Najważniejsza rola Ludwika Dorna

Wraz z jego śmiercią polska polityka traci wnikliwego recenzenta. Jednego z tuzów wywodzących się z dawnej opozycji, kiedy działało się dla idei – i działało odważnie.

Aktualizacja: 16.04.2022 07:33 Publikacja: 15.04.2022 10:00

Najważniejsza rola Ludwika Dorna

Foto: Forum, Darek Golik

Ta śmierć była przedwczesna, nie zdążył skończyć 68 lat. I niespodziewana, do ostatniej chwili było go słychać. Gdy to ogłoszono, na Facebooku pojawiły się wpisy ludzi, z którymi umawiał się niemal na następny dzień.

Szczególnie smutne jest odejście kogoś, kto wprawdzie pozostał czynny, ale kto od dawna nie zajmował należnego sobie miejsca. Nie mógł się czuć spełniony.

W takich przypadkach nasuwa się skojarzenie: „Może umarł, bo nie czuł się dobrze w nowej dla siebie rzeczywistości". Może to śmierć ze zgryzoty? Choć tak naprawdę przesądził nowotwór. Nie lubił o sobie mówić, więc o swoim zdrowiu też niczego nie ogłaszał.

Czy Ludwik Dorn był mi bliski? Trudno się przyjaźnić z kimś, kto będąc szeregowym, niezwiązanym z żadną partią posłem, żądał, aby dzwonić nie do niego, lecz do jego asystenta, „nieproszone" telefony zaś uznawał za obrazę. A przecież intelektualnie dużo mu zawdzięczam. Jego los mówi nam wiele – także przykre rzeczy – o naszych najnowszych dziejach.

W ostatnich latach Ludwik Dorn był komentatorem. Wystrzegał się zdawkowych, memicznych formuł wypowiedzi. Potrzebował wielu zdań, żeby zająć stanowisko. Czasem gubił się w zbyt zawikłanych rozważaniach. Ale była w tym powaga. Była próba ogarnięcia całości, a nie sprowadzenia swego stanowiska do politycznego skeczu czy robienia krzywdy innym słowami. Był jednym z tych polityków, którzy znają się na wielu tematach, a interesują prawie wszystkim. Na taki udział w publicznej debacie jest dziś coraz mniej miejsca.

Czytaj więcej

Polityka zagraniczna w teatrze politycznym

Odważny, na granicy światów

Ludwik Dorn to ważny polityk III RP, jeden z ważniejszych, choć najpierw pozostający w cieniu Jarosława Kaczyńskiego, a przez ostatnie lata outsider, narzucający się innym z radami. Po śmierci połączył różne obozy, jak kilka lat temu Jan Olszewski. Ale za życia drażnił – PiS, bo był odstępcą, a opozycję, bo mimo że jej kibicował, to ją pouczał i krytykował.

Był jednym z kilkuset odważnych ludzi tworzących w PRL Gierka demokratyczną opozycję. Zaczynał w zbuntowanym przeciw władzy harcerstwie u boku Antoniego Macierewicza, potem w KOR, gdzie wraz z Macierewiczem tworzył jego prawą flankę, redakcję „Głosu". Był jednym z tych, o których upominano się podczas sierpniowego strajku w Stoczni Gdańskiej, bo go wtedy aresztowano. Zamykany i bity był po wielekroć. Bijący esbecy potrafili mu wypominać, że jest Żydem.

Wspierał Solidarność analizami – był socjologiem.

W stanie wojennym się ukrywał, nadal redagował „Głos". Bywał autorem kontrowersyjnych koncepcji politycznych. To on wystąpił z utopijnym pomysłem porozumienia Solidarności i Kościoła z wojskiem.

