W protestach w Izraelu przeciw zmianom w sądownictwie forsowanym przez premiera Beniamina Netanjahu wzięło udział nawet pół miliona ludzi, z czego ćwierć miliona w samym Tel Awiwie. Zachowując proporcje, to tak, jakby w Polsce protestowały 2 miliony ludzi, a przez Warszawę przeszedł milionowy marsz.
Ten protest jest niezwykły, bo – po pierwsze – włączyli się w niego pracownicy sektora technologicznego, który stanowi siłę napędową izraelskiej gospodarki. Po drugie, słychać głosy, że reforma nie podoba się w wojsku i policji. Piloci myśliwców, generałowie, całe jednostki rezerwy wygłaszają płomienne manifesty, że będą walczyć za demokratyczne państwo i nie godzą się z forsowanymi zmianami. Co ciekawe, armia uchodzi za bastion postępowej lewicy w tym kraju.
Jeden z komentatorów zwrócił uwagę, że wśród protestujących nie ma ortodoksyjnych żydów, a jarmułka – noszona przez przedstawicieli umiarkowanych odłamów judaizmu – nie jest częstym widokiem.
Czytaj więcej
Bardzo mało jest dzisiaj miejsca na rzeczowy spór o to, jaka mentalność uformowała Wojtyłę. W jakiej części był dzieckiem swoich czasów, a w jakiej zabrakło mu wyobraźni miłosierdzia.
Dlaczego właśnie kwestia sądownictwa stała się osią sporu w Izraelu? Kiedy posłuchamy wypowiedzi uczestników protestu, pojawiają się dokładnie te same argumenty, które słyszeliśmy od uczestników marszów Komitetu Obrony Demokracji w Polsce czy liberałów w czasie sporu o skład Sądu Najwyższego w USA. Otóż uważają oni sądy za gwarancję społecznej równowagi. To one bronią praw i wolności obywatelskich, a wraz z postępującymi zmianami społecznymi rozszerzają ich interpretację. Włączają także do pełni praw i wolności kolejne grupy, które były wcześniej dyskryminowane.