Węgry. Kleptokracja i egzystencjalny strach

System, zwany na zewnątrz „orbanizmem", z założenia ma być swoisty i wsobny, a przy tym hierarchiczny, a przede wszystkim wodzowski. Ukochany lud ma być prowadzony niczym stado, a przy tym zadowolony z tego stanu, bo zwolniony z odpowiedzialności.

Aktualizacja: 20.05.2022 11:19 Publikacja: 20.05.2022 10:00

Viktor Orbán (na zdjęciu w Brukseli, marzec 2022 r.) uprawia propagandę sukcesu, zgodnie z którą „Wę

Viktor Orbán (na zdjęciu w Brukseli, marzec 2022 r.) uprawia propagandę sukcesu, zgodnie z którą „Węgrzy robią to najlepiej”, a przy tym, chcąc się ludowi przypodobać i idąc po najniższej linii oporu, przy każdej okazji wskazuje, że ich kraj jest najlepszy i najpiękniejszy

Foto: AP/East News, Geert Vanden

Węgierski premier ciągle zaskakuje. Znów, po raz czwarty z rzędu, zdecydowanie wygrał wybory i rozporządza kwalifikowaną, konstytucyjną większością, a przy tym uparcie trwa przy Władimirze Putinie i Rosjanach, raz jeszcze stając okoniem wobec Unii Europejskiej (UE) i całego Zachodu.

Viktor Orbán gra i licytuje ponad stawkę i potencjał swego niewielkiego państwa. Uważa, że może tak robić, bo u siebie rządzi niepodzielnie. Jaka jest tajemnica jego niebywałych sukcesów i niepodzielnych rządów? No i skąd bierze się jego specyficzne zachowanie, sprzeczne ze spójną linią Zachodu, utrudniające też współpracę w regionie i w ramach Grupy Wyszehradzkiej?

Jego sylwetkę na tych łamach niedawno prezentowałem („Plus Minus" z 19–20 marca br.), pora spróbować przedstawić jego sposób myślenia i rządzenia. Jest kilka niepodważalnych formuł i zasad, których trzyma się twardo. Spróbujmy je rozszyfrować i zdefiniować.

Czytaj więcej

Rosyjski ból głowy Pekinu

Cała pula

Polityka to sztuka zdobycia i utrzymania władzy. Tę klasyczną maksymę Orbán, zdaje się, opanował do perfekcji. Jego punkt wyjścia nie jest zaskakujący: kocha władzę, a nawet nie może bez niej żyć. Kiedy w 2002 r. po pierwszej kadencji w roli premiera ją stracił, długo nie mógł się z tym pogodzić, przeżył szok. Ukuł więc definicję: „Ile władzy, tyle wolności". To wtedy przyznał swojemu wiernemu druhowi, dziś szefowi parlamentu László Kövérowi: „Mieliśmy rząd, ale nie władzę". Wyciągnął z tamtej porażki jednoznaczny wniosek: liczy się tylko wygrana, wielka wygrana, gra o całą pulę.

Osiem lat dobijał się o nią, nawet wyprowadzając ludzi na ulice, by wreszcie wiosną 2010 r. sięgnąć po cel, który sobie wyznaczył i ogłosił rok wcześniej na jednym z partyjnych konwentykli. Dokonał „rewolucji przy wyborczych urnach" (fülke forradalom) po to, by narzucić Węgrom kaganiec pod nazwą „centralnego pola oddziaływania" (centrális erötér), a więc obozu, a nie partii rządzącej, który ma objąć, oczywiście pod jego zdecydowanym kierownictwem, całą władzę w państwie.