Może najciekawsze było to, że od zawsze próbował stać na granicy skrajnie różnych światów. Syn dawnego komunisty Henryka Dornbauma (sam zmienił nazwisko), przez lata maszerował w kierunku tradycyjnych wartości. Patrząc na monstrancję, powiedział do znajomego: „Więc to jest to szkiełko, przez które katolicy widzą Boga". Skończyło się to chrztem, dopiero w roku 2000. Bardzo długo jego zainteresowanie religią było bardziej kwestią rozumu niż uczucia.

W roku 1989 znalazł się wśród założycieli Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego. Ale szybko zerwał z ZChN. Stał się prawą ręką Jarosława Kaczyńskiego jako wiceprezes Porozumienia Centrum. Pamiętam, jak zaczął się pojawiać na konferencjach prasowych z prezesem. Stał się niezastąpiony, Kaczyński wręcz czekał na jego głos jako uzupełnienie własnych przemyśleń. Nikt inny nie zyskał przy nim takiego statusu, poza Lechem Kaczyńskim. Czy można go było nie nazwać „trzecim bliźniakiem"?

Tyczkowaty, unikający garniturów i krawatów, sardonicznie uśmiechnięty, często owionięty papierosowym dymem, jakby wprost przeniesiony z opozycyjnych zebrań jeszcze z lat 70., wdawał się chętnie w rozmowy z dziennikarzami. Ale nie był łatwym rozmówcą. Chętnie wykazywał swoje intelektualne przewagi – to był skądinąd jeden z prawdziwych erudytów w polityce.

Stał się szybko jednym z ideologów środowiska PC. Głównym ideologiem, pomijając samego Kaczyńskiego, a czasem nawet jego wyprzedzał w przemyśleniach. To on już w roku 1992 snuł skomplikowane wywody o polityczno-biznesowym układzie, wtedy postpeerelowskim, który trzeba złamać. Kiedy replikowano, że silna władza łamiąca układ może mieć własne pokusy, odpowiadał, że lepsza gra konkurencyjnych gangów niż jeden gang kontrolujący wszystko. Lepsza niż monopol, także ideowy.

24 stycznia 1997 r. ogłosił w „Życiu" rewolucyjny pomysł stworzenia 400-osobowej elitarnej jednostki rządowej, dobrze opłacanej, oddzielonej od normalnych struktur państwa i walczącej z korupcją. To ja przyjmowałem od niego ten tekst jako redaktor. Środowiska postkomunistyczne, liberalne, ba, nawet część prawicy, wszyscy uznali tę propozycję za niebezpieczną utopię. W prawie dziesięć lat później narodziło się z tego Centralne Biuro Antykorupcyjne. Ale to była nie tylko zapowiedź konkretnej instytucji, także symbol stosunku antykorupcyjnej centroprawicy do własnego społeczeństwa. Po trosze kolejna odmiana alienacji mitycznych legionów Piłsudskiego.

W 1997 r. został po raz pierwszy posłem, z listy Akcji Wyborczej Solidarność, bo PC wstąpiło do tego bloku. Ale nie wszedł do klubu, protestując przeciw mianowaniu ministrem sprawiedliwości Hanny Suchockiej, oskarżanej o patronowanie inwigilacji środowiska PC. Pamiętam symboliczną scenę. Zaraz po jego decyzji w sejmowej palarni zasłużony dla Solidarności i mający prawicowe, antykomunistyczne skłonności senator Edward Wende z Unii Wolności pokrzykiwał na ćmiącego papierosa Dorna: – Szkodzi pan Polsce!

Entuzjazm wokół powrotu solidarnościowych rządów i mitu solidarnościowej jedności był przecież wtedy niemal powszechny. A Dorn patrzył na rozmówcę jak na wariata. Dla niego było oczywiste, że są ważniejsze sprawy niż jedność.

I to jako poseł niezrzeszony w tamtym Sejmie odegrał może największą rolę w swoim życiu. Patronował dwóm wielkim reformom: wprowadzeniu jawności majątku polityków i finansowania partii politycznych z budżetu. Kiedy po raz pierwszy forsował wzgląd do oświadczeń majątkowych klasy politycznej (w formie poprawek do ordynacji wyborczej), poseł Unii Wolności dowodzący swoim klubem pisał na kartce przy jego propozycjach: „Głupoty Dorna", „Znowu głupoty Dorna". Wtedy to odrzucono, także część AWS była przeciw, ale potem, pod koniec kadencji, przyjęto.

Jako twórca systemu finansowania partii politycznych Dorn stał się ważnym autorem systemu politycznego w Polsce. Ma on swoje wady, betonuje scenę polityczną, ale przynajmniej częściowo uniezależnia partie od biznesu i wzmacnia je. Marzył, aby jak w Niemczech było to uzupełnione o powołanie obowiązkowych partyjnych think tanków. To się nigdy nie udało.

Bo zarazem te wzmacniane wałem budżetowych pieniędzy partie stawały się politycznymi satrapiami. W zasadzie wszystkie, choć w przypadku rodzącego się w 2000 r. Prawa i Sprawiedliwości istotna była także kultura polityczna odsądzanego od czci i wiary środowiska, które „zawsze miało rację". I które godziło się na rolę autorskiego produktu Kaczyńskich. Dorn padnie w końcu tego ofiarą. Choć ze swego dzieła wzmocnienia partii, które nie stały się przynajmniej własnością oligarchów, był dumny do końca.

W 2001 r. wszedł do kolejnego Sejmu i został szefem klubu nowej partii – Prawa i Sprawiedliwości. To było apogeum jego bliskich związków z Jarosławem Kaczyńskim. Dorn był jednym z niewielu jego stałych towarzyszy podróży. W latach 1993–2000, kiedy Kaczyński został wypchnięty na margines polityki, on przenosił się z prezesem do coraz biedniejszych siedzib partyjnych, gdzie mało kto zaglądał. Dorn był symbolem pojęcia „Zakon PC".

A zarazem jako człowiek chłodny, nieszukający partnerskich relacji z nikim, nawet z podobnymi sobie PC-owskimi weteranami nie zbudował trwałych więzi. Poza samym prezesem.

Byłem świadkiem ich żartobliwych sporów: Dorn wyrzucał Kaczyńskiemu, że zajmuje jego klubowe biuro.

A potem potrafił ułożyć się na kozetce i przysłuchiwać rozmowom prezesa z dziennikarzami. Byłem też świadkiem ich wielogodzinnych dyskusji. Wykuwali wizje silnego, scentralizowanego na wzór francuski państwa walczącego z korupcją. Spisali tę koncepcję w memoriale dla premiera Buzka, jeszcze za rządów AWS, i trzymali się tego. Ale potrafili też wspominać jakąś zapomnianą szkołę filozoficzną na peerelowskim uniwersytecie z lat 60. Byli ludźmi myśli.

Dorn był ekscentrykiem pełną gębą. Zaproszony w roku 1998 na imprezę do klubu muzycznego przez młodszych o pokolenie dziennikarzy z fascynacją wsłuchiwał się w muzykę techno i obserwował tańczących. – To fenomen dla socjologa – komentował. Czy to naukowa ciekawość kazała mu sporo później spróbować modnych sportów młodzieży? Spotkałem go w roku 2008, a może 2009, na warszawskim placu de Gaulle'a. Wbrew swemu poważnemu wyglądowi i wizerunkowi byłego marszałka Sejmu z trudem zachowywał równowagę... na rolkach. Puentą było złamanie przez niego ręki. Ale podobno nauczył się na nich jeździć.

Czy byli przyjaciółmi?

Było rzeczą oczywistą, że Dorn ma zostać po wygranych przez PiS wyborach 2005 r. wicepremierem i szefem MSWiA. Przygotowywał się z ekspertami, snuł przed nominacją wizje reform, łącznie ze skasowaniem zbiurokratyzowanej Komendy Głównej Policji czy przeniesieniem cywilnych pracowników policji na cywilne etaty. Z tego niewiele wyszło, z powodu oporu służb mundurowych, dla Kaczyńskiego ważnych.

Trzeba jednak przyznać, że kiedy jego partia coraz wyraźniej parła ku upartyjnieniu wszystkiego, Dorn stawał okoniem. Na przykład oparł się żądaniom aparatu PiS, aby mianować niektórych wojewodów z rekomendacji partyjnych organizacji. Próbował obsadzać te urzędy na podstawie konkursów.

I nagle przyszła jego dymisja na początku lutego 2007 r. Kaczyński podjął decyzję tego samego dnia, kiedy postanowił o dymisji Radosława Sikorskiego z funkcji ministra obrony. Sikorski został nagle uznany za obce ciało o podejrzanych kontaktach. A Dorn?

Do dziś nie do końca wiadomo, o co poszło. Bezpośrednim powodem był spór MSWiA z resortem sprawiedliwości, a więc Dorna ze Zbigniewem Ziobrą. To symboliczne, bo byłem świadkiem sytuacji z początków ich rządów, kiedy w partyjnej centrali na Nowogrodzkiej starszy Dorn beształ młodego Ziobrę niczym uczniaka.

Ale w tle było niezadowolenie Kaczyńskiego, że Dorn żąda traktowania siebie jako partnera. On na posiedzeniach Komitetu Politycznego PiS nie obawiał się czasem spierać z samym prezesem. Z tego wzięła się zaskakująca scena. Pod koniec 2006 r. Kaczyński oznajmił nagle na jednym z zebrań tego ciała: „Ty, Ludwik, nie przejmiesz mojej partii". Zaskoczyło to wszystkich. Dla obecnych było oczywiste, że Dorn zawsze zadowalał się pozycją drugiego (a jeśli brać pod uwagę prezydenta Kaczyńskiego, trzeciego). Potem prezes PiS zrobił „trzeciego bliźniaka" marszałkiem Sejmu – po wypchniętym z fotela przez inny konflikt Marku Jurku. Ale trwało to już tylko parę miesięcy. Przedterminowe wybory w październiku 2007 r. pozbawiły PiS władzy.

W nowym parlamencie zaczęła się już wojna. Były marszałek Sejmu żądał – wraz z Kazimierzem Ujazdowskim i Pawłem Zalewskim – krytycznej oceny nieudanej kampanii. Jego zdaniem niepotrzebnie mówiono w niej tyle, i to zbyt gwałtownym językiem, o korupcji. Atakowani spin doktorzy PiS, Michał Kamiński i Adam Bielan, przypominali, że sam Dorn słynął wcześniej ze zbyt ostrych powiedzonek („wykształciuchy"), jak i z ekscentrycznych gestów, jak wtedy, gdy będąc marszałkiem, przyprowadził do Sejmu własnego psa, ogromną Sabę. Był wtedy ulubionym celem ataków opozycji, ba, kusił los swoją nonszalancją. Wypominano mu poprzednie kampanie PiS, którymi kierował, i też nie ustrzegł się błędów. Partyjna plotka przypisywała Dornowi niższe intencje. Jego kolejna żona, wizażystka współpracująca z TVN, miała mu tłumaczyć, że „PiS to obciach".

Kaczyński przepraszał go nawet na posiedzeniu klubu opozycyjnego już PiS, ale ostatecznie do zgody nie doszło. Ich kluczowa rozmowa trwała dwie i pół minuty. Dorn zerwał się i wyszedł. Nie wypił nawet herbaty. W roku 2008 wyrzucono go z PiS. A jednocześnie, jak mi opowiadano, prezes PiS z upodobaniem słuchał wystąpień Dorna wymierzonych w rząd PO-PSL. „Ludwik jest najlepszy" – powtarzał.

Czy byli przyjaciółmi? Wielu ich wspólnych znajomych twierdzi, że żaden nie był zdolny do przyjaźni. Dorn zawsze sprawiał wrażenie chłodnego w relacjach z ludźmi. Kaczyński miał mu wypominać, że jeszcze w czasach demokratycznej opozycji jako osoba ważniejsza w środowisku „Głosu" Ludwik traktował go z góry. A zarazem, kiedy Dorn kurczowo powtarzał, że znowu jest z Kaczyńskim na pan, czuło się autentyczny zawód i rozgoryczenie.

I mimo to PiS wstawił go jeszcze w roku 2011 na swoje listy (drugie miejsce w tzw. obwarzanku, czyli podwarszawskich powiatach). Miał opinię sumiennego eksperta, zwłaszcza w sprawach obronności. Jako poseł niezależny stał się jednoosobowym think tankiem. Kaczyńskiego szczególnie przekonało to, że Dorn zarzucał rządowi Tuska zaniedbania w sprawie katastrofy smoleńskiej. Z tamtego czasu pozostała znakomita anegdota. Dorn siedział w Sejmie w ostatnim rzędzie. Kaczyński – w pierwszym.

I kiedyś były marszałek Sejmu mówi do posła PiS: „Powiedz tej osobie z pierwszego rzędu, że w waszym projekcie jest błąd". Błąd został poprawiony. Prezes PiS kazał podziękować „temu panu z ostatniego rzędu".

Samotny polityk ponownie został więc posłem. W roku 2007 pomimo różnic z Kaczyńskim podkreślał, że w czasie pierwszego rządu PiS policjanci bali się przyjmować łapówki od kierowców. A w 2011 r., w udzielonym mi wywiadzie, podtrzymywał swoją wizję polityki. PiS miał być rzecznikiem silnego spoistego państwa narodowego, PO – rozrywających Polskę partykularyzmów. Dlaczego więc w roku 2015 Dorn wystartował z list PO? Chyba kluczem była niechęć PiS do korzystania z jego wystąpień i rad. Kaczyński nadal nie chciał z nim rozmawiać (a Dorn z Kaczyńskim). Bez kontaktu z prezesem niczego się w tym klubie nie dawało załatwić. Decyzja, aby kandydować z ramienia formacji, którą przez lata najmocniej krytykował, była błędem Dorna. W 2011 r. sam wyśmiewał Bartosza Arłukowicza i Joannę Kluzik-Rostkowską za przechodzenie do ugrupowań, z którymi dopiero co byli w stanie wojny. To się zarazem nie mogło udać, skoro Dorna wciąż identyfikowano jako symbol pisowskich porządków. Nie uzyskał mandatu.

Czytaj więcej

Kijów i wielka gra Kaczyńskiego

Zagubiony w zgiełku

Stał się komentatorem. Pamiętajmy – przez lata był nie tylko politykiem. Tłumaczył książki, od sensacyjnych powieści Le Carrego po grube politologiczne tomiszcza. Pisał nawet bajki. Ale poświęciwszy się polityce, zamknął sobie drogę do poważnego transferu

w innych kierunkach, na przykład do świata nauki. Jak wielu polityków nadmiernie się od tego fachu uzależnił. To zapewne powód jego starań, aby startować z jakiejkolwiek listy. Przez ostatnie lata był analitykiem Nowej Konfederacji i felietonistą „Polityki". Gdyby ktoś mu prorokował współpracę z tym tygodnikiem w roku 1993 albo 2005, wyśmiałby go. Coraz mocniej piętnował swą dawną formację za upartyjnianie państwa, za niekompetencję ministrów, za wojny z instytucjami i środowiskami (prawników, lekarzy, nauczycieli), za ryzykowanie napięć z Unią Europejską. Choć wiele z jego uwag brzmiało celnie, można było odnieść wrażenie, że przemiana jest zbyt pospieszna i nie zawsze przekonująca. Przykładowo jeszcze podczas kampanii 2011 r. ganił Platformę za grę tylko na Niemcy i Francję wewnątrz Unii. W kilka lat później coraz chętniej powtarzał argumenty euroentuzjastów.

Zarazem nie przekroczył granicy, jaką przekraczali niektórzy dawni politycy PiS szukający pomsty na Kaczyńskim w słowach. Pozostał dla niego „panem Kaczyńskim", ale krytykowanym bez przekraczania standardów politycznej kultury.

Zwłaszcza po 2019 r. snuł wizje kolejnych wyborów wygranych przez opozycję, ale stawiał jej merytoryczne wymagania. Nie chciał się pogodzić z radykalizmem języka takich środowisk, jak Strajk Kobiet, choć atakował zerwanie kompromisu aborcyjnego przez PiS. Napisał w jednej z analiz na stronie Nowej Konfederacji. „Albo demokracja liberalna w Polsce będzie umiarkowanie konserwatywna, albo nie będzie jej wcale". Chyba nie uwzględniał siły ideologicznej polaryzacji i trendów światopoglądowych szerzących się na Zachodzie. W roku 2000 w debacie na łamach „Nowego Państwa" tłumaczył swojej dawnej narzeczonej feministce Kindze Dunin, że adopcja dzieci przez pary homoseksualne jest wyrazem nieograniczonego dążenia do szczęścia, być może kosztem cudzej krzywdy. Doczekał się ofensywy tego typu pomysłów.

W tym samym „Nowym Państwie" drwił pod pseudonimem Dorota Lutecka z wojny SLD z AWS. „Są jak dwaj faceci, jeden pokrzykuje do drugiego: Ty większa paskuda. Nie, ty większa paskuda". Chciał innej polityki, a doczekał się chwili, kiedy ta metoda, uprawiana i przez jego dawną partię, i przez opozycję, zdominowała scenę.

Ja zawdzięczam mu godziny ciekawych rozmów. Polska polityka traci wnikliwego recenzenta. Jednego z tuzów wywodzących się z dawnej opozycji, kiedy działało się dla idei i działało się odważnie. Angażując się w PC, a potem w PiS, on tę odwagę miał. Szedł przeciw wpływowym środowiskom.

Wzdychający za nim dziś politycy obozu rządzącego nie umieją objaśnić, dlaczego pozbyto się go z PiS tak łatwo. Dlaczego nie próbowano go słuchać uważniej. Symboliczne: Kaczyński nie przyszedł na jego pogrzeb. Z kolei ludzie obecnej opozycji nie spróbują wyjaśnić, dlaczego człowiek z tak bystrym umysłem przez lata, nim porzucił Kaczyńskiego, traktowany był z lekceważeniem i otoczony ostracyzmem. Zgodnie z logiką bezwzględnej polaryzacji, której sam w końcu uległ, uciekając na drugą stronę.

Nie wychował następców, a polska polityka jest dziś wielkim zgiełkiem. Sam trochę się do tego przyczynił mocnym językiem i tezami. Zarazem wieszał wysoko poprzeczkę: PiS-owi, potem opozycji, przez cały czas Polakom. Tabloidalna polityka wydaje się dziś zbyt łatwa. Nie usłyszymy już jego głosu na ten temat. Kolejny cień lepszej Polski odchodzi na tamtą stronę.

Czytaj więcej

Druga polityczna młodość prezydenta Dudy

Ludwik Dorn zmarł 7 kwietnia 2022 r. w wieku 67 lat. Jego pogrzeb odbył się 13 kwietnia na warszawskich Powązkach

Ta śmierć była przedwczesna, nie zdążył skończyć 68 lat. I niespodziewana, do ostatniej chwili było go słychać. Gdy to ogłoszono, na Facebooku pojawiły się wpisy ludzi, z którymi umawiał się niemal na następny dzień.

Szczególnie smutne jest odejście kogoś, kto wprawdzie pozostał czynny, ale kto od dawna nie zajmował należnego sobie miejsca. Nie mógł się czuć spełniony.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi