Ukraina. Wojna o przyszłość Europy

Jeżeli Polska i inne państwa naszego regionu faktycznie pragną odgrywać w polityce kontynentu podmiotową rolę, rozszerzenie Unii Europejskiej na wschód byłoby najrozsądniejszym geopolitycznie tego wyrazem. Powstałaby wówczas Europa na miarę XXI wieku.

Publikacja: 12.05.2023 10:00

Ukraina. Wojna o przyszłość Europy

Foto: YVES HERMAN/Reuters/Forum

Po 1989 r. Europa – nie bez pewnej naiwności – widziała w sobie kontynent pokoju i dobrobytu. Wraz z napaścią Rosji na Ukrainę 24 lutego ubiegłego roku to pierwsze przekonanie zostało brutalnie podważone, a to drugie przestało być pewne. Banałem jest stwierdzenie, że nie sposób przewidzieć, jaki będzie wynik toczącej się za naszą wschodnią granicą wojny. Jednak pytanie o to, jaki kształt porządku międzynarodowego byłby z punktu widzenia polskiej – czy szerzej: zachodniej – racji stanu pożądany, banalne już nie jest. Gdy je stawiam, nie chodzi mi o nakreślenie jak najbardziej realistycznego planu – te bowiem cechuje zazwyczaj głęboki konformizm względem aktualnych uwarunkowań czy trendów. Chodzi natomiast o próbę możliwie klarownego określenia celu, do którego powinniśmy dążyć. O to, jaki wynik wojny faktyczne dawałby Polsce i Europie długotrwałe bezpieczeństwo. Po 1989 r. strategiczne znaczenie miało wejście naszego kraju do zachodnich struktur bezpieczeństwa oraz dokonanie skoku cywilizacyjnego dzięki członkostwu w Unii Europejskiej. Dziś powinniśmy myśleć o tym, jaką Europę chcemy ukształtować, jaką powinna ona mieć formę w XXI wieku.

Czytaj więcej

Polskie zderzenie wizji moralnego życia

Zmiana położenia

Zacznijmy od określenia kilku istotnych elementów kształtujących obecny moment europejskiej geopolityki. Po pierwsze, na przestrzeni ostatnich dwóch lat sytuacja Polski uległa drastycznemu pogorszeniu. Z państwa, które za swoją wschodnią granicą posiada sąsiadów będących swoistymi buforami bezpieczeństwa (demokratyzująca się Ukraina, autorytarna i bardziej nastawiona na Moskwę, ale jednak zachowująca pewną elementarną niezależność Białoruś), staliśmy się państwem frontowym. W Ukrainie toczy się pełnoskalowa wojna, Białoruś znalazła się całkowicie w rosyjskiej sferze wpływów. Częste wizyty w Polsce prezydenta Bidena nie powinny więc bynajmniej nas cieszyć. Z tego, że jesteśmy najważniejszym państwem frontowym, nie wynika dla naszego kraju nic dobrego.

Po drugie, wojna w Ukrainie stanowi gorące starcie w coraz wyraźniej zarysowującej się nowej rywalizacji mocarstw. Po jednej stronie mamy w niej Stany Zjednoczone oraz Europę, po drugiej Chiny i Rosję. Jak na razie zaangażowanie Waszyngtonu w wojnę w Ukrainie było o wiele większe niż zaangażowanie Pekinu. Należy jednak przypuszczać, że może się to zmienić, zwłaszcza gdyby przed Moskwą stanęło widmo klęski (co obecnie, wbrew optymizmowi wielu obserwatorów, wydaje się wątpliwe). Osłabienie Rosji leży w interesie Chin, ale jej jednoznaczna porażka byłaby dla nich bardzo niekorzystna. Powinniśmy więc szykować się na długą wojnę.

Po trzecie, względna jedność Zachodu, którą Waszyngtonowi udało się zbudować i – jak dotąd – utrzymać, będzie wystawiana na kolejne próby. Nie powinniśmy myśleć o niej jako o czymś stabilnym i niezachwianym. Wystarczy wyobrazić sobie, że w Białym Domu zasiadałby nie Joe Biden, lecz Donald Trump, a obecna sytuacja zapewne wyglądałaby zupełnie inaczej. Izolacjonistyczne tendencje w amerykańskiej polityce zagranicznej mogą powrócić. W rzeczy samej trudno przekonać mieszkańca Idaho czy Wisconsin, że jego bezpieczeństwo zależy od politycznego statusu Krymu (w analogiczny sposób mógłby on również pytać o znaczenie Gdańska lub Normandii). Co więcej, i w samej Europie wpływ geografii oraz historii pozostaje istotny. Rosyjskie zagrożenie wygląda inaczej z Tallina, inaczej z Berlina, a jeszcze inaczej z Madrytu. Jedność Europy nie jest więc niezagrożona, a jej spoiwem mogą być tylko Stany Zjednoczone. Pozbawiona amerykańskiego wsparcia Europa nie jest graczem, który mógłby samodzielnie zagwarantować stabilność porządku międzynarodowego we wschodniej części kontynentu.

Wreszcie, po czwarte, napaść Putina na Ukrainę nie jest wynikiem szaleństwa rosyjskiego despoty. Wiara w russkij mir oraz przekonanie o konieczności prowadzenia przez Rosję imperialnej polityki to poglądy charakterystyczne dla całej rosyjskiej elity. Nie należy więc żywić nadziei na to, że ewentualna zmiana władzy w Moskwie (w chwili obecnej zupełnie nieprawdopodobna) doprowadzi do geopolitycznego przełomu. Rozsądniej będzie przyjąć, że w przewidywalnej przyszłości Rosja nie wyrzeknie się swoich imperialnych ambicji, jak również że nie nasycą ich żadne terytorialne ustępstwa ze strony Ukrainy lub innych, chwilowo niestanowiących obiektu bezpośredniego ataku państw. Krótko: Rosja była i pozostanie imperium, a zatem stanowiła będzie egzystencjalne zagrożenie dla całej Europy, w szczególności zaś dla jej środkowej i wschodniej części.

Wszystko to wzięte razem sprawia, że utworzony po 1989 r. europejski porządek międzynarodowy uległ rozchwianiu. Powinniśmy więc myśleć o tym, jak chcemy go na nowo ukształtować, jaki jego przyszły kształt zapewniłby Polsce i Europie stabilność oraz bezpieczeństwo. To nie kwestia bieżącej taktyki, ale długofalowej strategii; coś, o czym należy myśleć nie w perspektywie roku czy dwóch, ale w perspektywie jednego czy dwóch pokoleń. Tego rodzaju myślenie wymaga jednocześnie śmiałego stawiania dalekosiężnych celów oraz pewnej dozy geopolitycznego realizmu.

Warunki wygrania pokoju

Trwałe bezpieczeństwo na kontynencie dałoby się osiągnąć jedynie poprzez rozbicie rosyjskiego imperium. Tak długo, jak ta perspektywa pozostaje nieprawdopodobna, bezpieczeństwo Europy należy budować nie z Rosją, ale przeciwko Rosji. Doprowadzenie do przyjęcia tej perspektywy przez naszych zachodnich partnerów powinno być zasadniczym celem polskiej polityki zagranicznej w ramach Unii Europejskiej. Przekonanie, że Moskwa stanowi konieczny element stabilności porządku międzynarodowego na naszym kontynencie, było przez ostatnie dziesięciolecia niepodważalnym niemal dogmatem zarówno w Berlinie, jak i w Paryżu. Nie jest powiedziane, że wojna w Ukrainie, mimo całej jej tragiczności i związanego z nią szoku, będzie dostatecznie silnym sygnałem do obalenia wspomnianego dogmatu. Bez tej zmiany w optyce strategicznych interesów Europy trudno wyobrazić sobie jednak bezpieczną przyszłość kontynentu.

Żeby postawić skuteczną tamę wschodniemu imperium, znajdujące się obecnie poza strukturami Unii Europejskiej oraz NATO państwa nie mogą stanowić sfery neutralnej pomiędzy Zachodem z jednej strony a Rosją z drugiej. Należy się bowiem spodziewać, że pozostawienie jakiejkolwiek sfery nieokreślonej w długim (bądź krótkim) okresie czasu będzie równoznaczne z zaproszeniem rosyjskiego imperium do podporządkowania sobie leżących w takim pasie państw. Tego rodzaju działania są stałym elementem rosyjskiej strategii w XXI wieku.

W szczególności powojenna „neutralność” Ukrainy, która od 2014 r. pozbyła się resztek ambiwalencji co do swojej przynależności do świata zachodniego, byłaby niebezpieczną fikcją, nawet gdyby ową neutralność gwarantowały międzynarodowe porozumienia. Rosyjskie elity rozumują kategoriami imperialnymi, widzą świat w perspektywie stref wpływów. Jedynie poszerzenie sfery państw znajdujących się (z własnej woli) w orbicie Zachodu może być dla Moskwy czytelnym sygnałem, że agresja na Ukrainę długofalowo jej się nie opłaciła.

Gdyby natomiast wynikiem wojny był podział terytorium naszego wschodniego sąsiada przy jednoczesnym uznaniu Ukrainy za państwo neutralne, byłby to z perspektywy Polski – czy szerzej: Europy Środkowo-Wschodniej – wynik fatalny. Przywódcy w Moskwie mieliby bowiem wszelkie powody, aby uważać, że mimo sankcji oraz strat wojskowych wywołana przez Putina wojna z perspektywy imperium przyniosła pożądany skutek. Należy zatem dążyć do odwrotnego rezultatu: do odzyskania przez Ukrainę całego terytorium oraz jej wejścia do zachodnich struktur bezpieczeństwa.

Obecnie odzyskanie przez Kijów pełnej integralności terytorialnej, tzn. wszystkich ziem zajętych przez Rosję od 2014 r., wydaje się mało prawdopodobne. Gdyby więc osiągnięcie tego celu okazało się niemożliwe, nie należy rezygnować z drugiego. Tylko włączenie Ukrainy do NATO i związana z tym pewność, że w razie kolejnej agresji uruchomiony zostanie art. 5 sojuszu, stanowił będzie trwałe zabezpieczenie porządku międzynarodowego we wschodniej części Europy. Geopolityczne wnioski, jakie z rosyjskiej napaści wyciągnęli Szwedzi i Finowie, są równie prawdziwe w odniesieniu do naszego wschodniego sąsiada.

Czytaj więcej

W obronie dekadenckiej Europy

Należy jednak jasno powiedzieć, że takie rozwiązanie zawierałoby w sobie pewne ryzyko. Oto bowiem członkiem paktu północnoatlantyckiego – sojuszu obronnego – stałoby się państwo posiadające uzasadnione roszczenia terytorialne względem innego państwa. Czy nie narażałoby to zatem wszystkich krajów członkowskich NATO, że zostaną wciągnięte w konflikt z Rosją wbrew swojej woli? Nikt rozsądny nie może wykluczyć takiej możliwości. Można jednak wyobrazić sobie, że wymęczeni przedłużającym się konfliktem zbrojnym Ukraińcy tymczasowo rezygnują z części swojego terytorium w zamian za przystąpienie do struktur zachodnich, a więc trwałe zabezpieczenie stabilności swojego państwa, a o odzyskaniu utraconych ziem myślą w kategoriach pokojowych, to znaczy czekając na załamanie rosyjskiego imperium i dobrowolne przyłączenie się utraconych ziem do Ukrainy po jego ewentualnym kolapsie.

To wariant niezmiernie optymistyczny, a w obecnej perspektywie wręcz nieprawdopodobny, ale chyba nie bardziej niż wizja zjednoczenia Niemiec w efekcie rozpadu bloku komunistycznego, sformułowana, powiedzmy, w roku 1980 lub nawet w połowie lat 80. ubiegłego wieku. Zauważmy również, że Republika Federalna Niemiec (a więc „połowa” podzielonego na dwie części niemieckiego państwa) była członkiem NATO od 1955 r. Pozostawiając na boku kwestie prawdopodobieństwa, podkreślmy ogólny zamysł strategiczny: z punktu widzenia stabilności porządku międzynarodowego w Europie wejście Ukrainy do zachodnich struktur bezpieczeństwa jest istotniejsze niż odzyskanie przez nią pełnej integralności terytorialnej.

Ukraina jest tu najważniejszym oczywiście, ale jednak tylko jednym z co najmniej kilku państw, o których należy myśleć w podobny sposób. Zwłaszcza Białoruś, Mołdawia i Gruzja to również kraje, których wejście do zachodnich struktur byłoby długofalowo pożądane, nawet jeżeli obecnie wydaje się zupełnie nieprawdopodobne. Taki powinien być strategiczny cel polskiej, a właściwie europejskiej polityki, bowiem tylko przy zarysowanym wyżej układzie rosyjskie imperium zostanie skutecznie odepchnięte.

Zauważmy, że gra toczy się o niezwykle wysoką stawkę i wymaga ogromnej sprawności dyplomatycznego działania również dlatego, że dotyka w istotny sposób całej Europy. Jeżeli wyobrażamy sobie przyszłą Unię Europejską, w której znalazłaby się Ukraina lub inne wymienione państwa, oznaczałoby to przesunięcie się na wschód punktu ciężkości całej unijnej polityki. Z punktu widzenia Warszawy taka zmiana byłaby oczywiście ze wszech miar korzystna, z perspektywy Paryża czy Berlina jednak już nie.

Jeżeli Polska i inne państwa naszego regionu faktycznie pragną odgrywać w polityce europejskiej podmiotową rolę, dokonanie tego przesunięcia i rozszerzenie Europy na wschód byłoby najpełniejszym i najrozsądniejszym geopolitycznie wyrazem tak rozumianej podmiotowości. Powstałaby wówczas Europa na miarę XXI wieku. To znaczy taka, która stanowiłaby polityczną i instytucjonalną odpowiedź nie tylko na rosyjskie zagrożenie, ale także na tragiczne wydarzenia niedawnej przeszłości. W jej obszarze znalazłyby się bowiem wszystkie tereny określone przez Timothy’ego Snydera mianem „skrwawionych ziem” – miejsca najtragiczniejszych ludobójstw i rzezi XX stulecia.

Koniecznym elementem tej „nowej” Europy byłaby również zmiana jej znaczenia militarnego. Wojna w Ukrainie pokazała, jak bardzo nieprzygotowane są państwa europejskie – w tym te najzamożniejsze – do prowadzenia skutecznych działań wojennych. Wyszło na jaw, że nawet zawsze doskonale zorganizowani Niemcy mają masę niedziałającego sprzętu. W tym kontekście izolacjonistyczną retorykę poprzedniego prezydenta Stanów Zjednoczonych należy potraktować jako swego rodzaju sygnał ostrzegawczy – Europejczycy nie mogą już mieć pewności, że w przyszłości znajdą schronienie pod amerykańskim parasolem wojskowym, tak jak to miało miejsce w czasach zimnej wojny i jak ma to miejsce teraz. Muszą posiadać własne siły zbrojne, odpowiednio liczne i nowoczesne. Bez tego Europa nie będzie ważnym graczem, zdolnym do kształtowania, a nie tylko reagowania na zmiany w międzynarodowym porządku. Stara zasada, zgodnie z którą ci, którzy pragną pokoju, powinni być gotowi na ewentualność wojny, pozostaje w mocy.

Czytaj więcej

Nawrót kryzysu europejskiego ducha

Tragizm historii

Nie twierdzę, że zarysowana powyżej wizja jest realistyczna – nie jest. Zdaję sobie sprawę, że choćby przybliżenie się do opisanego przeze mnie stanu rzeczy byłoby możliwe tylko w wypadku połączenia niezwykle skutecznej polityki polskiego państwa, zdecydowanego wsparcia europejskich partnerów oraz niezmiernie korzystnego splotu historycznych okoliczności. Nic nie gwarantuje, że los będzie nam sprzyjał. Wydaje mi się jednak, że o wojnie w Ukrainie trzeba myśleć jako o bitwie o przyszłość Europy.

24 lutego 2022 r. na nasz kontynent powróciła nie tylko prowadzona w pełnej skali wojna. Powróciło również – w sposób tyleż nieodparty, co dla wielu wciąż trudny do zaakceptowania – poczucie tragizmu historii. Przesunięcie środka ciężkości Europy bliżej jej środkowo-wschodniej części nie byłoby z tej perspektywy jedynie ruchem geopolitycznym. Oznaczałoby również pewne istotne przesunięcie w europejskiej tożsamości. Byłaby ona w równej mierze Europą narodów, które przez stulecia stały u steru historii, jak i tych, które boleśnie doświadczały jej tragizmu.

Jan Tokarski

Filozof, historyk idei, redaktor „Przeglądu Politycznego” i kwartalnika „Kronos”. Niebawem ukaże się jego nowa książka o intelektualistach okresu zimnej wojny pt. „W cieniu katastrofy”.

Po 1989 r. Europa – nie bez pewnej naiwności – widziała w sobie kontynent pokoju i dobrobytu. Wraz z napaścią Rosji na Ukrainę 24 lutego ubiegłego roku to pierwsze przekonanie zostało brutalnie podważone, a to drugie przestało być pewne. Banałem jest stwierdzenie, że nie sposób przewidzieć, jaki będzie wynik toczącej się za naszą wschodnią granicą wojny. Jednak pytanie o to, jaki kształt porządku międzynarodowego byłby z punktu widzenia polskiej – czy szerzej: zachodniej – racji stanu pożądany, banalne już nie jest. Gdy je stawiam, nie chodzi mi o nakreślenie jak najbardziej realistycznego planu – te bowiem cechuje zazwyczaj głęboki konformizm względem aktualnych uwarunkowań czy trendów. Chodzi natomiast o próbę możliwie klarownego określenia celu, do którego powinniśmy dążyć. O to, jaki wynik wojny faktyczne dawałby Polsce i Europie długotrwałe bezpieczeństwo. Po 1989 r. strategiczne znaczenie miało wejście naszego kraju do zachodnich struktur bezpieczeństwa oraz dokonanie skoku cywilizacyjnego dzięki członkostwu w Unii Europejskiej. Dziś powinniśmy myśleć o tym, jaką Europę chcemy ukształtować, jaką powinna ona mieć formę w XXI wieku.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi