Tusk kontra Kaczyński, czyli bezpieczna Polska w ruinie

Donald Tusk idzie drogą Jarosława Kaczyńskiego, który uznawał przed 2015 r., że wystarczy bujać łodzią, czyli państwem, aby pokonać ociężałą partię władzy. Pytanie, czy recepty sprzed siedmiu lat nie straciły ważności.

Publikacja: 08.07.2022 10:00

W wystąpieniach Jarosława Kaczyńskiego (na zdjęciu w Grudziądzu 26 czerwca 2022 r.) centralnym temat

W wystąpieniach Jarosława Kaczyńskiego (na zdjęciu w Grudziądzu 26 czerwca 2022 r.) centralnym tematem nie są już transfery socjalne, lecz bezpieczeństwo. Donald Tusk (konwencja PO w Radomiu 2 lipca 2022 r.) stawia na drapieżne ataki na PiS w niemal każdej sprawie

Foto: Adam Kumorowicz/pap

To Jarosław Kaczyński zdecydował, że kampania zacznie się na więcej niż rok przed wyborami w 2023 r. Wezwał swoich ludzi do podróży po kraju i obrony polityki Zjednoczonej Prawicy. Sam stał się jednym z głównych podróżników. Niemal codziennie, pomimo upałów, pojawia się w innej miejscowości, tłumaczy i zagrzewa do boju.

Schemat jest zawsze ten sam. Kaczyński przemawia do starannie wyselekcjonowanej publiczności. Przyjeżdża nie po to, żeby się spotykać ze wszystkimi. Czasy wieców dla ogółu minęły, przed budynkami odwiedzanymi przez prezesa czekają głównie grupy zorganizowane przez opozycję – z kocią muzyką. Liderowi chodzi przede wszystkim o obrazki w telewizji. Zwłaszcza w TVP, czego pilnują tak ekipy stacji regionalnych, jak i centralnych programów informacyjnych. Często „obsługują” one także spotkania premiera Morawieckiego oraz całej masy polityków PiS różnych szczebli. Oni także ruszyli na rozkaz Kaczyńskiego w Polskę.

Toksyczność i agresja

Mamy też inne przejawy kampanii. Szef PiS mianował 95 partyjnych pełnomocników w okręgach i 16 nadzorców wojewódzkich spośród czołowych polityków partii. Ale widać też kontrę opozycji. Nie tylko w postaci organizowanej wrzawy witającej pisowskich liderów niemal w każdym mieście.

Tę wrzawę trudno skądinąd potępiać co do zasady. W jednej z kolebek demokracji, czyli Ameryce, tak zwani hecklers, ludzie zakłócający przeciwnikom spotkania, byli nieodłącznym elementem politycznego rytuału od zawsze. Przypominałem to, kiedy oburzano się na zakłócanie spotkań kiepsko przygotowanego psychicznie na takie sytuacje Bronisława Komorowskiego, przypominam i teraz. Zarazem przepychanki z policją w Inowrocławiu pokazują, że takie zdarzenia potrafią się wymknąć spod kontroli. Kiedyś to Donald Tusk ogłaszał, że „ręka podniesiona na policjanta jest ręką podniesioną na państwo polskie”. Dziś jego ludzie plują na mundury stróżów prawa i obrzucają ich obelgami.

Ale główną kontrakcją są mniej systematyczne, za to gromkie wystąpienia samego Donalda Tuska. Korzysta on z rozmaitych partyjnych spotkań, aby zadawać Kaczyńskiemu i jego obozowi kolejne ciosy. Trwa wyścig, licytacja, kto powie mocniej, zada dotkliwszą ranę. Czy widać tu pełną symetrię? Można odnieść wrażenie, że prezes PiS ostatnio przede wszystkim się broni. Że stał się tłustym kotem ściganym przez drapieżniki. Że się często tłumaczy. Oni wyłącznie napadają.

Czy to jednak oznacza, że przewaga Tuska jest oczywista? Liczy się styl tych ataków, no i ich szczególny kontekst. Chwilami można odnieść wrażenie, że lider PO kąsa także po to, aby o nim nie zapomniano. Po to, by żaden Rafał Trzaskowski czy Szymon Hołownia go nie przyćmił. To rodzi nadmierną toksyczność i agresję. Skądinąd jednak i to nie musi być argumentem przesądzającym. Polska polityka jest taka od lat.

O czym przede wszystkim mówi Jarosław Kaczyński? Nie obiecuje już obfitych socjalnych transferów. Choć chwali się tymi, których dokonano w poprzednich latach. Centralnym tematem staje się bezpieczeństwo państwa, powiększenie sił zbrojnych, wojenna gotowość. Także racje w sporach o politykę zagraniczną w minionych latach.

Naczelna teza jest prosta: PiS zawsze miał rację, przestrzegając przed rosyjskim imperializmem, tymczasem Tusk szukał odprężenia w relacjach z Putinem. Nawet kiedy już jej nie szukał, był związany z polityką niemiecką. A to Niemcy Angeli Merkel wspierały Rosję swoją polityką surowcową, nie chciały jej izolacji.

Naturalnie jest to opowieść przerysowana, propagandowa, namiętnie partyjna. Wszystko, co się w niej nie zgadza, musi być upchnięte kolanem. W tym ujęciu to PiS budował gazoport (w rzeczywistości ukończyła go ekipa PO–PSL), a amerykańskie jednostki nie pojawiły się w Polsce za rządów Platformy. Znika choćby szczątkowy sygnał co do elementarnego konsensusu wśród polskich elit w kilku sprawach – Platforma po kilku latach porzuciła przecież zamiar dogadywania się z putinowską Rosją.

Dla obrony tej linii Kaczyńskiego można by przypomnieć, że on z kolei całkiem niedawno był, i czasem nadal jest, oskarżany przez opozycję, przede wszystkim przez Platformę, o skłonności proputinowskie. Głównie z powodu swoich szczególnych relacji z Viktorem Orbánem i flirtów PiS z zachodnimi eurosceptykami typu Marine Le Pen.

Dziś wojna o to, kto był pożytecznym idiotą Putina, nieco przygasła. Ale mamy chyba do czynienia z pierwszą kampanią, w której różne aspekty polityki międzynarodowej odgrywają aż taką rolę. Kiedy prezydent Francji, kanclerz Niemiec i premier Włoch pojawili się niedawno w Kijowie, liderzy PO natychmiast zaczęli pytać, dlaczego nie ma z nimi prezydenta lub premiera Polski. Strasząc wyborców widmem osamotnienia nas w Unii.

Kaczyński mógłby próbować odwrócić tę argumentację pytaniem, czy pomysł stawiania na coraz spójniejszą Unię nie zbankrutował wraz z kompromitacją elit niemieckich i francuskich w obliczu wojny za naszą granicą. Czy „roztopienie się w Unii”, prowadzenie wspólnej europejskiej polityki zagranicznej to dziś istotnie działanie przeciw Rosji? Czy może przeciwnie: wzmacniałoby niemieckie i francuskie pokusy ugłaskiwania bestii z Kremla? Słowem, jaki sens ma wobec nowej sytuacji kurs na federalizację Unii? A przecież Tusk i opozycja opowiadają się za nim coraz wyraźniej.

Jeśli Kaczyński nie rozwija tych pytań, to chyba dlatego, że są one zbyt skomplikowane dla przeciętnego wyborcy. Może mu się zdawać, że wystarczy się powoływać na to, że Polska jest coraz bezpieczniejsza – choćby w następstwie ostatniego szczytu NATO w Madrycie.

Czy wolno grać wojną

Tu z kolei szef PiS napotyka coraz bezwzględniejszą metodę Donalda Tuska. Lider PO niespodziewanie zdecydował się grać tą kartą, ogłaszając, że Polska uzyskała w Madrycie za mało.

Dyskusja o czerwcowym szczycie jest dyskusją o tym, czy szklanka jest do połowy pełna czy do połowy pusta. Można go oceniać jako połowiczny i rozczarowujący – jeśli się oczekuje twardszego postępowania NATO wobec samej wojny Ukrainy z Rosją. To nie jest jednak agenda Tuska, który, kiedy prezes PiS i premier pojechali do Kijowa z paroma innymi politykami, ogłaszał, że jedność NATO jest wartością nadrzędną i nie można jej osłabiać zbytnią samodzielnością, także we wspieraniu Ukraińców.

Dziś sam w tę jedność jak gdyby bije. Przy czym nie wiadomo tak naprawdę, czego Tusk dokładnie chce od rządu i PiS. Zawsze można powiedzieć, że uzyskano zbyt mało, że Polsce potrzeba kolejnych brygad i żołnierzy. Czy umieszczenie w Polsce dowództwa amerykańskiego 5. Korpusu to dużo czy mało?

I tu dodatkowe spostrzeżenie. Prawda, że PiS, będąc w opozycji, także rysował podziały w sferze polityki zagranicznej grubą kreską. Jednak kiedy rząd PO–PSL załatwiał Polsce obecność amerykańskich żołnierzy, Kaczyński nie podważał tego jako sukcesu. Jest pytanie, czy powinno się to robić szczególnie teraz, w obliczu sytuacji wojennej. Moim zdaniem to jest przekroczenie kolejnej granicy, choć niby wszystkie już zniknęły.

Co ciekawe, politycy PO zaproszeni na podsumowujące szczyt NATO spotkanie prezydenckiej Rady Bezpieczeństwa Narodowego nie formułowali tak radykalnych wniosków, za co spotkały ich komplementy ze strony Andrzeja Dudy. Tacy działacze Platformy jak były minister obrony Tomasz Siemoniak częściej kierują się względami merytorycznymi. Tusk uprawia politykę wyłącznie w jej najbardziej wojowniczej wersji. Można w tym widzieć różnicę, a można świadomy podział ról.

Czytaj więcej

Szkoła opanowana przez radykałów

Unia, czyli kłopot

Kolejnym tematem sporu staje się perspektywa niedogadania się z Unią w kwestii pieniędzy na Krajowy Plan Odbudowy. Coraz dobitniejsze sygnały płynące z Komisji Europejskiej pokazują, że może się tak stać. Opozycja już nawet nie wraca do samego sporu o sądownictwo, pozostawiając pisanie aktów oskarżenia o łamanie praworządności takim hobbystom jak Roman Giertych czy prof. Wojciech Sadurski. Powtarza po prostu, że „przez nich” (PiS, Zbigniewa Ziobrę) nie dostaniemy dużych pieniędzy. Polacy mogą się nie pasjonować debatą o polskich sędziach, ale to może przemówić do ich wyobraźni.

W kolejnych wystąpieniach Kaczyńskiego tego tematu właściwie nie ma. Ostatnio w Ostrowcu Świętokrzyskim mówił coś o „małym znaku zapytania” w relacjach z Komisją Europejską. Widać, że ten temat to kłopot. W końcu to rząd Mateusza Morawieckiego zgodził się na sławne już „kamienie milowe”, zresztą nie tylko dotyczące sądownictwa, dające eurokratom szerokie pole do ingerowania w polską politykę wewnętrzną. Trudno teraz przyznać się do porażki.

Można tę kontrowersję z Unią przedstawiać wciąż jako spór tylko o niemądre pomysły dyscyplinowania sędziów. I można widzieć w szczegółowych recenzjach unijnych urzędników dotyczących relacji wewnątrz polskiego wymiaru sprawiedliwości jako krok w stronę sfederalizowania unijnego kolosa (coraz częściej sam tak myślę, rzecz nie dotyczy tylko Polski). W każdej z tych wersji samo życie może już niedługo zmusić przywódców obozu rządowego do poważniejszego potraktowania tematu. Na razie wciąż chowają głowę w piasek.

Magiczne recepty

Można z kolei twierdzić, że opozycja z Tuskiem na czele nie mówi nam otwarcie, jaka powinna być ich zdaniem ustrojowa relacja między unijną centralą (i unijnym sądownictwem) a państwami narodowymi. Wszystko jest tu funkcją doraźnej rozgrywki.

I można mieć wrażenie, że koncentrowanie się na temacie bezpieczeństwa Polski, acz dziś zupełnie naturalne, może nie wystarczyć jako paliwo dowożące PiS do wyborów. Z jednego prostego powodu: temat samej wojny się wypala. Jeśli potrwa ona długo i ugrzęźnie w morderczych, ale jałowych manewrach, nawet polska opinia publiczna nie będzie na niej tak skoncentrowana jak wczoraj czy przedwczoraj. Choć, oczywiście, to Putin będzie twórcą realnej przestrzeni debaty za trzy miesiące, pół roku czy rok.

Wyczuwa to Tusk. Owszem, gotów jest dziś w walce z rządzącymi korzystać z dowolnej tematyki, także wojennej. Ale za główną przestrzeń starcia z partią trzymającą stery uznał dziś stan portfeli Polaków, odrywając ten temat od kontekstu międzynarodowego, zwłaszcza od wojny.

Magiczną receptą na inflację ma być według niego usunięcie partyjnego nominata, czyli Adama Glapińskiego, z funkcji prezesa Narodowego Banku Polskiego. Objaśnieniem przyczyn drożyzny jest z kolei polityka spółek Skarbu Państwa, które mają zawyżać ceny, choćby paliw, aby utuczyć usadowionych w nich partyjnych działaczy. Na jedno i na drugie nie przedstawia Tusk żadnych dowodów. Partyjne uzależnienie spółek to jedno, twarda teza ekonomiczna – coś całkiem innego. Lider najsilniejszej partii opozycji posuwa się do fałszywego streszczania artykułów z opiniami ekspertów, wkładając im w usta niewypowiedziane tezy: „Jeśli PiS będzie dalej rządził, chleb może kosztować 10, a nawet 30 złotych”.

Relacjonująca zwykle z entuzjazmem drapieżne tyrady Tuska „Gazeta Wyborcza” z zakłopotaniem odnotowała, że powtarza on dawny manewr PiS z tezą „Polska w ruinie”. I że zastępuje hasłem usunięcia Glapińskiego jakikolwiek własny program walki z inflacją. Warto raz jeszcze przypomnieć, że dopiero co partia Tuska proponowała jako odpowiedź na inflację 20-procentowe podwyżki dla sfery budżetowej.

Analogie z pisowskim hasłem „Polska w ruinie” pewnie mają jakiś sens. W Polsce mówiono już niejedno. Warto jednak przypomnieć, że to hasło było karykaturalnym, ale jednak jakimś refleksem debaty o modernizacji po 1989 roku. Zapowiadało zmiany w kierunku silniejszego państwowego regulatora. Tusk może za to prowadzić Polskę w dowolnym kierunku. Tyle że chyba sam dziś nie wie, dokąd. Potrzeba mu jedynie wywołania atmosfery paniki – przypomnijmy znów, w sytuacji quasi-wojennej. Wystarczy mu, że Kaczyński nie do końca ma pomysł, jak na to odpowiedzieć.

Jeszcze niedawno opozycja żonglowała wnioskami o twardsze restrykcje wobec banków. Teraz prezes PiS raz przekonuje, że rząd nie ma na sytuację wpływu, a innym razem, przyparty do muru, zapowiada jakieś tajemnicze karne opodatkowanie tychże banków. Ba, w Ostrowcu zapowiedział nawet, wyjątkowo niejasno, karanie samych spółek Skarbu Państwa, „jeśli są winne”. „Debata” sięgnęła kolejnego dna.

Czytaj więcej

Najważniejsza rola Ludwika Dorna

Wulgarny kaznodzieja

Odrębne miejsce zaczął zajmować wątek „wojny kulturowej”. Tu temat wprowadził Kaczyński. Jego żart na temat ludzi, którzy chcą o 17.30 zmienić płeć, był apelem do Polaków chcących „normalności”. Rozliczni komentatorzy zakwalifikowali go natychmiast jako homofobiczną zapowiedź szykanowania konkretnych grup. Bartosz Węglarczyk z Onetu zdążył już rozsnuć w TVN wizję obozów koncentracyjnych, do których takie wypowiedzi mają prowadzić.

Tak naprawdę to była nie żadna „homofobia”, a przestroga przed modami, także przed ludźmi, którzy ogłaszają swoją zmianę płciowej tożsamości bez przekonujących medycznych powodów. I potem, będąc „facetami”, żądają dostępu do damskich toalet czy szatni. Albo prawa do wygrywania w kobiecych zawodach. W Polsce to temat wciąż marginalny. Na Zachodzie – realne zjawisko społeczne. Tam notabene część feministek, czasem lesbijek, sprzeciwia się nadużyciom kryjącym się za takimi dowolnościami.

Kaczyński nadał temu jednak postać facecji, co naturalnie spłycało temat. Takie wypowiedzi, adresowane wyłącznie do własnego żelaznego elektoratu, mogą faktycznie kogoś urazić, za to nie są podstawą do jakiejkolwiek dyskusji serio. Donald Tusk natychmiast zwietrzył okazję. Na konwencji PO w Radomiu w ostatni weekend pośród ataków na Glapińskiego jako sprawcę inflacji oskarżył prezesa PiS o pogardliwe rechotanie z ludzi nieheteronormatywnych, w tym z dzieci, „które potrzebują szczególnej czułości”.

Sam Tusk zdążył też już wcześniej oskarżyć obóz rządzący o zamiar wprowadzenia zakazu rozwodów i środków antykoncepcyjnych. To z kolei czysta fantazja, próba stworzenia wydumanej karykatury poglądów konserwatywnych w Polsce. Zarazem na konwencji w Radomiu lider Koalicji Obywatelskiej zabawił się w świeckiego kaznodzieję. „Jeśli wierzysz w Boga, nie głosujesz na PiS” – to jego najnowsze zalecenie.

„Jeśli ktoś jest chrześcijaninem, to nie może głosować na kłamstwo, złodziejstwo, pogardę, nienawiść” – tak uzasadniał swoją zaskakującą formułkę. Słuchając już choćby tego wystąpienia, można by odnieść wrażenie, że te wyśrubowane normy mogłyby uniemożliwić chrześcijaninowi głosowanie na którąkolwiek z polskich partii, także na Tuska.

Pojawił się tam również inny ciekawy akcent. Tusk przestrzegał młodych przed ludźmi, którzy chcą się wtrącać w ich sprawy seksualne, „zaglądać im do łóżka”. Wymienił nazwiska kontrowersyjnych duchownych: arcybiskupa Marka Jędraszewskiego i ojca Tadeusza Rydzyka. Ale zarzut „wtrącania się w seks” można by odnieść do całego Kościoła. „Gazeta Wyborcza” trafnie zauważa, że oznacza to gładkie wejście szefa KO–PO w wojnę kulturową. Dodałbym tylko, że w najbardziej wulgarnej formie. Tusk wzbraniał się przed tym jeszcze zaraz po swoim powrocie do Polski. Najwyraźniej polaryzacja w najbardziej schematycznej postaci wygrała z jego naturalnymi predyspozycjami i doświadczeniami.

Co nam oferują

Tomasz P. Terlikowski narzeka, że w czasie wojny na terenie Ukrainy polskie partie zajmują się tylko sobą, pogrążone we wzajemnej nienawiści. Można w pełni potwierdzić to niemiłe wrażenie. Przy czym o ile obu liderom zdarzają się akty osobistej agresji (niedawne rozważania Kaczyńskiego na temat kłopotów psychicznych Tuska), o tyle odnoszę wrażenie, że to lider KO–PO objął prowadzenie w wyścigu na wojenne gesty. Choć może ten bilans byłby nieco inny, gdyby dodać do niego dorobek publicznej TVP. Tam Donald Tusk jest bohaterem często połowy materiałów, też utrzymanych bardzo w duchu wojennej propagandy.

Pomijając już poczucie żalu o psucie demokracji, powtórzmy po raz kolejny, że w momencie, kiedy potrzebne byłoby minimum solidarności wobec zagrożeń zewnętrznych, można spytać, co każdy z adwersarzy nam oferuje. Kaczyński miewa rację, choćby przypominając stanowisko swego obozu wobec Rosji, na ogół pozbawione złudzeń. Ale trudno wyłowić z jego wypowiedzi nowe wizje i pomysły. To bardziej obrona, defensywne cementowanie status quo. Może to maksimum tego, na co może w tej chwili liczyć prawica w takiej Polsce i takiej Europie.

Nieustająca ofensywa Tuska wydaje się bardziej przyszłościowa. A jednak… Grzegorz Schetyna, przez dłuższą chwilę lider Platformy, w rozmowie z Marcinem Makowskim dla Interii wyraził przekonanie, że opozycja wygra. Po czym dał wyraz zaskakującemu pesymizmowi. Pytany o opozycyjną alternatywę, powiedział: „Moim zdaniem ona jeszcze nie istnieje. Jeśli ktoś wygrywał z PiS-em, byli to samorządowcy albo politycy Platformy, którzy w swoich miastach zbudowali coś sensownego, mieli dobrą kampanię, rozwiązywali realne problemy ludzi. Podobnie było w Senacie. Nie mam poczucia, aby dzisiaj PiS czuło oddech na plecach. Aby funkcjonowała prawdziwa alternatywa wobec ich trzeciej kadencji. Nie ma czegoś takiego. Trzeba między innymi przedstawić minimum programowe dla środowisk, które miałyby się znaleźć na zintegrowanej liście opozycji”.

To ciekawe, bo dawny przyjaciel, a potem rywal Tuska sam nie jest w stanie takiej alternatywnej oferty opisać. Co więcej, w codziennej debacie powtarza to, co inni politycy jego partii. Nawet tu jest wierny różnym mantrom, choćby mało realnemu, a ryzykownemu dla szans odepchnięcia PiS od władzy, pomysłowi startu całej opozycji na jednej liście. Jednak jego wrażenie, że PiS nie czuje opozycyjnego oddechu na plecach, warto odnotować.

Dzisiejszy Tusk to czysta agresja, przekonanie, że cel uświęca każdy środek. Czy to faktycznie jest recepta na łatwe zwycięstwo? Publicysta Igor Zalewski pisał, że kiedy Jarosław Kaczyński krzyczy, zdradza tym swoją niepewność, brak kontroli nad sytuacją. Tusk może nie krzyczy, ale jest nieustannie wściekły. Czy to droga do serc Polaków? A może do tego, aby w niego zwątpili jako w skutecznego lidera?

Sam Tusk powtarza swoim współpracownikom, że podąża drogą Kaczyńskiego, który uznawał przed rokiem 2015, że wystarczy bujać łodzią, czyli państwem, w każdej sprawie, aby pokonać coraz bardziej ociężałe tłuste koty z Platformy. Ale może nie jest to klucz uniwersalny? Może za Jarosławem Kaczyńskim stało jednak coś więcej. Może Tusk nie buja tak, jak trzeba. A może – wróćmy po raz ostatni do wojny – czasy są inne.

Tytus Żmijewski/pap

To Jarosław Kaczyński zdecydował, że kampania zacznie się na więcej niż rok przed wyborami w 2023 r. Wezwał swoich ludzi do podróży po kraju i obrony polityki Zjednoczonej Prawicy. Sam stał się jednym z głównych podróżników. Niemal codziennie, pomimo upałów, pojawia się w innej miejscowości, tłumaczy i zagrzewa do boju.

Schemat jest zawsze ten sam. Kaczyński przemawia do starannie wyselekcjonowanej publiczności. Przyjeżdża nie po to, żeby się spotykać ze wszystkimi. Czasy wieców dla ogółu minęły, przed budynkami odwiedzanymi przez prezesa czekają głównie grupy zorganizowane przez opozycję – z kocią muzyką. Liderowi chodzi przede wszystkim o obrazki w telewizji. Zwłaszcza w TVP, czego pilnują tak ekipy stacji regionalnych, jak i centralnych programów informacyjnych. Często „obsługują” one także spotkania premiera Morawieckiego oraz całej masy polityków PiS różnych szczebli. Oni także ruszyli na rozkaz Kaczyńskiego w Polskę.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi