Ostatecznie rozmowy Białego Domu i Kremla zaowocowały w 1975 r. wspomnianą już misją Apollo–Sojuz. Na wysokości ponad 225 kilometrów nad Ziemią, gdzieś nad Oceanem Atlantyckim, oba statki się połączyły, a w otwartej śluzie Tom Stafford podał rękę Aleksiejowi Leonowowi. Szansę na dalsze wspólne działania zaprzepaściła radziecka interwencja w Afganistanie.
Możliwość współdziałania powróciła wraz z upadkiem Związku Radzieckiego. – Dla Amerykanów była to wartościowa wymiana doświadczeń, a dla Rosjan szansa, by zacząć zarabiać na eksploracji kosmosu. Waszyngton pomógł Moskwie w tym, by jej rakiety zaczęły być pożądane na świecie. Można powiedzieć, że uratował rosyjską kosmonautykę – mówi „Plusowi Minusowi” Witalij Jegorow, rosyjski popularyzator nauki i kosmonautyki.
Wspierając Rosjan mierzących się z kryzysem i chaosem lat 90., Amerykanie nie działali wyłącznie z altruistycznych pobudek. – Chodziło o zachowanie sprawnego rosyjskiego przemysłu kosmicznego, tak by rakiety i inne komponenty nie trafiły do krajów takich jak Iran czy Korea Północna. Moskwa korzystała natomiast z dostępu do nowych technologii oraz rynków międzynarodowych – tłumaczy „Plusowi Minusowi” dr Paweł Łuzin, rosyjski ekspert ds. wojskowości i polityki kosmicznej. Symbolicznym zakończeniem zimnowojennej rywalizacji było powstanie w 1998 r. Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Unosząca się na wysokości ok. 250 km nad Ziemią platforma długości boiska piłkarskiego składa się z dwóch modułów – rosyjskiego i amerykańskiego. Pierwsza dekada XXI wieku, którą eksperci nazywają złotym wiekiem kosmicznej współpracy, spowodowała jeszcze większe zacieśnienie relacji między NASA a jej odpowiednikiem Roskosmosem. – Było wiele technicznych wyzwań, ale kooperacja układała się pozytywnie. To dzięki rosyjskiemu wsparciu Stany Zjednoczone były w stanie utrzymać połączenie z ISS, gdy w 2011 r. ostatecznie uziemiły swoje promy kosmiczne. Aż do 2020 r. były w tej kwestii zależne od Rosji – mówi „Plusowi Minusowi” Scott Pace, były sekretarz Rady ds. Kosmosu przy prezydencie Trumpie, a obecnie dyrektor Instytutu Polityki Kosmicznej na Uniwersytecie Jerzego Waszyngtona. Amerykanie płacili Rosjanom średnio ok. 70 mln dolarów za miejsce dla jednego astronauty w rakiecie Sojuz. Dla Roskosmosu było to ważne źródło finansowania.
Te powiązania spowodowały, że mimo rosyjskiej aneksji Krymu i amerykańskich sankcji kosmiczne relacje – choć uległy ochłodzeniu – nie zostały zerwane. Nawet to, że dzięki firmie SpaceX Amerykanie w maju 2020 r. wznowili własne loty załogowe, nie doprowadziło do całkowitej rezygnacji z usług Rosjan. Współpraca w kosmosie stanęła pod znakiem zapytania dopiero po lutowej inwazji na Ukrainę. Waszyngton zdecydowanie wsparł zaatakowany kraj i obłożył Rosję dotkliwymi sankcjami uderzającymi m.in. w jej sektor technologiczny. Kreml otwarcie zaczął mówić o zagrożeniu konfliktem nuklearnym. Relacje między oboma krajami znalazły się w najgorszym punkcie od czasu kryzysu kubańskiego.
W odpowiedzi na amerykańskie restrykcje ówczesny szef Roskosmosu i twardogłowy putinista Dmitrij Rogozin zagroził, że jeśli nie zostaną uchylone, Rosja może wycofać się z ISS i doprowadzić do jej rozbicia na terenie Europy albo Stanów Zjednoczonych. Zapowiedział także wstrzymanie dostaw silników rakietowych dla Amerykanów, kpiąc, że w kosmos mogą sobie latać na miotłach. Następnie w serii agresywnych wpisów na Twitterze zaatakował Joe Bidena, sugerując, że nałożenie sankcji ma związek z tym, że prezydent cierpi na chorobę Alzheimera.
Rogozin uderzył również w założyciela firmy SpaceX Elona Muska. Najpierw oskarżył go o dostarczenie systemu satelitarnego „siłom faszystowskim” (miał na myśli Ukrainę), a później napisał, że zostanie on pociągnięty do odpowiedzialności „niezależnie od tego, jak bardzo udaje głupca”. Oberwało się też jednemu z byłych astronautów NASA, który napisał, że bez partnerów zagranicznych rosyjski program kosmiczny nie jest nic wart. Szef Roskosmosu nazwał go „kretynem”.