Kijów i wielka gra Kaczyńskiego

W swoim pomyśle na obronę bardziej suwerennego i tradycyjnego państwa Jarosław Kaczyński wiele reguł polityki połamał, a częściej od naprawiania państwowej machiny wybierał jej upartyjnianie. Nie zmienia to faktu, że może się powoływać na to, że w różnych momentach miał rację, a nawet na swoją odwagę.

Aktualizacja: 20.03.2022 15:34 Publikacja: 18.03.2022 17:00

Kijów i wielka gra Kaczyńskiego

Foto: AFP

Jarosław Kaczyński z Mateuszem Morawieckim, jadąc w ostatni wtorek do ostrzeliwanego Kijowa, zalicytowali wysoko. Można snuć brzydkie podejrzenia o polityczne kalkulacje. Ale one będą obecne zawsze, przy każdym ruchu polityków. Ja akurat wiem, że obaj kierowali się co najmniej w tym samym stopniu geopolitycznym przekonaniem i etyczną powinnością, co względem na sondaże.

Skądinąd ta dyskusja o tyle nie ma większego sensu, że trudno mi sobie wyobrazić współczesnych zachodnich polityków (w każdym razie ich znaczącą większość) ponoszących jakiekolwiek fizyczne ryzyko, dla choćby cynicznego celu. Można się cieszyć, że premierzy Czech i Słowenii bardziej są podobni do Polaków niż do standardowych „Europejczyków", zwłaszcza że ich polityczne korzyści na użytek rynku wewnętrznego są nawet mniej oczywiste niż naszej dwójki.

Czytaj więcej

Druga polityczna młodość prezydenta Dudy

Zamykanie tematu

Polscy liderzy zalicytowali wysoko, bo niezależnie od wielu innych kontekstów po wszystkich swoich ostatnich kłopotach i koszmarnych nieraz wpadkach bardzo utrudnili sytuację swoim krytykom. Tuż przed wieścią o tym, że Kaczyński pomknął pociągiem do Kijowa, filozofka Magdalena Środa wezwała go wrzaskliwie do aktywności. No to ją pokazał. Już po ogłoszeniu wieści o tej wyprawie opozycja zareagowała dezorientacją. Naczelny „Newsweeka" Tomasz Lis nadal nazywa premiera i lidera PiS „oprawcami demokracji", a na forach liberalnych mediów anonimowi internauci życzą im śmierci. Mocniej brzmi jednak teraz głos przeciwnika obecnej władzy, producenta filmowego Macieja Strzembosza, który wezwał do wyciszenia sporów, a w każdym razie znaczącego obniżenia ich temperatury. Opozycyjni politycy ograniczają się do zdawkowych, ale jednak komplementów wobec kijowskiej misji.

Kaczyński z Morawieckim uciekają do przodu nie tylko przed wcześniejszymi problemami: inflacją, wadami Polskiego Ładu, utratą europejskich pieniędzy, oporu ideologicznego wobec ich poczynań. To także próba zamknięcia czasem absurdalnej przekomarzanki, kto i czemu zawinił w relacjach z Putinem i jego sojusznikami. Tę wojnę uprawiają skądinąd obie strony. Właśnie w odpowiedzi na wypominanie PiS-owi Viktora Orbána zaczęło krążyć w sieci zdjęcie Donalda Tuska z liderem węgierskiego Jobbiku. Szef PO pokazał się z nim przy okazji wiecowania z węgierską opozycją. Przekonywano, że ongiś nacjonalistyczny Jobbik jest jeszcze bardziej uległy wobec Rosji niż Fidesz Orbána.

Każda ze stron ma swoje argumenty i swoje rachunki krzywd. To były pisowski minister gospodarki i były prezes PGNiG Piotr Woźniak stwierdził dopiero co przed kamerami Polsatu, że węgierski koncern MOL, który przejmuje polski Lotos, jest związany z Gazpromem. Chwilę wcześniej zwolennicy PiS gromko temu zaprzeczali. Sądzę jednak, że waga takich oskarżeń stopniowo blednie, podobnie jak przywoływanie flirtu Zjednoczonej Prawicy z zachodnimi eurosceptykami. A wyprawa do Kijowa, pod rakiety i bomby, może zamknąć temat na dłuższy czas.

Blednie, kiedy bezstronni dyplomaci przypominają w tym samym Polsacie, że strategią Niemiec było obłaskawianie Rosji co najmniej od lat 70. XX wieku, czyli już w czasach Związku Sowieckiego. Oczywiście, ich elity nie prezentowały ideologicznych fascynacji putinowską krzepą, co można było wyczuć w deklaracjach części zachodniej antyunijnej prawicy. To one okazały się jednak architektami trwałego związania europejskiej gospodarki z putinowskim imperium. Trudno jest wiązać Niemcy z PiS.

Teraz zaś dochodzi prosty przekaz: PiS przestrzegał przed rosyjskim zagrożeniem wcześniej i mocniej niż inni. I jakichkolwiek by szukać odstępstw od tej reguły (MOL, sojusze z proputinowskimi Marine Le Pen czy Viktorem Orbánem), to się na ogół potwierdza. Kilka lat temu Jarosława Kaczyńskiego opisywano jako rusofoba. Robili to politycy PO czy „Wyborcza" z TVN-em. Teraz jego wyprawa do Kijowa otwiera falę wspomnień o wyprawie Lecha Kaczyńskiego do zagrożonej Gruzji. Nawet opozycyjny, skłócony z tą rodziną Michał Kamiński nagle wspomina emocje z roku 2008. Emocje wokół naprawdę profetycznego wystąpienia i naprawdę odważnego zachowania ówczesnej głowy państwa.

Zrelatywizowane spory

Prezydent Andrzej Duda w swoim orędziu do Zgromadzenia Narodowego 11 marca nie skorzystał z okazji, żeby powtarzać „My zawsze mieliśmy rację". Owszem, przywołał starania Jana Olszewskiego jako pierwszego polskiego premiera prącego do NATO, przypomniał też Lecha Kaczyńskiego. Ale próbując odgrywać rolę spoiwa narodowej jedności, obdarzał komplementami różne obozy polityczne i postaci. Można jednak dodać, że za niego robotę wykonał ukraiński prezydent Wołodymyr Zełenski, nieoczekiwanie powracając do tematu Smoleńska.

I nie o to chodzi, że temat wróci w postaci twardych ustaleń czy pewności dotyczących przyczyn katastrofy z 10 kwietnia 2010 r. Pogrążyli go pospołu Donald Tusk, oddający dochodzenie generał Anodinie, i Antoni Macierewicz fundujący nam potem chaotyczne, pełne sprzecznych domniemań śledztwo własne. Być może prawda była zresztą nie do odtworzenia tak czy inaczej. Ale mało kto będzie od tej pory zdolny odpierać przypuszczenie, że „Rosjanie byli do tego zdolni". A lata całe pracowały nad tym media liberalne i lewicowe.

Mam świadomość, że opinia publiczna ma krótką pamięć, każda, więc polska także. Nie umiem przewidzieć długotrwałych społecznych konsekwencji tego, co się dzieje. Niekoniecznie dopiero co zrewoltowana przeciw rządzącym na tle tematów obyczajów, ale też zapatrzona w Zachód młodzież ustawi się w kolejce do patriotycznych capstrzyków. Tak może nie będzie, choć przykład ukraińskiej dzielności ma swoją, nawet i popkulturową, ale i tę poważniejszą wagę.

PiS zyskał przynajmniej poważne zrelatywizowanie wielu sporów i zamazanie wielu podziałów. I krzyki Tomasza Lisa czy mecenasa Romana Giertycha niekoniecznie są na to najlepszą receptą. Klasyczni politycy rozumieją to lepiej, dlatego wydają sprzeczne komunikaty, a częściej pełne konsternacji westchnienia.

Chyba trzeba też odsunąć od siebie skądinąd i wcześniej mało skuteczne hasło: zróbmy sobie (albo dajmy Polsce) inną prawicę. PiS ma wszelkie szanse na utrzymanie, a może i poszerzenie rządu dusz. Trudno prorokować na jak długo, bo co tu przewidywać, kiedy możliwe jest wszystko: nawet wojna światowa.

Czytaj więcej

Czyj jest teatr

Wahnięcie w prawo?

Czy to oznacza kolejne wahnięcie się Polaków w prawo? I jakie to będzie prawo? Pamiętajmy, Jarosław Kaczyński przez lata wraz z bratem Lechem ewoluowali. Na początku lat 90. proponowali w gruncie rzeczy konserwatyzm dość lightowy, chadecki. I to on właśnie wywołał furię lewicowych elit solidarnościowych wspieranych przez media w części przynajmniej postkomunistyczne.

Potem tę swoją prawicowość uzupełnili rysem bardziej prospołecznym, socjalnymi rewindykacjami, ideą silnego państwowego regulatora przynoszącego więcej równości. U Lecha było to dziedzictwo jego związkowych zaangażowań i PPS-owskich sentymentów. U Jarosława wynikało początkowo bardziej z opisu elektoratu: wyborcy nastawieni na rozliczenie komunistów i obronę tradycyjnych wartości byli przeważnie biedniejsi, pokrzywdzeni przez transformację.

To prospołeczne nachylenie bywało podważane, kwitowane pogardliwymi uwagami o „pobożnej lewicy". Bracia reagowali na to odpowiedzią, że na świecie prawice bywały różne. Była liberalna Margaret Thatcher, ale byli i francuscy gaulliści. Prawdą jest, że w kilku kwestiach kolejne partie braci Kaczyńskich zachowywały względną spoistość w poglądzie, że dla Polaków szansą na różnorakie korzyści jest silne państwo narodowe. To prowadziło do postaw suwerenistycznych. Kaczyńscy firmowali wiele przejawów europejskiej integracji, aby następnie opierać się ich konsekwencjom. Obecnie Jarosław Kaczyński walczy już bez brata z federalistycznymi pokusami eurokratów i niektórych rządów zachodnich (z niemieckim na czele). To tajemnica niedawnych aliansów z Le Pen czy Orbánem, prowadzących chwilami do rozmaitych kwadratur koła, bo trudno było w takim towarzystwie być wiarygodnie antyrosyjskim.

Odpowiedzią opozycji – i tej politycznej, i tej medialnej – jest hasło przyspieszonej integracji z Europą. Czym szybciej, tym lepiej: w strachu przed Putinem zanurzmy się w Unii. Mogą za tym przemawiać emocjonalne odruchy wielu Polaków, ale trudniej przekonywać do owego zanurzania się, kiedy zachodnie elity, na czele z federalistycznym rządem niemieckim, okazały się tak bardzo krótkowzroczne w relacjach z putinowską Rosją. Więcej, kiedy nadal wykazują się kunktatorstwem, choćby w dziele pomagania Ukrainie i Ukraińcom.

Przy czym nie chodzi tu o żądanie romantycznych gestów. Zręczna zagrywka polskiego rządu w sprawie dostarczenia Zełenskiemu migów pokazuje, że PiS wyczuwa tu naturalne granice. Chodzi o wsparcie finansowe, o granice własnego egoizmu. Tym, którzy stawiają tu znak równości z niechęcią Polski do przyjmowania imigrantów z Afryki i Azji, przypomnę, że putinowski polip powinien najmocniej ciążyć europejskiemu sumieniu.

Jest i inny wymiar pisowskiej prawicowości: opór wobec ideologicznych i obyczajowych nowinek przychodzących z Zachodu. Chwilami można nawet odnieść wrażenie, że Kaczyński świadomie postawił na rozdawnictwo z budżetu państwa, aby zatrzymać Polaków przy bardziej tradycyjnym modelu. Przy czym częściej była to obrona status quo niż próba zawracania wskazówek zegara. Kontrastowało to, oczywiście, z marszem wielu krajów Europy ku innym niż tradycyjne czy chrześcijańskie normom (a czasem ku brakowi norm).

Czasem Kaczyński wyzbywał się swojej dawnej błogosławionej ostrożności, jak w przypadku niedawnej zgody na dalsze zawężanie prawa do aborcji przez Trybunał Konstytucyjny. W tym przypadku decydowała logika coraz bardziej krzykliwej polaryzacji we wszelkich sporach. On sam powtarza, że już w latach 90. powinien być bardziej katolicko-narodowy.

Ile naprawy, ile jedności

Co z tym będzie dalej? Z pewnością wszelkie spory ideowe zamilkną albo będą przytłumione w warunkach wojny, nawet jeśli „Gazeta Wyborcza" już teraz oferuje kobietom ukraińskim uciekającym spod bomb pomoc w „bezpiecznej aborcji". Pewnie na dłuższy czas (pytanie na jak długi, ale to już kwestia rozwoju wydarzeń, nie do przewidzenia) zwycięży odruch skupiania się wokół rządzących.

Ba, pewną popularność mogą zyskać rozmaite patriotyczne pobudki, choć nie umiem ocenić skali owego zjawiska. Trudniej będzie lansować wzorzec braku zaangażowania na rzecz własnej ojczyzny rodem z piosenek Marii Peszek. Ilu młodych ludzi pójdzie na strzelnice? Zobaczymy. Na razie dominuje w dużej mierze apolityczne zaangażowanie na rzecz pomagania uchodźcom – najróżniejszych środowisk.

W swoim pomyśle na obronę bardziej suwerennego i bardziej tradycyjnego państwa Kaczyński wiele reguł polityki połamał czy popsuł. Uznając swój obóz za jedynego gwaranta uczciwego i patriotycznego kursu, częściej od naprawiania państwowej machiny wybierał jej upartyjnianie. Ja motywy nawet rozumiem. Był przekonany, nie bez racji, że wszyscy są przeciw niemu: większość elit intelektualnych, sądy, biznes, wreszcie zagranica. Nie raz i nie dwa odpowiedzią było pomaganie sobie łokciami: wojna z sędziami czy z TVN-em to pierwsze z brzegu przykłady. To prowadziło z kolei opozycję do mocno przesadnych, dewaluujących się analogii polskiego systemu rządzenia z putinizmem właśnie.

Czy obecna chwilowa aura powierzchownej, niepełnej zgody narodowej przyniesie w tej sferze jakieś korekty? Jeśli tak, to niewielkie i raczej chwilowe. Po prostu wszyscy zajmują się dziś czymś innym. Odnoszę zresztą wrażenie, że prezesa Kaczyńskiego nie zachwyca jednościowy, można by rzecz symetrystyczny ton pana prezydenta. Nie ma jednak przestrzeni na otwarte polemiki czy starcia. Jadąc do Kijowa, prezes PiS chwilowo spór, czy jest putinistą, uciszył. Może on naturalnie powrócić, choć pewnie nie od razu.

Czasem przy tej okazji ujawniają się autentyczne dylematy ludzi o bardziej konserwatywnych poglądach w zderzeniu z niekonserwatywnymi materiami. Dostarczyły ich choćby zmagania wokół lex Czarnek. Andrzej Duda przeciął ten węzeł gordyjski swoim wetem, ale tylko uznając spór za chwilowo szkodliwy z punktu widzenia narodowej jedności. Nic tu nie zostało rozstrzygnięte definitywnie.

W takich przypadkach PiS bywa oskarżany o swoistą niekonserwatywną rewolucyjność. Przy czym ma to być rewolucja odgórna, oparta w ostateczności głównie na biurokratycznym przymusie. Obrońcy tej polityki zwracają uwagę, że prawica odziedziczyła Polskę po komunizmie, co samo w sobie wymagało rewolucyjnych działań. A dziś państwowy aparat pod kierownictwem prawicowych polityków jest tylko wątłą przeciwwagą dla siły środowisk progresywnych. W tym przypadku choćby dla organizacji pozarządowych próbujących zmieniać umysły dzieci i młodzieży na swoją modłę.

Możliwe, że minister Czarnek te zjawiska demonizował, a w każdym razie nie umiał ich udokumentować. Nie znaczy to wszakże, że one nie istnieją. Kaznodziejstwo ideologicznej lewicy jest faktem. Trudno je opisywać jako coś neutralnego.

Można odpowiedzieć pytaniem, czy biurokratyczny aparat jest najskuteczniejszym narzędziem powstrzymywania niepożądanych zjawisk. Prezydent proponował, aby o sytuacji w poszczególnych szkołach decydowała przede wszystkim wola rodziców, nie kuratorów. Można by dodać, że jej idealnym sojusznikiem powinny być rozmaite ruchy społeczne odwołujące się do tradycyjnego systemu wartości.

Wiemy jednak, że środowiska konserwatywne są dość ospałe i letnie, często też zdeprymowane politycznie poprawną perswazją. Pewnie więc spór o oblicze szkół kiedyś wróci. Na razie istotniejsze wydaje się to, czy pomieszczą one falę dzieci z Ukrainy.

Czytaj więcej

Mity i mantry polityki zagranicznej

Kiedy przyjdzie zmęczenie

No właśnie, czeka nas odroczenie wielu zimnych wojen światopoglądowych na rzecz wojny gorącej – na razie za naszymi granicami. Prawica ma tu szansę na wykazanie się w administrowaniu kryzysem. Radzi sobie z tym raz lepiej, raz gorzej. Ale na pewno nikną z pola widzenia, przynajmniej chwilowo, słabości zbyt biurokratycznie pomyślanego i pełnego wpadek Polskiego Ładu. Znika w cudowny sposób dopiero co nabrzmiała kwestia covidu. A narzekania także niektórych komentatorów choćby na ceny stają się nagle biadoleniem owego posła do brytyjskiego parlamentu, który konstatował, że za Churchilla benzyna kosztuje więcej niż za Chamberlaina. Kosztowała coraz więcej wraz z rozwojem wojny.

Możliwe, że patriotyczna pobudka i ogólne przekonanie, że „mieli rację", pomoże prawicy Kaczyńskiego i Morawieckiego. Może za to stanąć ona przed zagrożeniami z nieoczekiwanej strony. Dziś Polaków niesie fala entuzjazmu w pomaganiu. Jutro obecność nieprzebranych mas uchodźców, tak przecież zrozumiała i politycznie, i moralnie, może zacząć męczyć i drażnić. Tu już ktoś twierdzi, że Ukraińców dopuszcza się do lekarskich gabinetów poza kolejnością. Tam narzeka, na razie w sieci, na darmowe bilety dla nich. W połączeniu z rosnącymi kosztami życia może to prowadzić do fermentu. Amatorzy uprzedzeń pewnie nie przejdą na stronę mainstreamowej opozycji, ale Konfederacja, już teraz pokrzykując wraz z innymi o rosyjskim zagrożeniu, zagłosowała przeciw ustawie o pomocy dla ukraińskich uchodźców.

Będę szczery: boję się takich napięć. Nie sądzę, aby masom Polaków można było zarzucać brzydkie intencje, co lubią robić niektórzy mainstreamowi, liberalni moraliści. Ale tak jak wśród mas uchodźców nie wszyscy okażą się aniołami, tak i po polskiej stronie mogą się ujawnić nieładne emocje i pokusy. A wtedy szanse zyska prawicowość bardziej ciasna od tej pisowskiej. Chyba że Putin raz jeszcze pogodzi nas wszystkich. Choćby rakietą posłaną na nasze terytorium.

Jarosław Kaczyński z Mateuszem Morawieckim, jadąc w ostatni wtorek do ostrzeliwanego Kijowa, zalicytowali wysoko. Można snuć brzydkie podejrzenia o polityczne kalkulacje. Ale one będą obecne zawsze, przy każdym ruchu polityków. Ja akurat wiem, że obaj kierowali się co najmniej w tym samym stopniu geopolitycznym przekonaniem i etyczną powinnością, co względem na sondaże.

Skądinąd ta dyskusja o tyle nie ma większego sensu, że trudno mi sobie wyobrazić współczesnych zachodnich polityków (w każdym razie ich znaczącą większość) ponoszących jakiekolwiek fizyczne ryzyko, dla choćby cynicznego celu. Można się cieszyć, że premierzy Czech i Słowenii bardziej są podobni do Polaków niż do standardowych „Europejczyków", zwłaszcza że ich polityczne korzyści na użytek rynku wewnętrznego są nawet mniej oczywiste niż naszej dwójki.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi