Po 1989 r. Europa – nie bez pewnej naiwności – widziała w sobie kontynent pokoju i dobrobytu. Wraz z napaścią Rosji na Ukrainę 24 lutego ubiegłego roku to pierwsze przekonanie zostało brutalnie podważone, a to drugie przestało być pewne. Banałem jest stwierdzenie, że nie sposób przewidzieć, jaki będzie wynik toczącej się za naszą wschodnią granicą wojny. Jednak pytanie o to, jaki kształt porządku międzynarodowego byłby z punktu widzenia polskiej – czy szerzej: zachodniej – racji stanu pożądany, banalne już nie jest. Gdy je stawiam, nie chodzi mi o nakreślenie jak najbardziej realistycznego planu – te bowiem cechuje zazwyczaj głęboki konformizm względem aktualnych uwarunkowań czy trendów. Chodzi natomiast o próbę możliwie klarownego określenia celu, do którego powinniśmy dążyć. O to, jaki wynik wojny faktyczne dawałby Polsce i Europie długotrwałe bezpieczeństwo. Po 1989 r. strategiczne znaczenie miało wejście naszego kraju do zachodnich struktur bezpieczeństwa oraz dokonanie skoku cywilizacyjnego dzięki członkostwu w Unii Europejskiej. Dziś powinniśmy myśleć o tym, jaką Europę chcemy ukształtować, jaką powinna ona mieć formę w XXI wieku.
Czytaj więcej
Siłą napędową stojącą za postępującą erozją religijności Polaków nie jest żadna antyreligijna fobia czy zacietrzewienie świeckich ideologów. Przeciwnie, u podstaw tego zwrotu stoją mocne racje moralne.
Zmiana położenia
Zacznijmy od określenia kilku istotnych elementów kształtujących obecny moment europejskiej geopolityki. Po pierwsze, na przestrzeni ostatnich dwóch lat sytuacja Polski uległa drastycznemu pogorszeniu. Z państwa, które za swoją wschodnią granicą posiada sąsiadów będących swoistymi buforami bezpieczeństwa (demokratyzująca się Ukraina, autorytarna i bardziej nastawiona na Moskwę, ale jednak zachowująca pewną elementarną niezależność Białoruś), staliśmy się państwem frontowym. W Ukrainie toczy się pełnoskalowa wojna, Białoruś znalazła się całkowicie w rosyjskiej sferze wpływów. Częste wizyty w Polsce prezydenta Bidena nie powinny więc bynajmniej nas cieszyć. Z tego, że jesteśmy najważniejszym państwem frontowym, nie wynika dla naszego kraju nic dobrego.
Po drugie, wojna w Ukrainie stanowi gorące starcie w coraz wyraźniej zarysowującej się nowej rywalizacji mocarstw. Po jednej stronie mamy w niej Stany Zjednoczone oraz Europę, po drugiej Chiny i Rosję. Jak na razie zaangażowanie Waszyngtonu w wojnę w Ukrainie było o wiele większe niż zaangażowanie Pekinu. Należy jednak przypuszczać, że może się to zmienić, zwłaszcza gdyby przed Moskwą stanęło widmo klęski (co obecnie, wbrew optymizmowi wielu obserwatorów, wydaje się wątpliwe). Osłabienie Rosji leży w interesie Chin, ale jej jednoznaczna porażka byłaby dla nich bardzo niekorzystna. Powinniśmy więc szykować się na długą wojnę.
Po trzecie, względna jedność Zachodu, którą Waszyngtonowi udało się zbudować i – jak dotąd – utrzymać, będzie wystawiana na kolejne próby. Nie powinniśmy myśleć o niej jako o czymś stabilnym i niezachwianym. Wystarczy wyobrazić sobie, że w Białym Domu zasiadałby nie Joe Biden, lecz Donald Trump, a obecna sytuacja zapewne wyglądałaby zupełnie inaczej. Izolacjonistyczne tendencje w amerykańskiej polityce zagranicznej mogą powrócić. W rzeczy samej trudno przekonać mieszkańca Idaho czy Wisconsin, że jego bezpieczeństwo zależy od politycznego statusu Krymu (w analogiczny sposób mógłby on również pytać o znaczenie Gdańska lub Normandii). Co więcej, i w samej Europie wpływ geografii oraz historii pozostaje istotny. Rosyjskie zagrożenie wygląda inaczej z Tallina, inaczej z Berlina, a jeszcze inaczej z Madrytu. Jedność Europy nie jest więc niezagrożona, a jej spoiwem mogą być tylko Stany Zjednoczone. Pozbawiona amerykańskiego wsparcia Europa nie jest graczem, który mógłby samodzielnie zagwarantować stabilność porządku międzynarodowego we wschodniej części kontynentu.