Było to nic innego, jak węgierski odpowiednik znanej w literaturze fachowej koncepcji state capture, czyli przejęcia lub zawłaszczenia całej władzy w państwie. Tak po 2010 r. narodził się system Orbána, którego najważniejsze wyróżniki można łatwo wskazać:

– System równowagi i kontroli władz (checks and balances) oraz demokracja liberalna zostały zastąpione przez dominację egzekutywy oraz jednej partii – Fideszu – oraz władztwo wprost jednoosobowe – wszechwładnego premiera;

– Doszło do centralizacji, a przy tym polityzacji we wszystkich dziedzinach życia, włącznie z sądownictwem, oświatą czy mediami;

– Władza polityczna jest ściśle powiązana z gospodarczą, co prowadzi do klientelizmu oraz rozwoju prorządowej oligarchii;

– Konsolidacji systemu służą proste, acz skuteczne mechanizmy, takie jak gra na narodowych resentymentach, w tym „syndrom Trianon" i rozsypanie Węgrów w diasporze oraz wizerunek własnego obozu jako jedynego obrońcy odpierającego ataki na narodową tożsamość. Towarzyszy temu stała, umiejętna gra na szerokiej palecie populizmu i demagogii.

W efekcie, jak to ujął niegdysiejszy minister z liberalnego nadania Bálint Magyar w książce znanej i w Polsce, narodziło się na Węgrzech „pokomunistyczne państwo mafijne", węgierska odmiana znanej włoskiej ośmiornicy. Obserwatorzy nie mają wątpliwości, że rządzi tam kleptokracja oraz egzystencjalny strach.

Mechanizm jest prosty: jest jeden wódz, który mówi, a reszta stoi i klaszcze. To istota demokracji wodzowskiej (vezérdemokrácia) według celnej formuły znanego analityka, a dawniej polityka, Pétera Tölgyessyego.

Umowa korupcyjna

Druga zasada Orbána też jest prosta i przejrzysta: władza to majątek. A ten, jak się okazuje, kocha on nie mniej niż sprawowane funkcje i urzędy. W jego ocenie żaden obóz polityczny na długo nie utrzyma się przy władzy bez solidnego zaplecza gospodarczego i finansowego. Zbudował je m.in. długoletni ekonomiczny guru Lajos Simicska, zanim się z Orbánem głośno poróżnił.

„Kolesiowski kapitalizm" oraz „zinstytucjonalizowana" korupcja to najczęściej używane pojęcia w krytycznych analizach dotyczących gospodarki systemu Orbána. Problem w tym, że następuje nie tylko oligarchizacja, ale królują też w państwie chciwość, wręcz feudalne przywileje i nadania.

Fenomen Felcsút, czyli wioski, w której Orbán się wychował, jest powszechnie znany, podobnie jak niebywała kariera tamtejszego inkasenta gazowego, potem sołtysa, a dziś bodaj najbogatszego Węgra Lőrnicza Mészárosa. Nazwisko Istvána Tiborcza, jedynego zięcia premiera, dziś w dziesiątce najbogatszych Węgrów, mimo młodego wieku (36 lat), też było przedmiotem wielu artykułów i analiz.

A jednak ludzie mimo to głosują na Fidesz. Szeroko przyjęte uzasadnienie jest znamienne: socjaliści kradli, ci teraz też kradną, ale chociaż oni, co oczywiste, robią to na większą skalę, to jednak może dadzą coś ukraść i nam. Tak oto mamy do czynienia ze swego rodzaju korupcyjną umową społeczną.

Nic dziwnego, że unijna instytucja antykorupcyjna OLAF właśnie wysyła na Węgry kolejną misję specjalną, a opozycyjni ekonomiści jeden przez drugiego wyrażają obawy, co do stanu budżetu. Wskazują przede wszystkim na deficyt budżetowy przekraczający 10 proc., przy dopuszczalnym poziomie 3 proc. w UE, oraz ponownie rosnące zadłużenie. To one, obok wysokiej inflacji, powyżej 10 proc., określane są jako najpoważniejsze zagrożenia dla przyszłości kraju, który – zdaniem wielu – najwyraźniej staje przez kryzysem tak wielkim jak niegdyś Argentyna.

Viktor Orbán to widzi i wie, ale zdaje się tym – przynajmniej publicznie – zupełnie nie przejmować. Konsekwentnie uprawia propagandę sukcesu, zgodnie z którą „Węgrzy robią to najlepiej", a przy tym, chcąc się ludowi przypodobać, przy każdej okazji wskazuje, że jego kraj jest najlepszy i najpiękniejszy.

