buta. Znów to już przecież wrzesień, październik, dni lecą, zimno, pani, która opiekowała się mną, załatwiła mi też jakieś buty, od czasu do czasu przynosiła mi coś do jedzenia. Tak to trwało do listopada”.

Czytaj więcej

Armia Ludowa w powstaniu warszawskim

W listopadzie dziewczynki przeniesiono do drewnianego baraku w Brzezince, do dawnego obozu cygańskiego. Obóz romski zlikwidowano, najpierw zagazowano dorosłych, potem dzieci. Dziewczynki w tym baraku mieszkały do stycznia. Niektóre pamiętają, jak w czasie świąt Bożego Narodzenia przyszły do dziecięcego bloku więźniarki i przyniosły prezenty. Były to poszyte ze starych koców zabawki – maskotki. Kobiety robiły to z narażeniem życia, bo niszczyły stare koce, czyli obozowe mienie.

Wyzwolenie to nie koniec smutków

Pięć transportów warszawskich kobiet z dziećmi (ok. 600 osób) wysłano do komand obozu koncentracyjnego Sachsenhausen na terenie Berlina 11, 16 i 17 stycznia 1945 r. Wykorzystano je w SS Baubrygadach do pracy w fabrykach, budowie barykad i odgruzowywaniu miasta. Innych pognano pieszo w tak zwanym Marszu Śmierci do Wodzisławia Śląskiego. Z dorosłymi szły dzieci.

„Mama była na rewirze i przyszła boso owinięta w koc, kiedy przekraczałam bramę obozową. Niemiec mamę pchnął i upadła w śnieg. Widziałam z daleka, jak mama leżała naga w śniegu w kawałku koca” – wspomniała Anna Kniej. „Widziałam stojące postacie, które wydawały mi się pomnikami. Pytam jedną z więźniarek: »Proszę pani, skąd tutaj tyle pomników?«. Wyjaśniła mi, że to nie pomniki, tylko ludzie pozamarzani w różnych pozach – na stojąco lub przykucnięci”. Anna trafiła do Berlin-Ravensbruck. Widziała, jak z kotłów wylała się zupa i głodni ludzie zlizywali ją z ziemi. Wróciła do Warszawy, odnalazła mamę: „Długo do mamy mówiłam »proszę pani«”.

Dzieci wywiezione z matkami specjalnymi transportami do Berlina z nimi wracały, ale część z nich nie wiedziała, co się stało z ich rodzicami. W czasie, w którym przebywały w obozie, wielu dorosłych wysłano do innych obozów koncentracyjnych. Wielu zmarło.

Wyzwolenia w obozie doczekało co najmniej 298 warszawiaków – kobiet, mężczyzn i dzieci. Henryk Duszyk, dziewięciolatek w 1944 r., nr obozowy 192692, w październiku dowiedział się, że nie żyje ojciec, z którym go przywieziono do obozu. Jego mama zmarła jeszcze wcześniej, gdy miał dwa latka. Był w obozie do wyzwolenia, do marca w szpitalu PCK zorganizowanym w Auschwitz. Potem ruszył w samotną podróż do Warszawy. „Wysiadłem na rogatkach Warszawy, bliżej Ochoty, bo w tej dzielnicy mieszkałem. Z bijącym sercem bardzo spieszyłem do mego rodzinnego domu. Domu, który ku memu przerażeniu okazał się całkowicie wypaloną ruiną! Stałem bezradny, wpatrując się w nieme zgliszcza, gdyż żadnej informacji od wcześniej przybyłych tu jego mieszkańców także nie było. Stałem zrozpaczony, zmarznięty i głodny, ale najgorzej, że sam, a miałem już 10 lat! (…) Pełen rozpaczy, zacząłem szukać ludzi, kierując się ulicą Grójecką w kierunku Alej Jerozolimskich i tak dobrnąłem aż do skrzyżowania z Marszałkowską. Tam napotkałem dwóch żołnierzy. Jeden kierował ruchem. Podszedłem do drugiego, tłumacząc, że wracam z koncentracyjnego obozu, nie mam rodziców, jestem sam i nie wiem, co dalej robić. Wtedy żołnierz przyjaźnie ujął moją dłoń i zaprowadził na ulicę Poznańską do punktu zbornego PUR (Państwowego Urzędu Repatriacyjnego – red.), skąd przekazano mnie na Stare Miasto, do księży. Tam dano mi jeść i schronienie, aby niebawem przekazać już do właściwego sierocińca. I tak kolejne lata aż do pełnoletniości spędziłem w rozmaitych domach dziecka! Dziś z głębokim żalem stwierdzam, że wojna skradła mi dzieciństwo, a młodość, pozbawiając rodzicielskiego domu, obdarła także ze wszystkich mi najbliższych, zostawiając całkowicie samego na świecie”. Po wojnie Henryk Duszyk, jak wiele dzieci – byłych więźniów obozów koncentracyjnych, założył rodzinę.

Czytaj więcej

Jan Ołdakowski: Powstanie Warszawskie nas łączy

„Przypominam sobie sytuację, w której byłam zwolniona z rewiru. Była zima, był wieczór. Szłam oszronioną, oblodzoną drogą. Miałam na sobie letnią sukienkę i drewniane saboty. Było strasznie zimno, łzy lały mi się po policzku, byłam taka opuszczona, taka nieszczęśliwa. Do dziś jestem zupełnie bezradna, gdy zmarznę, gdy muszę czekać na przystanku. Mam świadomość, że mogę pójść na następny przystanek, ale nie ruszam się jednak z tego miejsca. Ten ziąb przykuwa mnie, pozbawia jakiejkolwiek racji. (…) Bez przerwy się czegoś boję” – przyznała Wacława Donten we wspomnieniu zapisanym w 2000 r. „Nie ma dnia, bym się poczuła bezpieczna. Tyle lat upłynęło od wyjścia z obozu, a wszystkie dni są takie same, jakby nade mną jakieś przekleństwo ciążyło, nieustający lęk”.

Tekst powstał na podstawie wspomnień byłych więźniów obozu koncentracyjnego, które jako dzieci zostały przewiezione z powstańczej Warszawy do Auschwitz-Birkenau, znajdujących się w archiwach Miejsca Pamięci i Muzeum Auschwitz-Birkenau oraz Muzeum Powstania Warszawskiego

Blokowa Roma Ciesielska „strasznie wyzywała i krzyczała na dzieci, biła je szpicrutą, może i część dziewczynek była niesforna, bo były wśród nas dziewczynki z zakładu poprawczego. Ale strasznie nas wyzywała. Nie tylko ona, sztubowe też – od gnid warszawskich, powstańczyków”. Annę Kniej, nr obozowy 84429, rocznik 1931, hitlerowcy wypędzili 8 sierpnia z kamienicy przy ul. Grójeckiej 70. Razem z mamą znalazła się najpierw w obozie przejściowym w Pruszkowie, a potem w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu. Wspomnienia jej oraz dziesiątek innych osób, które jako dzieci zostały wywiezione z powstańczej Warszawy, są spisane w dużych tomach w archiwum Miejsca Pamięci i Muzeum Auschwitz-Birkenau.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Taki pejzaż
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku