Sześć lat temu na jego filmy chodziły miliony, a każdy kolejny odnosił sukces komercyjny. Potem coś się zepsuło. Wyczerpała się pewna formuła bądź widzowie się znudzili. Dość powiedzieć, że najnowszego filmu tego kontrowersyjnego reżysera raczej nie obejrzy w kinach więcej widzów niż „Botoks” w jeden dzień.

„Niewidzialna wojna” wpisuje się w trend filmowych paraautobiografii. Mamy w kinach „Zołzę” inspirowaną życiem scenarzystki Ilony Łepkowskiej, będziemy mieć „Fabelmanów” opowiadających o dzieciństwie Spielberga, mamy też i Vegę. W serii scen kluczy reżyser zdradza, że był wychowywany przez samotną matkę i zawsze marzył o tym, żeby zdjąć z jej głowy troski finansowe. W młodości próbował handlu, także narkotykami, i został zatrzymany za kradzież perfum. Potem zajął się grafiką komputerową i marzył o współpracy z telewizją.

Czytaj więcej

„NBA 2K23”: Te rzuty się nie nudzą

Niestety, film ma wszystkie wady jego ostatnich produkcji, od konstrukcyjnych przez marne aktorstwo i wulgarne dialogi po kuriozalny casting. Rafał Zawierucha grający nastoletniego reżysera wypada sztuczne, ale i tak lepiej od niepodobnego do niego aktora, który zastępuje go w „epoce otyłego Vegi”. Pojawiają się też wątki religijne, a szatan pod postacią pięknej dziewczyny kusi biednego reżysera. Efekt jest kuriozalny.

W „Niewidzialnej wojnie” Vega twierdzi, że Polska zrobiła się dla niego zbyt ciasna. Chce kręcić filmy ze światowymi gwiazdami i wielkimi budżetami. Czy pójdzie za tym jakość, przekonamy się za jakiś czas. O ile w ogóle się przekonamy.