Czytaj więcej

Góralczyk, Lengyel: Wybór jest prosty - Zachód lub Wschód, demokracja lub dyktatura

Populizm

Chyba nikt nie zdefiniował lepiej charakteru tej władzy niż sam Orbán, mówiąc, że dzieli społeczeństwo na lud i elity. Stawia na ten pierwszy, bo to on kartką wyborczą daje mu większość, jak widać kwalifikowaną. A elity? Te, wąskie z definicji, należy kupić, przestraszyć lub zignorować. Efekty widać: stołeczne kluby inteligenckie, które teraz odwiedziłem, to gremia staruszków, znanych wcześniej z liberalnych lub lewicowych poglądów. Młodzież albo uciekła (mówią, że ta najzdolniejsza), albo się przystosowała do obowiązujących reguł gry narzuconych przez Fidesz (czytaj: Orbána). Natomiast starsi popadli w apatię, nie chcą się angażować.

Premier stale eksponuje zasadę „jeden kraj, jeden głos". Głośno forsował tezy, że „istnieje życie poza UE", a także – ponoć wszechobecną i wszechobejmującą – globalizacją. Jako antidotum przeciwstawiał im prawo do obrony własnej tożsamości, tradycyjnego modelu rodziny oraz systemu chrześcijańskich wartości.

„Polityka chrześcijańsko-demokratyczna oznacza ochronę form życia, które wyrastają z kultury chrześcijańskiej; a więc nie z prawd wiary, ale wynikających z nich form życia. Należą do nich godność człowieka, rodzina, również naród" – tłumaczył. To one mają zastąpić liberalne europejskie realia, gdzie – jak mówił – „bycie Europejczykiem w rzeczywistości niczego już nie oznacza".

Raz jeszcze stawiał więc na swój naród i lud, także ten rozsiany w diasporze. Istotę rzeczy dobrze uchwycił wspomniany László Kövér, mówiąc: „Jesteśmy wspólnotą polityczną, wspólnotą organiczną, która opiera się na rozkazach". Natomiast sam Viktor Orbán uzasadniał na zjeździe Fideszu w końcówce 2015 r.: „Jesteśmy ludem dumnym, pewnym siebie i niekiedy upartym, który zawsze chce wszystko wykonać w pełni niezależnie, na własnych warunkach; narodem, który nigdy nie żebrze, nigdy nie przyjmuje pieniędzy od nikogo; narodem, który nie chce być ani panem, ani niewolnikiem innych".

Mniejsza o to, że pieniądze – duże, w latach 2014– –2021 to 45 mld euro – stale płynęły z Unii. A jednak, nie zważając na to, jako przywódca 15 mln Węgrów, a więc nie tylko obywateli Węgier, premier wołał na masowym wiecu: „Nie będziemy kolonią!". Przy wielu okazjach przekonywał też, jak zła jest „Bruksela", wykreowana w mediach na siedlisko zła i zepsucia, a na dodatek taka, gdzie my Węgrzy „nie mamy krewnych".

Ten system, zwany na zewnątrz „orbanizmem", z założenia ma być swoisty i wsobny, a przy tym hierarchiczny, wręcz patriarchalny, a przede wszystkim wodzowski. Albowiem ukochany lud, niczym stado, ma być prowadzony, a przy tym zadowolony z tego stanu, bo zwolniony z odpowiedzialności.

Demonizacja wroga

Po przegranych wyborach w 2002 r. Viktor Orbán wypowiedział głośne słowa: „Ojczyzna nie może być w opozycji". Od tamtej pory spolaryzował kraj, podzielił na zwalczające się obozy, stale piętnując wskazanego na dany moment przeciwnika. Nie wiemy, czy Orbán zna Carla Schmitta, ale jego główni ideologowie (G. Gábor Fodor, Gyula Tellér) oraz środowisko najważniejszego rządowego think tanku Századvég odwołują się do niego często. Tymczasem to ten niemiecki prawnik i filozof nakazywał wprowadzać ostre rozróżnienie: przyjaciel – wróg.

W systemie Orbána widać tę formułę jak na dłoni: albo jesteś z nami, albo jesteś wrogiem. Tych ostatnich wskazuje się na każdym etapie nieco innych: najpierw byli to skorumpowani socjaliści, potem nadmiernie rozlaźli liberałowie i ich idol, stanowiący w fideszowskiej propagandzie absolutne zło wcielone, czyli wywodzący się z Budapesztu „finansowy spekulant" George Soros. A do tego byli jeszcze migranci, a potem muzułmanie – terroryści (tacy, co to zagrażają nawet węgierskim kobietom, jak głosiły rządowe plakaty).

To po nich w ostatnich latach przyszło w partyjnej propagandzie kolejne siedlisko jadowitych węży, czyli UE promująca filozofię LGBTQ i inne lewackie odszczepieństwa. Celem otwartych ataków stały się programy forsowane przez „brukselskich biurokratów" czy też „eurokratycznych zombie". Albowiem Unia i jej instytucje w przekonaniu Orbána, czemu dawał wyraz nie raz, nie wyprowadzą naszego kontynentu z serii kryzysów i prawdziwej cywilizacyjnej zapaści. Ponadto ta „imperialistyczna Europa" jawi się w tej interpretacji czy nawet wizji jako największe zagrożenie dla chrześcijańskich i walczących o suwerenność Węgier.

Tak postępując, utworzono system oparty na stałych wyróżnikach, takich jak radykalizm (słów, a nawet czynów) oraz konfrontacja i stałe wskazywanie przeciwnika jako podstawowe źródło mobilizacji własnego politycznego obozu. Po prostu: lud musi być łechtany i mieć zapewnione stałe igrzyska.

Czytaj więcej

Orbanistan czyli węgierski półfeudalny kapitalizm państwowy

Media i manipulacja

Liberalna wolność prasy przypomina nam starą, sowiecką anegdotę: jak by nie składać części z sowieckiej fabryki rowerów, to na koniec i tak zawsze wychodzi z tego broń maszynowa" – żartował Orbán na jednym z wieców z seklerską młodzieżą (węgierskich górali zamieszkałych w Rumunii). Co zaproponował w zamian? Scentralizowany, jak wszystko, system medialny, zdominowany przez egzekutywę i – gdy trzeba – także jego samego.

Zdaniem opozycyjnego eksperta ds. mediów Pétera Pető jak w wielu innych dziedzinach, również na rynku medialnym narodziła się dychotomia i „podwójna rzeczywistość". Zupełnie inny wizerunek państwa i spraw w kraju wyłania się z mediów rządowych, a zupełnie inny z opozycyjnych. Tyle że te pierwsze mają wszelkie możliwe przewagi: finansowe, instytucjonalne, osobowe i reklamowe.

Było to widoczne jak na dłoni podczas ostatniej kampanii, gdy media rządowe forsowały narrację, zgodnie z którą Węgry to „oaza stabilności" i kraj niebędący stroną w konflikcie rosyjsko-ukraińskim, podczas gdy opozycyjne próbowały domalować Orbánowi twarz Putina. Nieskutecznie, jak się okazało, bo ich zasięg i potencjał był zbyt mały.

Zabrakło też środków na inne rodzaje kampanii wyborczej, zdominowanej przez obóz rządzący, chociażby w postaci zjadliwych, wymierzonych w opozycję haseł wiszących jeszcze do dziś na ulicach i na wielkich bilbordach. Zgodnie z nimi kandydat zjednoczonej opozycji Péter Márkiw-Zay to „stuprocentowy Gyurcsány", czyli skompromitowany już przed ponad dekadą premier socjalistów. A na dodatek to taki polityk, który odbierze nam zagwarantowane przez rząd ulgi podatkowe (słynne rezsicsökkentés), nie da 13. emerytury oraz sprowadzi tu ponownie migrantów. I wreszcie, co najgorsze, chce „naszych chłopców" wysłać na front. Wystarczyło.

Medioznawca Pető uzupełnia, że obecny węgierski system medialny to „prawdziwa karykatura", pokazująca przy okazji „nieskuteczność działań UE" pod tym względem. I w tej dziedzinie Orbán i jego silna polityczna wola okazały się być skuteczniejsze. Narodził się, sprzeczny z unijnymi kryteriami i wymogami, „brutalny mechanizm propagandowy", forsowany z centralnego budżetu i pełniący funkcje usługowe względem „państwa partyjnego". Media rządowe to głośna tuba, opozycyjne portale mogą co najwyżej kwilić – i interesować wąskie kręgi, nie masy.

Ucieczka od wolności

Według opozycyjnego prawnika Zoltána Flecka „reżim Orbána należy do tych autokracji, które formalnie spełniają kryteria i utrzymują system instytucjonalny państwa prawnego (i demokratycznego), ale faktycznie w działaniu są sprzeczne z ich wymogami". Stąd też wielu ekspertów, opozycyjnych w kraju i zajmujących się Węgrami poza ich granicami, nazywa obecną władzę „demokracją pozorowaną" lub „wystawową", a czasami mocniej „nowym Frankensteinem" (Kim Lane Schepppele) czy „pełzającą autokracją" (Jan-Werner Müller). Demokratyczne instytucje istnieją, podobnie jak wybory. Tyle tylko, że są na tyle wypaczone i zdominowane przez „centralne pole oddziaływania", iż nie wypełniają swych wymogów i obowiązków.

Z jednej strony mamy więc kolejny przykład frommowskiej „ucieczki od wolności", gdy zwyciężają – z różnych powodów – lojalność wobec dominującej ideologii i wodza, a nie kryteria merytoryczne, a z drugiej dominuje kłamstwo, zgodnie z którym jakoby mamy demokratyczne wybory, i instytucje, o których każdy doskonale wie, że to jeszcze jedne z odmian potiomkinowskich wsi.

Owszem, istnieje wolność wypowiedzi i nikt za nie jest do więzienia wsadzany, a nawet sekowany. Tyle tylko, że zarówno system medialny, jak też szkolnictwa – od podstawowego po wyższe – wyprano z niezależnych treści i autonomii. Wszystko podporządkowano narzucanej z góry politycznej woli i proponowanym stamtąd treściom czy wartościom.

Tak narodziła się – zdaniem Flecka – „instytucjonalna nieodpowiedzialność", prowadząca w konsekwencji do „cywilizacyjnej zapaści". Bo nikt nie wierzy w wypowiadane słowa i treści. Zamiast prawdziwej wolności mamy wszechobecną manipulację, z której prawdziwe korzyści czerpie przede wszystkim wódz.

W ten oto sposób zamiast poczucia wolności mamy do czynienia z niepewnością i brakiem odpowiedzialności, bo liczy się tylko lojalność względem tych, co na górze, a nie zawodowa wiedza i merytoryczne kryteria.

Parcie na Wschód

W jednej z głośnych wypowiedzi Viktor Orbán stwierdził: „Doświadczamy kresu liberalnej paplaniny. Pewien okres dobiega końca". Nigdy nie krył, że jest zwolennikiem tezy, zgodnie z którą liberalny (czytaj: przegniły) Zachód chyli się ku upadkowi, a przyszłość jest na Wschodzie. Zapowiadał kres multikulturalizmu i zapowiadał „tektoniczny wstrząs", który przyniesie ze sobą nowy system wartości w ramach nieliberalnej chrześcijańskiej demokracji.

A przede wszystkim wykreował się na wielkiego przywódcę. Co prawda klasycznych znamion kultu jednostki jak pomniki, popiersia czy portrety w szkołach brak, jednakże jego obecność, podobnie jak władza, są dla wszystkich Węgrów oczywiste. Korzystając z tego atutu Orbán postawił na „silnych ludzi", takich jak Donald Trump, Beniamin Netanjahu, Xi Jinping, Narendra Modi, Recep Tayyip Erdogan czy Władmir Putin. To z nimi poprzestawał i rozmawiał jak równy z równym, co przeciętnym Węgrom też się podobało, a w rządowych mediach było wynoszone pod niebiosa.

Wszystkie miary i granice zostały jednak przekroczone 24 lutego tego roku, kiedy Orbán – ku wielkiemu zaskoczeniu szerokiej opinii publicznej, choć nie ekspertów – otwarcie opowiedział się po stronie Władimira Putina, a więc agresora. W Polsce nawet osoby tej miary co Adam Bodnar, były rzecznik praw obywatelskich, określiły go mianem „agenta Putina", a w całym świecie zachodnim nie ukrywano zdumienia, że węgierski jedynowładca stał się w istocie rzecznikiem Kremla. A tym samym potwierdził znaną formułę byłego senatora Johna McCaina, który już w 2014 r. nazwał go „neofaszystowskim dyktatorem", na dodatek takim, który „śpi w jednym łóżku z Putinem". Wtedy protestował rzecznik węgierskiego MSZ, dziś natomiast nikt nie protestuje, a tamte słowa zdają się być prorocze.

Dla przykładu, tak ocenia obecną sytuację wpływowy dziennik „Die Welt": „Szef węgierskiego rządu bez przekonania wspierał wcześniejsze sankcje wobec Rosji. Wykluczył nawet możliwość transportu przez swoje terytorium dostaw broni. Orbán nie chce narażać swoich szczególnych relacji z Putinem. Orbán od lat wychwala Rosję jako wzór i krytykuje zachodnie demokracje określające je jako zniewieściałe i słabe. Bliskie władzom media rozpowszechniają teorie spiskowe o wojnie w Ukrainie".

Wielkie marzenie, wielkie Węgry

W ten oto sposób Orbán, który u siebie w kraju wykreował się na obrońcę państwa i narodu, po rosyjskiej agresji na Ukrainę na arenie międzynarodowej stał się kandydatem na pariasa. Jak w tej sytuacji spełni swoje wielkie plany i marzenia? Przecież latem 2018 r. w dorocznym programowym wystąpieniu przed seklerską młodzieżą mówił bez ogródek: „Era stu lat samotności doszła do końca. Znów jesteśmy silni, zdeterminowani, odważni, mamy siłę, mamy pieniądze i mamy środki". Miał na myśli rozbiór Węgier dokonany sto lat wcześniej w Trianon i wyrażał wielką wiarę w przyszłość.

Agresja rosyjska w Ukrainie, o której Orbán – jak twierdzą władze w Kijowie – zawczasu wiedział, nie przyniosła spodziewanych rezultatów. Władmir Putin nie dokonał blitzkriegu i nie zmiótł z powierzchni państwa ukraińskiego. A tym samym rozsypało się w puch wielkie marzenie węgierskiego premiera, by przywrócić na mapy Wielkie Węgry, te z czasów dualizmu oraz ziem Korony św. Stefana.

Wschód nie wygrał, a Zachód się zjednoczył, czego Orbán nie przewidział. Kalkulował inaczej – i nadal przy tej strategii „otwarcia na Wschód" zdaje się trwać. Jednakże w ten oto sposób stanął po niewłaściwej stronie barykady i historii. Jak wyjdzie z tej pułapki – i czy to będzie jeszcze możliwe, gdy długo będą mu pamiętane osobiste filipiki wymierzone w prezydenta Wołodymyra Zełenskiego?

W wyborach 3 kwietnia tego roku Viktor Orbán raz jeszcze zdecydowanie wygrał. Ale jego pełnia władzy wiąże się też z pełnią odpowiedzialności. Tymczasem na scenie wewnętrznej zagląda mu w oczy poważny kryzys gospodarczy i finansowy, a na zewnętrznej prawdziwa katastrofa wizerunkowa, przynajmniej w świecie zachodnim. Jak sobie poradzi – i czy środki dotychczas stosowane będą wystarczające? Tego akurat nie wie nikt, chyba nawet on sam.

Autor jest profesorem w Centrum Europejskim UW, autorem tomu „Węgierski syndrom Trianon"

Węgierski premier ciągle zaskakuje. Znów, po raz czwarty z rzędu, zdecydowanie wygrał wybory i rozporządza kwalifikowaną, konstytucyjną większością, a przy tym uparcie trwa przy Władimirze Putinie i Rosjanach, raz jeszcze stając okoniem wobec Unii Europejskiej (UE) i całego Zachodu.

Viktor Orbán gra i licytuje ponad stawkę i potencjał swego niewielkiego państwa. Uważa, że może tak robić, bo u siebie rządzi niepodzielnie. Jaka jest tajemnica jego niebywałych sukcesów i niepodzielnych rządów? No i skąd bierze się jego specyficzne zachowanie, sprzeczne ze spójną linią Zachodu, utrudniające też współpracę w regionie i w ramach Grupy Wyszehradzkiej?

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi