Roosevelt – prezydent w pełni asertywny

Pod jego rządami USA zaczęły się zmieniać w mocarstwo. Trochę same z siebie, ale przecież z ogromnym udziałem prezydenta: nacisk na zbrojenia to jego dzieło. Jako amerykański patriota miał na to znaczny wpływ.

Publikacja: 19.08.2022 17:00

Getty Images

Getty Images

Foto: Bettmann

W ostatnich tygodniach swojego życia Franklin Delano Roosevelt poczuł się zmuszony do wdania się z Józefem Stalinem w polemiki wokół sprawy Polski. Ale Sowieci umiejętnie podsycali jego lęki. Spór o to, który polski rząd ma być reprezentowany w San Francisco (konferencja, na której podpisano Kartę Narodów Zjednoczonych – red.) – emigracyjny w Londynie czy lubelski – wywołał ostentacyjną obrazę Moskwy. Sugerowano, że nie Mołotow, ale Gromyko będzie przewodniczył sowieckiej delegacji, co nasuwało Rooseveltowi myśl o marginalizacji jego ukochanego dziecka – Organizacji Narodów Zjednoczonych.

Rachunek był prosty i w gruncie rzeczy ten sam co w Teheranie i Jałcie: dostanie pan swoją ukochaną zabawkę, panie Roosevelt, za cenę pozostawienia nam wolnej ręki w naszej części Europy. (...)

Tamten czas był już dla Roosevelta bardzo kiepski. Zasłabł 23 marca na posiedzeniu gabinetu i osunął się na podłogę. Podpisał dokument dotyczący przyszłości Niemiec, a kiedy Morgenthau (amerykański prawnik i historyk dyplomacji niemieckiego pochodzenia – red.) zaczął go podważać, twierdził, że go nie znał. Przyjmując generała Luciusa Claya, przewidywanego na powojennego zarządcę Niemiec, nie dopuścił go do głosu i zabawiał nieistotnymi anegdotami. „Rozmawialiśmy z człowiekiem umierającym” – powiedział potem generał do Jamesa Francisa Byrnesa (sekretarz stanu USA – red.).

Pomimo wrażenia powszechnego poparcia dla jego polityki ponosił porażki lub był ich bliski. Na początku 1945 roku doszło wreszcie do debaty nad proponowaną od kilkunastu miesięcy instytucją narodowej służby. Gdyby przyjęto odpowiedni projekt, praca na rzecz obronności stałaby się do pewnego stopnia podobna do służby wojskowej. Już sam fakt, że projekt dopuszczono dopiero teraz, jawił się jako absurdalny. Dylemat dzielił już nie tylko partie, ale też poszczególne grupy: konserwatywny demokrata senator Josiah Bailey z Karoliny Północnej był jednym z jego sponsorów, inny konserwatywny demokrata, William Chandler z Kentucky – jednym z głównych przeciwników.

Izby miały na dokładkę odmienne podejście do problemu. Kongresmeni przyjęli najbardziej twardą wersję, zgodną z żądaniami ultrapatriotów. Przewidywała ona przymus pracy dla wszystkich pracowników od 18. do 45. roku życia i kary więzienia za jego naruszenie. Większość (246 do 167) była dwupartyjna, ale nie porażająca.

Z kolei Senat poprzestał na przepisach ułatwiających odpowiednim urzędom administrowanie grupami pracowników, ale bez przymusu. Poprawkę Baileya przewidującą kary więzienia odrzucono przy 23 głosach za i 60 przeciw. Niezwykle sugestywnie zabrzmiała przestroga senatora Josepha O’Mahoneya, demokraty z Wyomingu i szanowanego oponenta zbyt silnej władzy, że to ustawodawstwo „sięga podstaw wolności działania wolnych obywateli pod wolnym rządem”.

W Komisji Uzgodnień, gdzie wiele zależało od większej asertywności przedstawicieli jednej z izb, wygrała wersja bliższa temu, czego chcieli kongresmeni. Nie wiadomo, na ile świadomie, ale Roosevelt w ostatnich dniach marca, a więc tuż przed śmiercią, wezwał do przyjęcia tego projektu, a nawet beształ Kongres, że powinien wykonać swój obowiązek. W teorii był jego inicjatorem, wzywał do zorganizowania takiej służby jeszcze przy okazji strajku Lewisa w roku 1943.

Zgoła się tym nie przejmując, Senat odrzucił tę ostateczną wersję 46 głosami przeciw 29. Można było odnieść wrażenie, że nikt tym wszystkim nie kieruje. Albo Kongres rzeczywiście nie dopełnił podstawowego obowiązku wobec obronności, albo całe wystąpienie Roosevelta było na wyrost. Jedno jest pewne: Ameryka pozostała krajem wolnym.

Swoje ostatnie dni od 30 marca 1945 roku Franklin Delano Roosevelt spędzał w towarzystwie kobiet, które się nim opiekowały. Do jego posiadłości przyjechały dwie kuzynki, a przede wszystkim przybyła Lucy Rutherfurd, dawniej Mercer. Romans z nią przed 30 laty o mało nie zniszczył jego małżeństwa z Eleanor, w międzyczasie kobieta owdowiała i zdaje się, że w ostatnich latach spotykała się z nim regularnie. W Warm Springs przebywała także sprowadzona przez Lucy rosyjska malarka Elizabeth Shoumatoff, która malowała portret Roosevelta.

Prezydent umarł w obecności ich wszystkich na kanapie 12 kwietnia 1945 roku. „Mam okropny ból głowy” – tak brzmiały jego ostatnie słowa przed utratą przytomności. Doktor Bruenn stwierdził wylew krwi do mózgu. Nazwisko zmarłego figurowało następnego dnia na liście poległych żołnierzy. Został opisany krótko jako „głównodowodzący”.

Czytaj więcej

Dyskusja o Kościele na poziomie memów

Sieroty po prezydencie

W roku 1936 powiedział do swego ówczesnego doradcy Raymonda Moleya: „To ja jestem tematem tej kampanii i ludzie głosują za mną lub przeciw mnie”. I rzeczywiście – kochany przez jednych, znienawidzony przez innych, pomimo swojego opłakanego stanu na samym końcu, zostawił po sobie całe mnóstwo sierot.

„Ty i ja mamy coś, czym możemy się cieszyć do końca życia. Wiemy, że wszystko to, co sprawiło, że ludzie wierzyli mu i kochali, jest prawdą. Prezydent nigdy ich nie zawiódł” – opowiadał Robertowi Sherwoodowi blady jak śmierć Harry Hopkins (doradca Roosevelta – red.). Lekkomyślny, nielojalny, powierzchowny, pozostał punktem odniesienia, gwiazdą świecącą na niebie. Nawet dla swojej zdradzanej i niekochanej żony.

Dla Polaków może to brzmieć szczególnie nieprzyjemnie, ale był kimś takim nie tylko dla polityków, lecz także dla wielu zwykłych Amerykanów. W poprzednim tomie cytowałem fragment pewnego opowiadania. Choć imituje nastrój towarzyszący jego pogrzebowi, oddaje więź, jaka wytworzyła się między Rooseveltem i wieloma wyborcami jeszcze w latach 30., w czasach New Dealu.

„Nie, FDR nie mógł opuścić swojego wózka inwalidzkiego. Gdyby mógł, przyszedłby i zastukał do każdych drzwi, stukałby do kolejnych domów, postukałby w maskę forda Model-T, tam gdzie mieszkaliśmy, zastukałby w papierowo-cynowy bok naszego domu w Hooverville, zastukałby w beton rury kanału, w którym pomieszkiwaliśmy… Po czym wyciągnąłby do nas tę swoją dużą, silną rękę i powiedział: nie martwcie się, będzie dobrze”.

Ale w 1945 roku było coś jeszcze. Roosevelt pozostawał z Amerykanami dłużej niż jakikolwiek prezydent. Ci najmłodsi, którzy służyli w wojsku, mieli prawo nie pamiętać nikogo innego przy władzy. W czasie wojny stał się symbolem nie tylko troski o ich socjalne bezpieczeństwo, lecz także narodowej solidarności.

Nawet jeśli przyjąć najskrajniej niekorzystną dla niego wersję, że jego polityka to nieustająca gra i ciąg sztuczek, to trzeba przyznać, że wywiązywał się z wielu swoich powinności nie najgorzej. Całkiem dobrze, choć nie zawsze serio i z właściwymi skutkami, wykonywał zawód prezydenta. Doceniło to te kilka milionów ludzi stojących na trasie prezydenckiego pociągu wiozącego jego trumnę do Waszyngtonu.

Czytaj więcej

Tusk kontra Kaczyński, czyli bezpieczna Polska w ruinie

Śmierć w dobrym momencie

Zostawmy wyrazy żalu ze strony Stalina, przekazane ambasadorowi Harrimanowi. Miały one specyficzną wymowę, choć skądinąd faktycznie aż do śmierci dyktator wyrażał się o swoim jałtańskim partnerze dobrze. Albo specyficzne wyrazy uznania ze strony Josepha Goebbelsa. Był on przekonany, że Roosevelt to pojedynczy klucz do całej amerykańskiej polityki, a jego śmierć okaże się „cudem domu brandenburskiego”. Mistrz niemieckiej propagandy roił sobie, że Amerykanie porzucą teraz nieustępliwość, tak jak Rosja wobec Prus w XVIII wieku po śmierci carycy Elżbiety.

Ale na przykład senator Robert Taft powiedział o nim: „Śmierć prezydenta usunęła największą figurę swojego czasu w apogeum jego kariery i zaszokowała świat, dla którego jego słowa i działania były ważniejsze niż jakiegokolwiek człowieka. Umarł jako wojenny bohater, na co pracował literalnie do śmierci na służbie amerykańskiemu narodowi”.

Brzmi to sugestywnie, zgodnie z tradycją amerykańskiej politycznej wielkoduszności, która łatwo zmienia zaciekłą wrogość w komplementy i pozwala szukać tego, co łączy, ponad podziałami. Na dokładkę Taft trafnie wychwycił, że kilka decyzji Roosevelta miało fundamentalne znaczenie dla historii. Możliwe, że to jego upór, aby pomóc Anglii, zaważył na wynikach drugiej wojny światowej.

Zarazem Taft był jego przeciwnikiem, także i w tym aspekcie. W jego podziwie zawierało się docenienie innych atutów i osiągnięć tego prezydenta. Na przykład podziw dla jego waleczności w roli politycznego gracza i jego skuteczności. Jest inna wypowiedź Tafta, w której wyraża on przekonanie, że gdyby Roosevelt żył nadal, republikanie nie mieliby co marzyć o powrocie do władzy. Zapewne amerykańscy politycy doceniali też jego upór w pokonywaniu własnych dolegliwości, choć zmieniły one ostatnich kilka miesięcy jego prezydentury w koszmar.

Nie da się jednak ukryć, że to pod rządami Roosevelta Stany Zjednoczone zaczęły się zmieniać w mocarstwo. Trochę same z siebie, ale przecież z jego ogromnym udziałem: nacisk na zbrojenia to jego dzieło. Jako amerykański patriota miał na to znaczny wpływ, ba, dążył do tego świadomie.

A przecież mógł to w części zaprzepaścić swoją nieroztropną polityką pod koniec wojny. Okazał się genialnym intuicjonistą, ale też wielkim amatorem, o którym George Kennan (amerykański dyplomata i sowietolog – red.), pisał: „Przy całym swoim uroku i przy wszystkich talentach przywódczych Franklin Delano Roosevelt jest politykiem bardzo powierzchownym, ignorantem i dyletantem o bardzo powierzchownych horyzontach intelektualnych”.

Miażdżącą ocenę Roosevelta sformułował jego wieloletni zagraniczny partner Anthony Eden (szef brytyjskiej dyplomacji, premier – red.). „Franklin Delano Roosevelt znał dobrze historię i geografię, ale jego wnioski były niepokojące w swojej radosnej nieporadności. Widział sam siebie jako przesądzającego swobodnie o losie wielu narodów, zaprzyjaźnionych nie mniej niż wrogich. Robił to z tak wielkim wdziękiem, że ciężko było mu się sprzeciwić. Zbyt to przypominało kuglarskie sztuczki, takie jak żonglowanie laską dynamitu, której natury nie był w stanie zrozumieć”. (...)

Jego błędy często ujmuje się w kategoriach moralnych, co daje jego obrońcom rozmaite dodatkowe okazje. Warren Kimball, a wraz z nim cały tabun życzliwych badaczy, wzywał, aby nie składać jego kontrowersyjnych decyzji na karb choroby. Z kolei Walter Lippmann powątpiewał, aby jego polityka obłaskawiania Rosji była podyktowana naiwnością. Roosevelt był, zdaniem Lippmanna, zbyt cyniczny, aby wierzyć w zapewnienia Stalina.

Są jednak poważne świadectwa, że wierzył, co wcale nie wyklucza cynizmu. I tak 23 marca 1945 roku miał się żalić swojej krewnej Annie Rosenberg: „Averell miał rację, nie powinniśmy robić interesów ze Stalinem. On złamał każdą z obietnic danych w Jałcie”. Jest cały legion świadectw pokazujących jego groteskową wręcz ufność i daleko nie wszystkie jego wypowiedzi na ten temat padały w pomieszczeniach podsłuchiwanych przez sowieckie służby. Po powrocie z Jałty opowiadał na lewo i prawo, że Stalin jest chrześcijańskim dżentelmenem, bo w młodości uczęszczał do seminarium. Kolejnych faz obłaskawiania bestii nie wykorzystywał w związku z tym nawet do szykowania się do dalszej rozgrywki.

Z tego punktu widzenia, jak by to nie brzmiało strasznie, jego śmierć przyszła w najwłaściwszym momencie. Na tyle późno, aby ktoś jeszcze gorszy z tego punktu widzenia, konkretnie Henry Wallace, nie zastąpił go w Białym Domu. Ten składał się z samej tylko ufności, też zresztą niewykluczającej nieporadnego cynizmu. On oddałby najchętniej wszystkie amerykańskie aktywa. Zarazem śmierć ta nastąpiła na tyle wcześnie, aby dać jego następcy i nie najgorszemu teamowi zgromadzonemu w Waszyngtonie czas na powstrzymanie dalszych postępów stalinowskiej tyranii. W dobrze pojętym interesie samej Ameryki.

Naturalnie ta konkluzja nie wyklucza refleksji o etycznej naturze jego polityki zagranicznej. Jak można było łączyć specyficzną wrażliwość socjalną wewnątrz kraju z kompletną niewrażliwością na okrucieństwo dyktatury? Roosevelt reprezentował tu w jakimś sensie pokaźne tabuny amerykańskich „towarzyszy podróży”, choć różnił się od nich tym, że komunizm traktował jednak do końca jako coś zewnętrznego.

Czytaj więcej

Zawieszenie broni na prawym skrzydle

O Katyniu nie mówimy

Materiału do takiej refleksji dostarczał choćby jeden z jego ostatnich incydentów: z George’em Earle’em. Ten były gubernator Pensylwanii, a podczas wojny dyplomata w Bułgarii, potem zaś w Turcji – ten sam, który przekazywał oferty niemieckiej wojskowej opozycji – był przecież w latach 30. wojującym New Dealerem. Może bardziej wojującym niż większość amerykańskich polityków, bo jako dyplomata, tyle że na początku lat 30., widział Europę czasów Wielkiego Kryzysu i przywiózł stamtąd sympatię dla socjaldemokratycznych rozwiązań. Okazało się, że można z tej perspektywy nawoływać do powstrzymania Sowietów.

Już w maju 1944 roku Earle dotarł do Roosevelta, aby go przekonywać o tym, że to Sowieci są odpowiedzialni za Katyń. Dowody gromadził metodami wywiadowczymi. „George. Niemcy mogli to wszystko ustawić” – usłyszał od prezydenta. Kiedy zaś Earle się upierał i krytykował prosowiecką falę z książką Josepha Daviesa na czele, dowiedział się także, że Rosjan jest tak dużo i mówią tak różnymi dialektami (sic!), że po wojnie „rozpadną się na kawałki”. Trudno chyba o bardziej niemądrą opinię człowieka tak podobno doświadczonego w światowej polityce.

Na początku roku 1945 Earle próbował znowu. Napotkawszy mur, zagroził, że upubliczni swoją wiedzę i poglądy. „W tym momencie taka publikacja ze strony mojego byłego wysłannika mogłaby wyrządzić nieodwracalne szkody naszemu wysiłkowi wojennemu” – napisał do niego prezydent 24 marca 1945 roku. W kilka dni później znalazł sposób. Wysłał byłego gubernatora w trybie nagłym na Samoa jako doradcę tamtejszego dowódcy zgrupowania obronnego.

Ukręcanie łba sprawie katyńskiej było nawet po jego zgonie częścią oficjalnej polityki, że wspomnimy raz jeszcze zablokowanie i „zagubienie” raportu podpułkownika Van Vlieta (jako jeńca Niemcy zawieźli go do Katynia i pokazali, że zbrodni dokonali Sowieci – red.), już po śmierci Roosevelta. Co do braku wyrzutów sumienia u niego samego – tego możemy być pewni. Nie był, jak twierdzili jego oponenci, dyktatorem, ale bywało, że wykazywał się kompletną niewrażliwością, typową dla tej kategorii ludzi.

To przyczynek do szerszego pytania: o to, jakim był człowiekiem. Wydaje się, że nienawiść do jego skuteczności, a co za tym idzie – władzy, jaką zgromadził, prowadziła do nadmiernych oczekiwań i przesadnych oskarżeń.

W roku 1942 Bernard Baruch (doradca Roosevelta – red.) namawiał prezydenta do mianowania Herberta Hoovera na ważne stanowisko w którejś z agencji wojennych. „Czy ja jestem Jezusem Chrystusem, żeby wyciągać Herbiego z piekła?” – spytał Roosevelt i w tym przypadku miał rację. A przecież zarzucano mu także okrucieństwo wobec poprzednika, który atakował go najbrutalniej, jak mógł, i nie szukał wcale pojednania.

Z drugiej strony przejawiał niewrażliwość nawet na losy najbliższych mu ludzi. Sekretarka Marguerite (Missy) LeHand towarzyszyła Rooseveltowi przez 21 lat. Nie wyszła za mąż (choć była zaręczona z Williamem Bullittem), siadywała Rooseveltowi na kolanach i poniekąd weszła do rodziny. Kiedy jednak w czerwcu 1941 roku uległa atakowi częściowego paraliżu, znikła z jego życia. Po prostu przestał o niej myśleć. Płacił jej rachunki, zapisał jej nawet część swojego majątku, ale nie próbował się z nią kontaktować – inaczej niż różne osoby z jego otoczenia, łącznie z Eleanor.

Naturalny egoizm inwalidy, który nie mógł marnować swojej cennej energii na współczucie innym? Egoizm polityka zmuszonego poświęcać czas sobie? W każdym razie powszechnie opłakiwany, sam wcześniej rzadko opłakiwał innych. Był w pełni asertywny.

Fragment książki Piotra Zaremby „Demokracja zwycięska. Ameryka Roosevelta i Trumana w II wojnie światowej”. To piąty tom „Dziejów politycznych Stanów Zjednoczonych od roku 1900” wydawanych przez Neriton. Autor jest stałym współpracownikiem „Plusa Minusa”

W ostatnich tygodniach swojego życia Franklin Delano Roosevelt poczuł się zmuszony do wdania się z Józefem Stalinem w polemiki wokół sprawy Polski. Ale Sowieci umiejętnie podsycali jego lęki. Spór o to, który polski rząd ma być reprezentowany w San Francisco (konferencja, na której podpisano Kartę Narodów Zjednoczonych – red.) – emigracyjny w Londynie czy lubelski – wywołał ostentacyjną obrazę Moskwy. Sugerowano, że nie Mołotow, ale Gromyko będzie przewodniczył sowieckiej delegacji, co nasuwało Rooseveltowi myśl o marginalizacji jego ukochanego dziecka – Organizacji Narodów Zjednoczonych.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi