Zdaniem opozycyjnego eksperta ds. mediów Pétera Pető jak w wielu innych dziedzinach, również na rynku medialnym narodziła się dychotomia i „podwójna rzeczywistość". Zupełnie inny wizerunek państwa i spraw w kraju wyłania się z mediów rządowych, a zupełnie inny z opozycyjnych. Tyle że te pierwsze mają wszelkie możliwe przewagi: finansowe, instytucjonalne, osobowe i reklamowe.
Było to widoczne jak na dłoni podczas ostatniej kampanii, gdy media rządowe forsowały narrację, zgodnie z którą Węgry to „oaza stabilności" i kraj niebędący stroną w konflikcie rosyjsko-ukraińskim, podczas gdy opozycyjne próbowały domalować Orbánowi twarz Putina. Nieskutecznie, jak się okazało, bo ich zasięg i potencjał był zbyt mały.
Zabrakło też środków na inne rodzaje kampanii wyborczej, zdominowanej przez obóz rządzący, chociażby w postaci zjadliwych, wymierzonych w opozycję haseł wiszących jeszcze do dziś na ulicach i na wielkich bilbordach. Zgodnie z nimi kandydat zjednoczonej opozycji Péter Márkiw-Zay to „stuprocentowy Gyurcsány", czyli skompromitowany już przed ponad dekadą premier socjalistów. A na dodatek to taki polityk, który odbierze nam zagwarantowane przez rząd ulgi podatkowe (słynne rezsicsökkentés), nie da 13. emerytury oraz sprowadzi tu ponownie migrantów. I wreszcie, co najgorsze, chce „naszych chłopców" wysłać na front. Wystarczyło.
Medioznawca Pető uzupełnia, że obecny węgierski system medialny to „prawdziwa karykatura", pokazująca przy okazji „nieskuteczność działań UE" pod tym względem. I w tej dziedzinie Orbán i jego silna polityczna wola okazały się być skuteczniejsze. Narodził się, sprzeczny z unijnymi kryteriami i wymogami, „brutalny mechanizm propagandowy", forsowany z centralnego budżetu i pełniący funkcje usługowe względem „państwa partyjnego". Media rządowe to głośna tuba, opozycyjne portale mogą co najwyżej kwilić – i interesować wąskie kręgi, nie masy.
Ucieczka od wolności
Według opozycyjnego prawnika Zoltána Flecka „reżim Orbána należy do tych autokracji, które formalnie spełniają kryteria i utrzymują system instytucjonalny państwa prawnego (i demokratycznego), ale faktycznie w działaniu są sprzeczne z ich wymogami". Stąd też wielu ekspertów, opozycyjnych w kraju i zajmujących się Węgrami poza ich granicami, nazywa obecną władzę „demokracją pozorowaną" lub „wystawową", a czasami mocniej „nowym Frankensteinem" (Kim Lane Schepppele) czy „pełzającą autokracją" (Jan-Werner Müller). Demokratyczne instytucje istnieją, podobnie jak wybory. Tyle tylko, że są na tyle wypaczone i zdominowane przez „centralne pole oddziaływania", iż nie wypełniają swych wymogów i obowiązków.
Z jednej strony mamy więc kolejny przykład frommowskiej „ucieczki od wolności", gdy zwyciężają – z różnych powodów – lojalność wobec dominującej ideologii i wodza, a nie kryteria merytoryczne, a z drugiej dominuje kłamstwo, zgodnie z którym jakoby mamy demokratyczne wybory, i instytucje, o których każdy doskonale wie, że to jeszcze jedne z odmian potiomkinowskich wsi.
Owszem, istnieje wolność wypowiedzi i nikt za nie jest do więzienia wsadzany, a nawet sekowany. Tyle tylko, że zarówno system medialny, jak też szkolnictwa – od podstawowego po wyższe – wyprano z niezależnych treści i autonomii. Wszystko podporządkowano narzucanej z góry politycznej woli i proponowanym stamtąd treściom czy wartościom.
Tak narodziła się – zdaniem Flecka – „instytucjonalna nieodpowiedzialność", prowadząca w konsekwencji do „cywilizacyjnej zapaści". Bo nikt nie wierzy w wypowiadane słowa i treści. Zamiast prawdziwej wolności mamy wszechobecną manipulację, z której prawdziwe korzyści czerpie przede wszystkim wódz.
W ten oto sposób zamiast poczucia wolności mamy do czynienia z niepewnością i brakiem odpowiedzialności, bo liczy się tylko lojalność względem tych, co na górze, a nie zawodowa wiedza i merytoryczne kryteria.
Parcie na Wschód
W jednej z głośnych wypowiedzi Viktor Orbán stwierdził: „Doświadczamy kresu liberalnej paplaniny. Pewien okres dobiega końca". Nigdy nie krył, że jest zwolennikiem tezy, zgodnie z którą liberalny (czytaj: przegniły) Zachód chyli się ku upadkowi, a przyszłość jest na Wschodzie. Zapowiadał kres multikulturalizmu i zapowiadał „tektoniczny wstrząs", który przyniesie ze sobą nowy system wartości w ramach nieliberalnej chrześcijańskiej demokracji.
A przede wszystkim wykreował się na wielkiego przywódcę. Co prawda klasycznych znamion kultu jednostki jak pomniki, popiersia czy portrety w szkołach brak, jednakże jego obecność, podobnie jak władza, są dla wszystkich Węgrów oczywiste. Korzystając z tego atutu Orbán postawił na „silnych ludzi", takich jak Donald Trump, Beniamin Netanjahu, Xi Jinping, Narendra Modi, Recep Tayyip Erdogan czy Władmir Putin. To z nimi poprzestawał i rozmawiał jak równy z równym, co przeciętnym Węgrom też się podobało, a w rządowych mediach było wynoszone pod niebiosa.
Wszystkie miary i granice zostały jednak przekroczone 24 lutego tego roku, kiedy Orbán – ku wielkiemu zaskoczeniu szerokiej opinii publicznej, choć nie ekspertów – otwarcie opowiedział się po stronie Władimira Putina, a więc agresora. W Polsce nawet osoby tej miary co Adam Bodnar, były rzecznik praw obywatelskich, określiły go mianem „agenta Putina", a w całym świecie zachodnim nie ukrywano zdumienia, że węgierski jedynowładca stał się w istocie rzecznikiem Kremla. A tym samym potwierdził znaną formułę byłego senatora Johna McCaina, który już w 2014 r. nazwał go „neofaszystowskim dyktatorem", na dodatek takim, który „śpi w jednym łóżku z Putinem". Wtedy protestował rzecznik węgierskiego MSZ, dziś natomiast nikt nie protestuje, a tamte słowa zdają się być prorocze.
Dla przykładu, tak ocenia obecną sytuację wpływowy dziennik „Die Welt": „Szef węgierskiego rządu bez przekonania wspierał wcześniejsze sankcje wobec Rosji. Wykluczył nawet możliwość transportu przez swoje terytorium dostaw broni. Orbán nie chce narażać swoich szczególnych relacji z Putinem. Orbán od lat wychwala Rosję jako wzór i krytykuje zachodnie demokracje określające je jako zniewieściałe i słabe. Bliskie władzom media rozpowszechniają teorie spiskowe o wojnie w Ukrainie".
Wielkie marzenie, wielkie Węgry
W ten oto sposób Orbán, który u siebie w kraju wykreował się na obrońcę państwa i narodu, po rosyjskiej agresji na Ukrainę na arenie międzynarodowej stał się kandydatem na pariasa. Jak w tej sytuacji spełni swoje wielkie plany i marzenia? Przecież latem 2018 r. w dorocznym programowym wystąpieniu przed seklerską młodzieżą mówił bez ogródek: „Era stu lat samotności doszła do końca. Znów jesteśmy silni, zdeterminowani, odważni, mamy siłę, mamy pieniądze i mamy środki". Miał na myśli rozbiór Węgier dokonany sto lat wcześniej w Trianon i wyrażał wielką wiarę w przyszłość.
Agresja rosyjska w Ukrainie, o której Orbán – jak twierdzą władze w Kijowie – zawczasu wiedział, nie przyniosła spodziewanych rezultatów. Władmir Putin nie dokonał blitzkriegu i nie zmiótł z powierzchni państwa ukraińskiego. A tym samym rozsypało się w puch wielkie marzenie węgierskiego premiera, by przywrócić na mapy Wielkie Węgry, te z czasów dualizmu oraz ziem Korony św. Stefana.
Wschód nie wygrał, a Zachód się zjednoczył, czego Orbán nie przewidział. Kalkulował inaczej – i nadal przy tej strategii „otwarcia na Wschód" zdaje się trwać. Jednakże w ten oto sposób stanął po niewłaściwej stronie barykady i historii. Jak wyjdzie z tej pułapki – i czy to będzie jeszcze możliwe, gdy długo będą mu pamiętane osobiste filipiki wymierzone w prezydenta Wołodymyra Zełenskiego?
W wyborach 3 kwietnia tego roku Viktor Orbán raz jeszcze zdecydowanie wygrał. Ale jego pełnia władzy wiąże się też z pełnią odpowiedzialności. Tymczasem na scenie wewnętrznej zagląda mu w oczy poważny kryzys gospodarczy i finansowy, a na zewnętrznej prawdziwa katastrofa wizerunkowa, przynajmniej w świecie zachodnim. Jak sobie poradzi – i czy środki dotychczas stosowane będą wystarczające? Tego akurat nie wie nikt, chyba nawet on sam.
Autor jest profesorem w Centrum Europejskim UW, autorem tomu „Węgierski syndrom Trianon"