Marek Zaniewski: Przetrwaliśmy stalinizm, przetrwamy Łukaszenkę

Nigdy nie angażowaliśmy się w politykę. To zadziwiające, że w podziemiu musi działać organizacja kulturalno-oświatowa, która reprezentuje Polaków mieszkających na Białorusi. To jest nonsens, że jesteśmy traktowani jak organizacja wywrotowa - mówi Marek Zaniewski, wiceprezes Związku Polaków na Białorusi.

Publikacja: 02.09.2022 10:00

Marek Zaniewski: Przetrwaliśmy stalinizm, przetrwamy Łukaszenkę

Foto: archiwum prywatne

Plus Minus: Rozmawiamy w Warszawie, ale przyjechał pan nie z Grodna, tylko z Białegostoku. Związek Polaków na Białorusi (ZPB) musiał przenieść swoją siedzibę i działalność do Polski?

Związek Polaków na Białorusi, jak sama nazwa wskazuje, był i wciąż pozostaje na Białorusi. Część działaczy z powodu bezpieczeństwa musiała opuścić kraj. Zdecydowana większość pozostała jednak po drugiej stronie granicy. Sytuacja jest ciężka, ale nasi koledzy działają w takich warunkach, jakie tam panują. Mimo wszystko nie zamierzamy tworzyć jakiejś organizacji na uchodźstwie, czy na stałe przenosić się do Polski. Nie rozkładamy tu walizek. Nawet większość członków zarządu ZPB wciąż pozostaje na Białorusi i nie planuje opuszczenia kraju.

Czym się zajmuje pańska organizacja w kraju, który ma już ponad 1260 więźniów politycznych i w którym represje trwają już od ponad dwóch lat?

Pole manewru znacznie się skurczyło, działamy w miarę możliwości. Tak jak zawsze skupiamy się na oświacie i kulturze polskiej, uczymy dzieci języka polskiego, opiekujemy się miejscami pamięci. Przy ZPB wciąż funkcjonują różne zespoły kulturalne, są w naszych szeregach m.in. rękodziałacze i malarze. Nie możemy się jednak pochwalić naszą działalnością publicznie, nie zamieszczamy zdjęć w sieci. Niewiele więcej też mogę powiedzieć, bo za działalność w naszej organizacji na Białorusi można trafić do więzienia i nie możemy narażać ludzi. Działamy w podziemiu, ale nie poddajemy się. Robimy swoje i czekamy na lepsze czasy. Zresztą nigdy nie mieliśmy łatwo. Przetrwaliśmy 2005 rok, gdy władze na Białorusi doprowadziły do rozłamu w ZPB, stworzyły kontrolowaną przez reżim organizację i przejęły Domy Polskie, przetrwaliśmy też późniejsze represje.

Nie szykowaliście rewolucji, zamachu stanu czy obalenia dyktatora, a mimo to musicie ukrywać swoją działalność na Białorusi?

Nigdy nie angażowaliśmy się w politykę. To zadziwiające, że w podziemiu musi działać organizacja kulturalno-oświatowa. Organizacja, która reprezentuje Polaków mieszkających na Białorusi. To jest nonsens, że jesteśmy traktowani jak organizacja wywrotowa. Nie stawialiśmy sobie celów politycznych, nie braliśmy udziału w kampaniach wyborczych. Nam zawsze chodziło o jedno – zachowanie polskości na Białorusi. Bywało różnie, ale represji wobec ZPB na taką skalę nie było nigdy. Niemal w każdej miejscowości, gdzie mamy oddziały, ludzie są wzywani i przesłuchiwani. Wszczynane są sprawy administracyjne, nakładane są kary finansowe, zwalniają naszych działaczy z pracy. Wielu liderów regionalnych naszej organizacji musiało uciekać z kraju, zdalnie koordynują działalność w swoich miastach.

A jeżeli ktoś nie jest członkiem Związku Polaków na Białorusi, ale jest Polakiem i ma Kartę Polaka, to może o tym otwarcie mówić, czy tak jak za czasów bolszewickich musi chować dokument na strychu?

Karta Polaka nigdy nie była mile widziana przez władze białoruskie, a dzisiaj szczególnie. Można mieć przez to duże problemy. Pracując w sektorze państwowym, trzeba bardzo uważać, bo posiadanie Karty Polaka może być pretekstem do zwolnienia. I nie chodzi tylko o stanowiska dyrektorskie czy ministerialne, wyrzucić z pracy mogą zwykłego robotnika z zakładu państwowego. Mając Kartę Polaka, można zapomnieć też o jakichś wysokich stanowiskach czy awansach. Nie mówiąc już o służbie państwowej czy strukturach siłowych.

A przecież są wysokiej rangi urzędnicy, którzy mają taki dokument.

Mają, zwłaszcza na Grodzieńszczyźnie, gdzie mieszka bardzo dużo Polaków. Niektórzy chowają dokument w kieszeni. Ale znam też takie przypadki, gdy ludzie rezygnowali z Karty Polaka, przynosząc ją z powrotem do polskiego konsulatu. Nie dziwię się, bo jest ogromna presja i nie każdy jest w stanie ją wytrzymać. Nikt nie myślał, że przyjdą czasy, gdy trzeba będzie rezygnować z Karty Polaka. Niedawno Łukaszenko mianował nowego ministra i powiedział, że akceptuje jego kandydaturę, mimo że jest Polakiem. Taka panuje atmosfera.

Niedawno minęły dwa lata od sfałszowanych wyborów prezydenckich na Białorusi. Rozumiem, że to było punktem zwrotnym w historii ZPB?

Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że wydarzenia z 2020 roku i represje, które dotknęły organizacje białoruskie, nie ominą również naszej organizacji. Chociażby dlatego, że Związek Polaków na Białorusi ma ponad 10 tys. członków i nie jest podporządkowany władzom białoruskim. W imieniu organizacji nie braliśmy udziału w kampanii wyborczej ani w protestach. Ale większość naszych działaczy popierała protesty i mieli do tego prawo, bo są obywatelami tego kraju. Tak samo jak wszyscy chcieliśmy zmian na Białorusi. Nikt się nie spodziewał jednak, iż uderzenie ze strony władz będzie na tyle mocne, że na jakiś czas w ogóle sparaliżuje naszą działalność. Nie spodziewaliśmy się też tego, że nasi koledzy wylądują za kratami. We wrześniu mija półtora roku od aresztowania członka Zarządu Głównego ZPB Andrzeja Poczobuta i według prawa białoruskiego jego sprawa musi trafić do sądu albo zostać umorzona. W tej samej sprawie karnej wciąż figuruje szefowa ZPB Andżelika Borys, która w więzieniu spędziła ponad rok. Obecnie jest na wolności i liczymy na to, że tak pozostanie. Nie jesteśmy jednak optymistami, wygląda na to, że staną przed sądem. Na podstawie spreparowanych i absurdalnych zarzutów są oskarżani o „podżeganie do nienawiści”. Andrzejowi zarzuca się m.in., że w swoich wypowiedziach dla mediów bronił polskiego szkolnictwa na Białorusi. Na razie tyle wiemy, ale władze mogą to różnie rozegrać. Zarzuty i paragrafy mogą się zmienić. Są zakładnikami relacji białorusko-polskich.

Reżim nie mógł wybaczyć im tego, że nie przestawali krytykować dyktatury Łukaszenki.

Mówili prawdę. Zarówno Andżelika, jak i Andrzej zawsze przedstawiali białoruską rzeczywistość taką, jaka była. Dzisiaj na Białorusi wystarczy powiedzieć jedno słowo, by wylądować za kratami.

Jaka kara może im grozić, gdyby zostali postawieni przed reżimowym sądem?

Nawet 12 lat więzienia. Wyrok się zaostrza, jeżeli działania mają charakter grupowy. A tak właśnie władze to traktują. Z naszych informacji wynika, że sprawa karna wciąż grozi Irenie Bernackiej i Marii Ciszkowskiej, które udało się uwolnić i które są w Polsce.

A jak to się stało, że w maju ubiegłego roku Irena Bernacka, Maria Ciszkowska oraz trzecia działaczka mniejszości polskiej Hanna Paniszewa zostały uwolnione i są obecnie w Polsce, a Andrzej Poczobut i Andżelika Borys musieli pozostać za żelazną kurtyną? 

Władze pozwoliły na ich uwolnienie, ale pod warunkiem opuszczenia kraju. Trzy działaczki się na to zgodziły, a Poczobut i Borys odmówili wyjazdu i pozostali w więzieniu. Widocznie zdawali sobie sprawę z tego, że zaproponowano im bilet w jedną stronę. Nie mogliby wrócić do domu.

Już następnego dnia po wyborach prezydenckich w sierpniu 2020 r. białoruskie służby wyrzuciły z kraju najważniejszą rywalkę Łukaszenki Swiatłanę Cichanouską. Zawieziono ją na granicę białorusko-litewską, nie pytając o zgodę. Podobnie postąpiono z działaczką opozycyjną Wolhą Kawalkową, którą przywieziono prosto z aresztu na granicę z Polską.

W przypadku Andrzeja Poczobuta i Andżeliki Borys tak nie mogło być. Bo dobrze ich znają i wiedzą, że jeżeli siłą wypchną ich z kraju, następnego dnia mogą wrócić. I znów byłby problem.

Ma pan kontakt z Andżeliką Borys? 

Kontaktujemy się. Ciągle jest wzywana przez śledczych i toczy się wobec niej sprawa karna. Nie może się udzielać w mediach, bo w każdej chwili jej status może się zmienić. Wypuszczono ją z powodów zdrowotnych. Na szczęście ma dostęp do lekarzy i różnych zabiegów. Może się przemieszczać po kraju, korzystać z komórki i spotykać z ludźmi. Nie może jednak aktywnie działać z powodów oczywistych. Pewnie jest pod obserwacją służb. Co prawda nie użyto wobec niej żadnego środka zapobiegawczego, nie jest w areszcie domowym. Formalnie nie zabroniono jej nawet opuszczać kraju. Ale Andżelika, z tego co wiem, nie zamierza nigdzie wyjeżdżać. Czeka na to, jak zakończy się ta sprawa i czy będzie musiała stawać przed sądem. I wygląda na to, że tylko jedna osoba w kraju wie, jak to się ostatecznie rozstrzygnie. Myślę, że nie wiedzą tego ani prokurator, ani sędzia. Bo decyzja zapada w jednym gabinecie.

Ale represje wobec działaczy to nie wszystko. W międzyczasie władze w Mińsku zlikwidowały szkoły polskie, których Borys i Poczobut tak mocno bronili przez ostatnie lata. Głośno alarmowali, gdy kilka lat temu pojawiły się pierwsze pomysły władz wprowadzenia języka rosyjskiego do szkół w Grodnie i Wołkowysku.

To były jedyne dwie polskie szkoły na Białorusi, w Grodnie i Wołkowysku. Wybudowane za pieniądze polskiego podatnika w latach 90. W Mohylewie i Brześciu były też polskie klasy. Od września to wszystko zostało zlikwidowane. Szkoły polskie stają się szkołami w całości rosyjskojęzycznymi. Rodzice uczniów mają jeszcze kruchą nadzieję, że język polski pozostanie chociażby jako obcy i będzie wykładany przez jedną godzinę w tygodniu. Ale nawet to jest pod wielkim znakiem zapytania. Decyzji wciąż brak. Wszystko przez nowelizację ustawy o oświacie, która została przyjęta kilka lat temu, ale przez jakiś czas nie wchodziła w życie. W pewnym momencie wyciągnięto ją z szuflady. Nauczyć się języka będzie można wyłącznie w szkołach prywatnych albo w kilku szkołach społecznych.

A przecież nawet z oficjalnych białoruskich danych statystycznych wynika, że na Białorusi mieszka niemal 290 tys. osób deklarujących narodowość polską. Są drugą po Rosjanach największą mniejszością narodową.

Władze celowo zaniżają dane statystyczne. Boję się nawet podawać liczbę mieszkających na Białorusi Polaków. Ale jest znacznie większa niż ta, o której mówią władze w Mińsku. Podam tylko kilka przykładów. Ponad 30 proc. mieszkańców Grodna i okolic przyznaje się do polskości, około 60–70 proc. mieszkańców Szczuczyna to Polacy, około połowy mieszkańców Lidy deklaruje narodowość polską. Przykłady można mnożyć. Wiemy, jaka jest prawda, bo mamy bardzo rozbudowaną organizację i ludzi w wielu miastach kraju.

Rozumiem, że zapotrzebowanie na język polski na Białorusi jest spore?

Ogromne. Zwłaszcza w zachodniej Białorusi, gdzie mieszka wielu Polaków. Ale zainteresowanie językiem polskim jest spore również wśród Białorusinów, dla których Polska jest bardzo atrakcyjnym krajem. Wielu przyjeżdża tu do pracy, wielu rodziców wysłało swoje dzieci do Polski na studia. Generalnie Białorusini mocno się interesują Polską. I władze to widzą, monitorują sytuację. Wcześniej większość jeździła do pracy do Moskwy i Petersburga, teraz sytuacja jest zupełnie inna. Ludzie szukają możliwości wyjazdu do Europy, większość ląduje właśnie w Polsce. I to przeszkadza reżimowi.

Myśli pan, że da się to siłą zatrzymać?

Takich procesów nie da się zatrzymać siłą czy ograniczyć. To absurdalne, że w XXI wieku białoruskie władze próbują to robić. Człowiek zawsze będzie szukał miejsca, gdzie jest mu lepiej. Będzie szukał drogi i w końcu ją znajdzie, nie da się tego zablokować. Jeżeli nie będzie szkół polskich, znajdą inny sposób i będą się uczyć języka w innym miejscu. Żyjemy w świecie internetu i ciągle rozwijających się technologii. Z pomocą w jakimś stopniu przyjdzie zdalne nauczanie. Ale osobiście uważam, że rusyfikowanych przez reżim polskich szkół nie da się niczym zastąpić. Nie jestem nauczycielem czy ekspertem od oświaty, lecz sądzę, że komputer nie zastąpi bezpośredniego kontaktu z kolegami z klasy i nauczycielami. Nie chodzi też o to, by ktoś nauczył się polskiego i przeprowadził do Polski. Chodzi o przetrwanie polskości na Białorusi.

Czy Łukaszence uda się doprowadzić do kresu polskości?

W czasach sowieckich na naszych terenach nauki języka polskiego nie było w ogóle. Ludzie uczyli się języka w domach i kościołach. I zachowali swój język i kulturę. Przetrwaliśmy komunizm, stalinizm i wywózki na Syberię. Przetrwamy i Łukaszenkę.

Czytaj więcej

Mychajło Fedorow: Rosjan czeka technologiczna degradacja

Władze białoruskie niszczą polskie miejsca pamięci, groby żołnierzy polskich likwidują koparkami. Dlaczego walczą z martwymi?

Cmentarze kiedyś odbudujemy. Większość z tych miejsc, które zniszczyły ostatnio władze białoruskie, powstała na początku lat 90. Tam nie było pomników, ale wszyscy w czasach komunizmu wiedzieli, że są tam pochowani ludzie. Zawsze tam przychodzili, dbali o te miejsca. Ta pamięć i wiedza była przekazywana z pokolenia na pokolenie. Dopóki na Białorusi będą Polacy, będą pamiętali swoją historię. A krzyże i pomniki kiedyś postawimy na nowo. Przyjdzie moment i ruszymy z nową siłą. Głupio, że ktoś próbuje wymazać pamięć koparkami.

Ale ktoś musi usiąść za kierownicą takiej koparki. Przecież na Białorusi wciąż żyją opowieści o osobach, które w czasach komunistycznych niszczyły krzyże i kościoły, a później ginęły w dziwnych okolicznościach. Jak na to patrzą miejscowi?

W Jodkiewiczach w okolicy Brzostowic (obwód grodzieński – red.) nie udało się znaleźć chętnych do zniszczenia polskiego grobu. Musieli z daleka ściągać ludzi z jakichś służb komunalnych. Żaden miejscowy się nie zgodził. W konsekwencji wykopano tam szczątki dwóch żołnierzy. Jeden walczył z bolszewikami w czasach Piłsudskiego, a drugi w szeregach Armii Krajowej. W Stryjówce do niszczenia polskiego cmentarza nie mogli znaleźć żadnego robotnika. Nikt się nie zgodził współpracować, mimo że grożono zwolnieniami. Też sprowadzali ekipę z zewnątrz. Każdy normalny człowiek wie, że grobów się nie niszczy. Tak się nie robi, to uderzenie poniżej pasa. Nie wiemy, jaką skalę to wszystko może osiągnąć.

Powstała już jakaś lista zniszczonych polskich miejsc pamięci na Białorusi?

Prowadzimy taką listę. Większość z tych zniszczonych miejsc to groby żołnierzy AK. Niedawno władze białoruskie wydały książkę pod tytułem „Ludobójstwo narodu białoruskiego” pod redakcją prokuratora generalnego Andreja Szweda. Przedstawił w niej żołnierzy Armii Krajowej jako „bandytów, którzy uczestniczyli w ludobójstwie Białorusinów”. Każdy, kto odrobinę interesuje się historią, wie, że to są bzdury. Co ciekawie, w książce jest też mowa o Związku Polaków na Białorusi i Andżelice Borys. Napisano w niej, że jesteśmy spadkobiercami Armii Krajowej. Zarzucają nam, że upamiętniamy miejsca związane z żołnierzami AK. Ale jest też tam zdjęcie Andżeliki, gdy stała w Grodnie w powyborczym łańcuchu solidarności w sierpniu 2020 roku. Taka mieszanka.

To duże wyróżnienie, że prokurator generalny poświęca miejsce w swojej książce działalności ZPB. Czyli to, co robicie, ma duże znaczenie i mocno przeszkadza reżimowi.

W innych, lepszych czasach będziemy mogli się tym pochwalić. 

Jak zmieniło się życie mieszkających na Białorusi Polaków po tym, jak Rosja 24 lutego zaatakowała Ukrainę m.in. z terytorium Białorusi?

Społeczeństwo białoruskie bardzo negatywnie przyjęło tę wojnę. Mieszkający tam Polacy nie popierają rosyjskich działań i zachowania władz białoruskich. Na początku była panika, zaczęła się fala wyjazdów, bo wielu się obawiało, że na Białorusi również dojdzie do działań wojennych. Teraz sytuacja już nieco się uspokoiła.

Wielu ekspertów uważa, że Białoruś zbyt mocno uzależniła się od Kremla i płynie w kierunku Rosji. Podziela pan taką opinię?

Moim zdaniem Białoruś podąża w stronę Rosji, a obecność rosyjska mocno się zwiększyła. To się najbardziej odczuwa na wschodzie kraju. Na Grodzieńszczyźnie czy w obwodzie brzeskim sytuacja jest lepsza.

Czytaj więcej

Władimir Ponomariow: Putin już się nie zatrzyma. Posmakował krwi

Czy Białoruś Łukaszenki może powtórzyć los okupowanego Krymu? 

Myślę, że na razie do tego nie dojdzie. Nie sądzę, żeby Rosjanom dzisiaj było potrzebne takie zamieszanie i żeby zmieniali flagę w warunkach, gdy i tak całkowicie kontrolują sytuację na Białorusi. Łukaszenko jest całkowicie uzależniony od Kremla i zrobi wszystko, o co zostanie poproszony.

Kiedy pan będzie mógł wrócić do Grodna?

Trudno powiedzieć, różnie może się tam potoczyć sytuacja. Nie planuję zostawać w Polsce na długo, ale też nie mam zamiaru wracać już jutro. A zdaję sobie sprawę z tego, że może dojść do jakiejś sytuacji nadzwyczajnej, że mimo wszystko będę musiał wracać, nie zważając na ryzyko. Represje nie ustają i niestety nie widać nawet światełka w tunelu.

Marek Zaniewski (ur. w 1989 r.) ukończył Wydział Prawa na Uniwersytecie Grodzieńskim. Wieloletni działacz Związku Polaków na Białorusi i jego wiceprezes od 2016 roku.

Plus Minus: Rozmawiamy w Warszawie, ale przyjechał pan nie z Grodna, tylko z Białegostoku. Związek Polaków na Białorusi (ZPB) musiał przenieść swoją siedzibę i działalność do Polski?

Związek Polaków na Białorusi, jak sama nazwa wskazuje, był i wciąż pozostaje na Białorusi. Część działaczy z powodu bezpieczeństwa musiała opuścić kraj. Zdecydowana większość pozostała jednak po drugiej stronie granicy. Sytuacja jest ciężka, ale nasi koledzy działają w takich warunkach, jakie tam panują. Mimo wszystko nie zamierzamy tworzyć jakiejś organizacji na uchodźstwie, czy na stałe przenosić się do Polski. Nie rozkładamy tu walizek. Nawet większość członków zarządu ZPB wciąż pozostaje na Białorusi i nie planuje opuszczenia kraju.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi