Jak Xi Jinping urządził Chiny

Chiny znów się zmieniają. Trzeźwy pragmatyzm i zdolność adaptacji do zmieniających się warunków i okoliczności zastąpiono ponownie ideologią, na dodatek podszytą nacjonalizmem, a także rządami wszechobecnej partii.

Publikacja: 21.04.2023 10:00

Wielka feta dla uczczenia 100 lat KPCh. W centrum on – Xi Jinping. Pekin, 28 czerwca 2021 r.

Wielka feta dla uczczenia 100 lat KPCh. W centrum on – Xi Jinping. Pekin, 28 czerwca 2021 r.

Foto: Lintao Zhang/Getty Images

Cywilizacja chińska to ceremoniał, protokół, symbol, podtekst i kontekst, a nade wszystko znak. Kaligrafia należy tam do cenionych sztuk i zalet. Umiejętność posługiwania się pędzelkiem i ideogramami oraz sprawność poruszania się w ich gąszczu nadal nadają rangę i wagę danej osobie, bez względu na jej przynależność partyjną lub poglądy.

Dlatego nawet członkowie Komunistycznej Partii Chin (KPCh) nie stronią od tej sztuki. Mao Zedong (u władzy w latach 1949–1976) był cenionym kaligrafem, czyli łatwo rozpoznawalnym po swoistym stylu indywidualistą, natomiast Deng Xiaoping (przywódca w latach 1978–1989) pod sam koniec życia dał się poznać jako wytrawny znawca chińskiej tradycji. Kiedy upadał Związek Radziecki, ciężko to znosił, bo bał się o dalsze losy KPCh, która go w istocie wychowała i zagwarantowała mu niebywałą, choć burzliwą karierę. Pamiętał też hasło z lat 50. kończącego się wtedy stulecia, które sam wcielał w życie: „Związek Radziecki dziś to nasze jutro”.

Czytaj więcej

Węgry. Kleptokracja i egzystencjalny strach

Testamenty Denga

Deng stanął wtedy przed dylematem: jak zmienić wszystko, aby wszystko (czytaj: niepodzielne rządy Partii) zostało po staremu. Obawiając się o jutro, w początkach lat 90. podyktował członkom KPCh i całemu społeczeństwu dwa swoje testamenty.

W pierwszym odrzucił postulaty jedynego wówczas supermocarstwa – Stanów Zjednoczonych. Dyktowaną przez USA światu pokomunistycznemu demokrację liberalną zanegował jako nieadekwatną do chińskiej tradycji i kultury. Albowiem ta zawsze była hierarchiczna i autokratyczna, a trójpodział władzy był jej obcy, gdyż w chińskiej tradycji władca mógł być tylko jeden. Natomiast neoliberalny „fundamentalizm rynkowy” spod znaku „konsensusu z Waszyngtonu” (Joseph Stiglitz i inni) kazał zastąpić wypracowanym w tamtym regionie, najpierw w Japonii, potem w tzw. gospodarczych tygrysach, modelem „państwa rozwojowego” (developmental state). Był on poręczny i pożyteczny, bo łączył mechanizmy rynkowe z zawsze cenionym i nadrzędnym w chińskiej cywilizacji scentralizowanym państwem. Rynek wymieszany z państwowym interwencjonizmem – to było to!

Tę mieszankę autokracji połączonej z regułami państwa rozwojowego Deng Xiaoping nakazał włączyć w globalizację i otwarte światowe rynki, bo tylko takie – i słusznie – widział po upadku ZSRR. Tak mu dyktowały wrodzona trzeźwość oraz pragmatyzm, który nie mógł dziwić w wykonaniu twórcy słynnej maksymy „nieważne, czy kot jest biały, czy czarny; jeśli łowi myszy, to dobry kot”.

Na tych zasadach w grudniu 2001 r. włączono ChRL, już po śmierci Denga, który zmarł w kwietniu 1997 r., do Światowej Organizacji Handlu (WTO). Udało się to mimo rządów KPCh, bo wszyscy kapitaliści chcieli wejść na tamtejszy ogromny, a wcześniej wygłodzony rynek. Mechanizm zadziałał, a Chiny szybko stały się „światową taśmą produkcyjną”, w ślad za tym ważnym graczem globalnym.

Niezależnie od tego Deng podyktował swoim następcom jeszcze jeden testament, zwany „Konstytucją 28 lub 24 znaków” (bo były jego dwie wersje). Na jej mocy nakazywał swoim następcom, by chłodno analizowali i obserwowali sytuację w kraju i na świecie, zabezpieczali swoje interesy i pozycję, pewni swego podchodzili do zmian, ale zarazem ukrywali swoje zamiary i potencjał, zachowywali się powściągliwie i ostrożnie oraz nigdy nie starali się stać w pierwszym szeregu i być przywódcą. Te wszystkie zasady, czy też zalecenia, ujęto w 24 chińskich znakach. A do tego dochodziła jeszcze jedna, czteroznakowa maksyma: „staraj się wnosić swój wkład”.

To była filozofia skromności, kraju na dorobku, państwa o ogromnych tradycjach, ale borykającego się z traumami „stulecia narodowego poniżenia” (1849–1949), gdy Chinom dokuczały mocarstwa zewnętrzne oraz konflikty i wojny wewnętrzne. To był głos zdrowego rozsądku i umiaru, dostosowujący cele i zadania do jeszcze wówczas stosunkowo niewielkiego potencjału, który miał dopiero urosnąć w efekcie takiego postępowania.

Te postulaty odbiły się – i słusznie – wielkim echem, tak w Chinach, jak i za granicą, a największy rozgłos zyskała starobuddyjska z pochodzenia, czteroznakowa formuła „taoguang yanghui”, postulująca ukrywanie swych zamiarów, czekanie na okazję i odbudowywanie potęgi po cichu, bez zwracania uwagi innych mocarstw. Jak wiemy, to się udało: gospodarka szybko rosła, rocznie w tempie dwucyfrowym, a Chiny pomnażały dochody i bogactwo. Tym samym kraj, który w XXI wiek wkraczał jako szósta nominalnie gospodarka świata, w 2010 r. był już drugi, wyprzedzając Japonię, co niebywale podniosło jego rangę, jak też samopoczucie i wiarę w siebie. Dawny cywilizacyjny splendor zaczął się odradzać.

Asertywne cele

Nic więc dziwnego, że kiedy w listopadzie 2012 r. do władzy doszła tzw. piąta generacja przywódców (pierwszą stanowili założyciele KPCh i ChRL, potem, od lat 80., były to kolejne ekipy reformatorskie) z Xi Jinpingiem na czele, to już na samym wstępie wyszła z hasłem sięgania po „chińskie marzenie” (Zhongguo meng). Kiedyś był „sen amerykański” – American Dream, teraz miał być chiński – Chinese Dream. Po dwóch latach poszukiwań jego treści, prawdziwie po chińsku, zamieniono go na „dwa cele na stulecie” (liangge yi bainian). Do lipca 2021 r., na stulecie KPCh, Chiny miały stać się „społeczeństwem umiarkowanego dobrobytu” (xiaokang shehui), a zarazem pozbyć się skrajnego ubóstwa, co też się stało i co Xi Jinping osobiście ogłosił 1 lipca 2021 r. z bramy Tiananmen; dokładnie z tego samego miejsca, gdzie 1 października 1949 r. Mao Zedong proklamował narodziny ChRL. Chiny, powtórzmy, to symbol, znak i ceremoniał, a ten był w tym przypadku wyjątkowo plastycznie podany, bo Xi na dodatek był jeszcze dokładnie tak samo ubrany, jak niegdyś Mao. Tym samym jego przekaz był wyjątkowo czytelny; szczególnie gdy dosłownie powtarzał słowa Mao: „Chiny wstały z kolan” (Zhongguo zhangqi lai).

Natomiast drugi cel na stulecie, czyli do października 2049 r., to nic innego jak „wielki renesans narodu chińskiego”. Przy czym ten naród (Zhonghua minzu) jest rozumiany szeroko. Nie tylko jako narodowość Han, rdzenni Chińczycy, ale też liczne mniejszości, których jest łącznie 55 na terenie ChRL, i wreszcie rozległą, szacowaną na 50 mln osób, chińską diasporę. Im wszystkim władze „piątej generacji przywódców” obiecują świetlaną przyszłość i nawet nie ukrywają, że ostatecznym celem jest „wielki renesans”, a więc powrót do lat świetności imperium, a tym samym wprowadzenie go również do „centrum światowej sceny”, jak to się teraz otwarcie postuluje w tamtejszej propagandzie.

Xi Jinping urodził się w 1953 r., stąd też spełnienia „drugiego celu na stulecie” może nie doczekać, a na pewno nie jako czynny polityk. Nie dziwi więc, że z czasem zaczął dodawać cele pośrednie. I tak, do 2035 r. (czyżby do tej pory chciał rządzić?) Chiny mają być społeczeństwem innowacyjnym, a więc już nie tylko potęgą gospodarczą i handlową, ale także technologiczną. Równocześnie do tej pory mają stać się także społeczeństwem już pełnego dobrobytu, a nie tylko „umiarkowanego”, czyli wejść do grona państw wysoko rozwiniętych i cieszyć się poziomem życia co najmniej takim, jak dzisiejsza Korea Południowa. Ten drugi cel na niedawnym XX zjeździe KPCh jesienią ubiegłego roku wpisano nawet do statutu partii.

Początkowo na ten sam 2035 r. wyznaczono też modernizację armii, ale później ten termin przyspieszono, na 2027 r., czyli na stulecie jej powołania do życia. Niektórzy spekulują, że ta data może być też ważna w kontekście Tajwanu, bo wokół jego przyszłości rodzi się teraz coraz więcej kontrowersji, z możliwością wojskowej interwencji włącznie.

Czytaj więcej

Orbanistan czyli węgierski półfeudalny kapitalizm państwowy

Przyczerniony wizerunek

Chcąc wszystkie wielce ambitne założenia wcielić w życie, Xi Jinping gruntownie zmienił chińskie realia. Już u samego zarania rządów odrzucił poprzednią strategię umiaru i cichego zbierania sił nakazaną przez Deng Xiaopinga na rzecz rządów asertywnych i wynikających z pewności siebie państwa szybko rosnącego oraz modernizującego się. Nic tak dobrze nie świadczyło o tej nowej pewności siebie jak fakt, że już po roku rządów Xi wyszedł z geostrategicznym projektem zwanym „Yi dai, yi lu”, nazwanym ostatecznie Inicjatywą Pasa i Szlaku. Chodziło o wykreślenie na mapach dwóch nowych jedwabnych szlaków, na wzór tych w starożytności. Oba z nich, i lądowy, i morski, w swej głównej nitce zmierzają do Europy, choć oplatają glob gęstą siatką. Ponieważ wyasygnowano na ten cel środki co najmniej dziesięciokrotnie większe, licząc po aktualnym kursie dolara, niż kiedyś Amerykanie na słynny plan Marshalla, wzbudziło to podejrzliwość i niepokój w wielu państwach, począwszy od USA, Japonii czy Indii. Uświadomiono sobie tam bowiem, że oto Chiny nie tylko wyrastają na potęgę, ale też mają na nowo wręcz imperialne, jeśli nie globalne ambicje. Toteż Waszyngton, Tokio i New Delhi, a w ślad za nimi wiele innych sojuszniczych stolic, dość szybko odeszły od poprzedniej polityki zaangażowania (czytaj: szerokiego handlu i inwestowania) w Chinach na rzecz zupełnie odmiennej „strategicznej rywalizacji”. Proces postępował i zaszedł daleko, bo w 2019 r. nawet Unia Europejska uznała Chiny za „systemowego rywala”.

Tym samym sytuacja zewnętrzna Chinom się skomplikowała, co jeszcze bardziej widoczne stało się po wybuchu tam pandemii Covid-19, a potem po pełnoskalowej rosyjskiej agresji na Ukrainę, kiedy to Pekin pozostał partnerem Moskwy. Jak świadczą wszystkie dostępne sondaże, wizerunek kraju za granicą zaczął się szybko i mocno psuć. Przykładowo, według prestiżowej agencji PEW w Waszyngtonie w okresie rządów Xi Jinpinga, czyli od końca 2012 r., procent pozytywnych opinii o Chinach w USA spadł z 35 do 16, podczas gdy negatywnych wzrósł z 43 do aż 82 w roku 2022, a proces nabrał rozpędu od wybuchu pandemii.

Rozpoczęła się wręcz nowa zimna wojna, tym różniąca się od poprzedniej, że kiedyś ZSRR nie był gospodarczo powiązany ze światem i nie stanowił wyzwania ekonomicznego dla USA i Zachodu. Tymczasem Chiny zamieniły się w poprzednich dekadach nie tylko we wspomnianą światową taśmę produkcyjną, ale też, co istotniejsze, stały się miejscem początkowym wielu ważnych łańcuchów dostaw, od sprzętu elektronicznego po medykamenty, co tak spektakularnie ujawniło się wraz z covidem.

Wizerunek Chin popsuło też to, co władze w Pekinie uczyniły w Hongkongu, podporządkowując go, po długich demonstracjach, własnemu ustawodawstwu. Tym samym praktycznie odrzucono inny innowacyjny kiedyś pomysł Deng Xiaopinga, czyli formułę „jeden kraj, dwa systemy”. Oczywiście, co zrozumiałe, taki obrót spraw na terenie byłej brytyjskiej kolonii, a od lipca 1997 r. specjalnego regionu autonomicznego ChRL, zelektryzował także społeczeństwo Tajwanu, które uświadomiło sobie, co może je czekać po implementacji mocno forsowanej przez Pekin idei „pokojowego zjednoczenia”.

Nowy sposób rządzenia

Jest więcej niż oczywiste, że nie będzie żadnego „wielkiego renesansu narodu chińskiego”, jeśli pozostaje on podzielony, a po obu stronach Cieśniny Tajwańskiej funkcjonują dwa organizmy z Chinami w nazwie. W tym projekcie, czy też wizji, Tajwan musi być anektowany czy inkorporowany. Takie są wymogi odradzającego się imperium.

Z tej właśnie racji w ostatnich latach „kwestia Tajwanu”, zawsze istotna, wyrosła na kluczowe zagadnienie i zarazem wyzwanie w stosunkach chińsko-amerykańskich. Xi Jinping nie odpuszcza bowiem i nie zamierza odpuścić idei zjednoczenia, podczas gdy Amerykanie, i zdecydowana większość Tajwańczyków (po wydarzeniach w Hongkongu poparcie dla idei zjednoczenia na wyspie jest jednocyfrowe), zdecydowanie go nie chcą. Dochodzi do eskalacji i falowania napięć, czego niedawno byliśmy świadkami w związku z wizytą tajwańskiej prezydent Tsai Ing-wen w USA, a jej poprzednika Ma Ying-jeou w ChRL (co było pierwszym takim przypadkiem od podziału Chin w 1949 r.).

Dalsze odsłony tego dramatu jeszcze są przed nami. Skąd ta pewność? Ano ze stylu sprawowania rządów przez Xi Jinpinga, który w miarę upływu czasu zaczął kumulować zajmowane przez siebie stanowiska, zyskując na zewnątrz trafne określenie „przewodniczącego od wszystkiego”, potem budować kult jednostki i wreszcie na XX zjeździe KPCh sięgnąć po bezprecedensową, trzecią pięcioletnią kadencję, a może i rządy dożywotnie. Tym samym przywrócił jedynowładztwo, odrzucając kolejną spuściznę po Dengu, kiedyś ofiary jedynowładztwa i „rewolucji kulturalnej”. Chcąc zapobiec powtórce jednoosobowych rządów, Deng po traumatycznych doświadczeniach tzw. wielkiego skoku (1958–1961) oraz rewolucji kulturalnej (1966–1976) skrupulatnie budował system rządów kolektywnych, oparty na hierarchicznym porządku, z siedmioosobowym Stałym Komitetem Biura Politycznego Komitetu Centralnego KPCh jako „zbiorowym cesarzem”.

A jednak wahadło się znów odwróciło, a rzeka wróciła do pierwotnego nurtu – jedynowładztwa. W marcu 2023 r., gdy konstytuował się nowy rząd, oczywiście złożony wyłącznie z akolitów i popleczników Xi Jinpinga, ten już jako „nowy cesarz” przedłożył członkom ponad 96 mln KPCh oraz całemu społeczeństwu ChRL nową filozofię swoich rządów. Przedstawił ją w formie 24 chińskich znaków, czy też sześciu czteroznakowych maksym lub sentencji, nawiązując tym samym, co oczywiste, do jeszcze jednej tradycji odziedziczonej po Dengu i ponownie mocno odwracając jej treść.

Nie wchodząc w analizę ściśle sinologiczną, która wymagałaby prawdziwego eseju, można sprowadzić ten program rządów do następujących formuł, czy raczej zaleceń i nakazów dla członków Partii, a nawet całego społeczeństwa: zachować spokój, zdecydowanie walczyć o swoje, dbać o postęp i stabilność, aktywnie sięgać po swe cele, jednoczyć się (naturalnie wokół KPCh) i wreszcie – „mieć odwagę w boju” (ganyu douzheng).

Jak widać, po raz kolejny mamy do czynienia z odwróceniem celów i założeń Deng Xiaopinga, którego filozofię rządów umiaru i rozwagi symbolicznie zakończono podczas obrad XX zjazdu KPCh przymusowym wyprowadzeniem z sali, na polecenie Xi, jego poprzednika Hu Jintao, co widział cały świat. Przekaz był jeden, za to bardzo mocny: oto mamy nowego, silnego wodza.

Widać wyraźnie, że pod przywództwem Xi Jinpinga Chiny stały się asertywne i chcą sięgać po ambitne cele, po Wielki Renesans, Tajwan, chcą odgrywać światową rolę, czyli – jak to się tam ujmuje – „wejść do centrum światowej sceny”. Widzimy i odczuwamy ten nowy stan rzeczy coraz bardziej, chociaż chyba nie do końca rozumiemy zmianę, jaka się w Chinach w ostatniej dekadzie dokonała. Tymczasem Xi już na poprzednim XIX zjeździe Partii użył formuły, zgodnie z którą na światowej scenie „zachodzą teraz bezprecedensowe zmiany niewidziane od stu lat”. Było to w 2017 r., więc nawiązywał do rewolucji październikowej w Rosji, ale tę frazę powtórzył niedawno na Kremlu, żegnając się z Władimirem Putinem. Co dowodzi, że jest przekonany co do zasadności tej tezy i uważa, że wiele rzeczy dotąd nieosiągalnych staje się możliwymi do osiągnięcia. Chiny oraz Xi osobiście chcą wykorzystać nadarzające się szanse. Stąd wódz, dyscyplina, dryl, bojowe nastroje, a nawet słownictwo (głośna przez pewien czas, ostatnio taktycznie wyciszona „wilcza dyplomacja”). Chodzi o kolosa, drugi organizm gospodarczy i handlowy na globie. To, co tam się dzieje, ma znaczenie, bo może gruntownie zmienić układ sił i w efekcie prowadzić do utworzenia nowego ładu światowego, z Chinami ponownie w centrum, o czym się na całym świecie ponownie mówi i pisze.

Czytaj więcej

Tajlandia. Monarchia na skraju przesilenia

Wielka gra

O tym, czy tak się stanie i jaka rola będzie przypisana Chinom w tym nowym ładzie, zadecyduje przede wszystkim realizacja ambitnych celów stawianych przez Xi. Widać jak na dłoni, że odszedł od poprzednich czterech dekad rządów, upływających pod hasłami „gaige, kaifang”, a więc gospodarczych reform i otwarcia na świat. W gospodarce zamienił to na nowy model rozwojowy „podwójnego obiegu”, gdzie – zgodnie z tradycją – to, co chińskie, jest główne, wyjściowe i nadrzędne, a to, co zagraniczne, jedynie użyteczne lub poręczne. Oczywiście, rynki globalne nadal są ważne, ale najważniejszy jest kwitnący rynek wewnętrzny i bogata klasa średnia.

Równocześnie jednak wyzwania są tak duże, a stawiane cele tak ambitne, że wymagają nie tylko skupienia władzy w jednych rękach, zjednoczenia wokół wodza, ale też nowej formuły zastępującej poprzednią. Tę nową należałoby chyba ująć dwoma terminami bodaj najczęściej teraz stosowanymi w partyjnej propagandzie i w publicznych enuncjacjach Xi: „douzheng, fendou”. Oznaczają one, że w centrum zainteresowania są teraz: bezpieczeństwo, kontrola i surowy dryl. Inaczej ujmując, wyrasta w Chinach na nowa twarda autokracja, a nawet totalitaryzm, czyli m.in. rządy oparte na strachu, na dodatek z bogatym arsenałem narzędzi inwigilacji i kontroli społeczeństwa.

Chodzi bowiem o to, jak mówi Xi, by zbudować „nowy Wielki Mur ze stali” po to, by uporać się z piętrzącymi się wyzwaniami wewnętrznymi – koniec dywidendy demograficznej, szybkie starzenie się społeczeństwa, rozregulowany a bogaty przemysł deweloperski, wyzwania klimatyczne i ekologiczne itd. – oraz zewnętrznymi, z groźbami deglobalizacji, rozerwania łańcuchów dostaw i z otwartym już sporem o Tajwan włącznie. Ta paleta jest na tyle szeroka, a zarazem groźna, że konieczne jest, znów według słów Xi, skupienie się wokół celu nadrzędnego, czyli dążenia do „bezkompromisowej obrony suwerenności i bezpieczeństwa”.

Wszędzie na pierwszym miejscu stawia się naród oraz interesy państwa utożsamianego ponownie z Partią. Chiny, co się mocno podkreśla, nie chcą ponownie być czyimkolwiek wasalem, a przy okazji coraz bardziej otwarcie sprzeciwiają się amerykańskiej hegemonii i pragną nowego, wielobiegunowego ładu (że z nimi w jednej z głównych ról, to więcej niż oczywiste). A sam Xi Jinping mówił na ostatniej dorocznej sesji parlamentu, że Chiny napotkały na „bezprecedensowe, ostre wyzwania” ze strony Zachodu pod wodzą USA, które – po raz pierwszy w tych słowach – oskarżył o politykę „powstrzymywania, okrążania i nacisku”. Na co Chiny się nie godzą, a czerwoną linią jest w oczach Pekinu kwestia ewentualnego ponownego uznania przez USA Tajwanu za byt suwerenny. O tym nie może być nawet mowy, co powtórzył niedawno Xi podczas rozmów w Pekinie z prezydentem Emmanuelem Macronem oraz szefową Komisji Europejskiej Ursulą von der Leyen. I tak oto poprzednią logikę opartą na handlu, otwartych rynkach i globalizacji zastąpiono surową autokracją, centralizacją i kontrolą, a zamiast gospodarki w centrum zainteresowania władz znalazły się kwestie bezpieczeństwa. Co więcej, poprzedni trzeźwy pragmatyzm i zdolność adaptacji do zmieniających się warunków i okoliczności zastąpiono ponownie ideologią, na dodatek podszytą nacjonalizmem, a także rządami wszechobecnej Partii, którą w czasach Denga stopniowo wyprowadzano z zakładów pracy i produkcji, oddzielając ideologię od zarządzania.

Chiny znów się zmieniły i zmieniają, chociaż my z oddali uważamy, że są wieczne i niezmienne. Tak nie jest – i warto o tym wiedzieć. Ponieważ chodzi o podmiot, o którego względy niektórzy zabiegają, a inni coraz bardziej się go obawiają. Wszystko jest w grze, a prawdziwa gra, jak się wydaje, jest jeszcze przed nami.

Bogdan Góralczyk

Politolog i sinolog, profesor w Centrum Europejskim UW. Niedawno wydał „Chiński tryptyk”, czyli trzy tomy o czasach transformacji epoki Deng Xiaopinga.

Cywilizacja chińska to ceremoniał, protokół, symbol, podtekst i kontekst, a nade wszystko znak. Kaligrafia należy tam do cenionych sztuk i zalet. Umiejętność posługiwania się pędzelkiem i ideogramami oraz sprawność poruszania się w ich gąszczu nadal nadają rangę i wagę danej osobie, bez względu na jej przynależność partyjną lub poglądy.

Dlatego nawet członkowie Komunistycznej Partii Chin (KPCh) nie stronią od tej sztuki. Mao Zedong (u władzy w latach 1949–1976) był cenionym kaligrafem, czyli łatwo rozpoznawalnym po swoistym stylu indywidualistą, natomiast Deng Xiaoping (przywódca w latach 1978–1989) pod sam koniec życia dał się poznać jako wytrawny znawca chińskiej tradycji. Kiedy upadał Związek Radziecki, ciężko to znosił, bo bał się o dalsze losy KPCh, która go w istocie wychowała i zagwarantowała mu niebywałą, choć burzliwą karierę. Pamiętał też hasło z lat 50. kończącego się wtedy stulecia, które sam wcielał w życie: „Związek Radziecki dziś to nasze jutro”.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi