Gdyby internet, a zwłaszcza media społecznościowe, miał być wskaźnikiem, jaka wierność jest dziś najcenniejsza, to na pierwsze miejsce wyszłyby chyba nasze koty i psy. Nie ma nikogo lepszego do napiętnowania niż właściciel, który zostawił w lesie psa czy kopnął kota. Obawiam się, że to jedyny punkt, w którym mogliby się zgodzić zwolennicy i przeciwnicy eutanazji czy przerywania ciąży „dzień po". A propos, gdy oznajmiono, że prezydent elekt Biden zwichnął nogę w kostce, bawiąc się z psem, obóz Trumpa rozpowszechniał opinię, że na pewno chciał tego psa kopnąć. Kiedyś w cenie była wierność małżeńska, ale było to dawno temu. W czwartym sezonie serialu „The Crown" widz może czuć się wręcz oburzony, że książę Karol zdradza kochankę Kamilę ze swoją żoną Dianą.

Wysoko w cenie jest ciągle wierność w przyjaźni, ale lepiej się jej nie spodziewać, gdy w grę wchodzi polityka. W Waszyngtonie istnieje nawet powiedzenie „Jeśli chcesz mieć przyjaciela – kup sobie psa". Wierność w polityce jest chyba najrzadszym rodzajem lojalności w dzisiejszych czasach. Jednych zdumiewa, innych zachwyca postawa prezydenta Andrzeja Dudy, który – jak harcerz wierny swojej przysiędze albo jak, nie przymierzając, sam Konstanty Julian Ordon – nie pogratulował jeszcze Joe Bidenowi zwycięstwa i trwa przy swoim przyjacielu Donaldzie. Ale by zostać przy tym samym poecie: Broni się jeszcze z Białego Domu prezydent z garstką rycerzy, ale padają już kolejne wieże. Jeszcze w lipcu, przed wyborami, gubernator stanu Arizona, republikanin Doug Ducey, prowadził energiczną kampanię na rzecz prezydenta Trumpa. Mówił m.in., że prezydent Trump i wiceprezydent Pence tak często do niego dzwonią, oferując pomoc dla Arizony, że zmienił w swoim telefonie sygnał, aby nie przegapić tych ważnych telefonów, i że teraz, gdy dzwonią z Białego Domu – telefon wygrywa melodię „Hail to the Chief" („Witaj wodzu"). To jedna z najbardziej znanych w USA melodii odgrywanych dzisiaj przy ceremonialnych wejściach prezydenta lub – rzadziej oczywiście – przy zdejmowaniu z lawety trumny byłego prezydenta.

W noc wyborów życzliwa prezydentowi Trumpowi stacja Fox zapowiedziała, wbrew prognozom innych, zwycięstwo Bidena. Różnica w ilości głosów była tak niewielka, że zarządzono powtórne, odręczne i komisyjne przeliczanie głosów. Są już jednak wyniki oficjalne: Biden – 49,4 proc., a Trump 49,1 proc. Różnica rzeczywiście niewielka, zwłaszcza że trzecia kandydatka, Jo Jorgensen z Partii Libertariańskiej, zdobyła 1,5 proc., czyli ponad cztery razy więcej głosów, niż wynosi różnica między dwoma czołowymi kandydatami. Ale prawo jest prawem i gdy wszystkie komisje wyborcze zatwierdziły wynik, gubernator musiał się podpisać i 11 elektorów stanu Arizona będzie musiało oddać głosy na Bidena. Przy podpisywaniu obecna była telewizja i ten złapany moment jest jednym z symboli wyborów 2020. Gdy gubernator ma już w ręku pióro, w jego kieszeni dzwoni telefon i wszyscy słyszymy „Witaj wodzu". Gubernator wyjmuje telefon, patrzy na niego, odkłada i składa podpis. Prawo amerykańskie okazuje się być silniejsze niż sympatie czy antypatie polityczne.

Ponad 30 sędziów, w tym wielu mianowanych przez samego Trumpa, odrzuciło skargi składane przez prawników prezydenta. William Barr, minister sprawiedliwości i prokurator generalny – i jeden z największych obrońców Trumpa – przyznał, że nie znaleziono żadnych dowodów na istotne fałszowanie wyborów. Tego samego zdania jest FBI. Trump też musi dochodzić do wniosku, że być może przegrał, gdyż już sprawdza możliwość przyznania blankietowej amnestii nie tylko swoim dzieciom i ich małżonkom, ale i sobie oraz swemu wiernemu obrońcy Giulianiemu (ponoć opłacanemu za 20 tys. dol. dziennie). A wieszcz na to: „Był to Almanzor, król muzułmanów, Rzucił bezpieczne ukrycie, Sam się oddaje w ręce Hiszpanów, I tylko błaga o życie".