Druga polityczna młodość prezydenta Dudy

Andrzej Duda rozumie, że wobec grozy współczesnego wyzwania nie można powielać ciasnoty podejścia rządów sanacyjnych, które aż do wybuchu wojny nie szukały porozumienia z opozycją. Na ile starczy mu siły i cierpliwości, aby popychać polskie życie publiczne w lepszym kierunku?

Aktualizacja: 20.03.2022 15:37 Publikacja: 11.03.2022 16:00

Andrzej Duda zaprasza opozycję na posiedzenia Rady Bezpieczeństwa Narodowego i autentycznie próbuje

Andrzej Duda zaprasza opozycję na posiedzenia Rady Bezpieczeństwa Narodowego i autentycznie próbuje sprawić, by ich klimat był inny niż dotychczasowej politycznej zimnej wojny domowej (na zdjęciu spotkanie RBN w Pałacu Prezydenckim, 2 marca 2022 r.)

Foto: Forum, Andrzej Hulimka

Wszyscy czujemy podziw dla Wołodymyra Zełenskiego. Celebryta zmieniony w prezydenta zdawał się zapowiadać kiepską jakość przywództwa, a sprawdził się w obliczu najcięższej wojennej próby najwspanialej, jak było można.

Z pewnością nie w takiej skali, ale można odnieść wrażenie zwyżkowania także innej postaci. I punkt wyjścia jest inny, i okoliczności nie aż tak dramatyczne. Ale polski prezydent Andrzej Duda przeżywa, nie będąc człowiekiem starym, drugą polityczną młodość.

Wcześniej było weto

Zacznijmy od jego roli jako przywódcy, można by rzec do pewnego stopnia wojennego. To jest coś więcej niż ścisłe wypełnianie swoich obowiązków. Zawsze miał dar ładnego mówienia, z którego teraz obficie korzysta. Ale w jego kolejnych wystąpieniach widać osobiste zaangażowanie wychodzące poza polityczną sztampę. Więź nawiązana z samym Zełenskim wydaje się autentyczna. To są momenty, kiedy odczuwamy na wielu poziomach głód prawdziwych, a nie udawanych zachowań. Andrzej Duda zdaje egzamin z człowieczeństwa na piątkę.

Ale idźmy dalej. Prezydent, jeden z polskich aktorów nieustającego dyplomatycznego maratonu, wydaje się być skuteczniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. Od niemożności dobicia się do amerykańskiego prezydenta do prawie godzinnej rozmowy z Joe Bidenem – czasu minęło niewiele, a doznajemy wrażenia upływu lat świetlnych.

Naturalnie składają się na to różne okoliczności. Wojna wyrównała szeregi wolnego świata, zamazała, pewnie chwilowo, kontury rozmaitych konfliktów. Polska ma teraz w europejsko-światowej układance szczególną wagę. Politycy obecnej ekipy rządowej w naturalny sposób zyskali na znaczeniu. Byli już ważni, przestrzegając przed rosyjskim zagrożeniem przed 24 lutego. Tu palma pierwszeństwa należy się premierowi Mateuszowi Morawieckiemu. Ale prezydent Duda też ma w tym swój udział.

Trudno jednak nie zauważyć, że pewien wpływ na jego obecną pozycję może mieć też jego aktywność w sporach wewnętrznych, przekładających się na relacje z zagranicą. Przede wszystkim myślę tu o jego wecie wobec ustawy uderzającej w amerykańskich inwestorów telewizji TVN. Był do tego wzywany przez opozycję, nie zawsze w najlepszym stylu („Lepszy dla ciebie byłby świt zimowy / sznur i gałąź pod ciężarem zgięta" – recytował przed Pałacem Prezydenckim tekst Czesława Miłosza Donald Tusk). Tymczasem po raz pierwszy Duda zasugerował takie swoje stanowisko już 22 lipca 2021 roku, na wiele miesięcy przed uchwaleniem tej absurdalnej, co do celów i co do momentu, ustawy. Było to w czasach, kiedy prawie zapomnieliśmy o prezydencie jako samodzielnym podmiocie politycznej gry. A jednak pozostał konsekwentny.

Czytaj więcej

PiS, PO i inni. Polityczne prognozy w cieniu wojny

Ścierać się z UE czy z Ziobrą

Uzasadniając to weto, Duda kładł nacisk na motywacje związane z polityką wewnętrzną. Mówił o pewności obrotu, jaką Polska powinna gwarantować inwestorom, napomykał też o gwarancji wolności słowa. Ale przecież nie wątpiliśmy w jego intencje związane z dyplomacją. Prezydent jest konsekwentnie proatlantycki, i to nie tylko dlatego, że w ramach rutynowego podziału obowiązków to jemu w większym stopniu niż premierowi przypadły i Waszyngton, i NATO. Nie, on nigdy nie kupił chwilowego zwątpienia Jarosława Kaczyńskiego w sens atlantyckich więzi wyrażanego hasłem: „Nadciąga czas nowego izolacjonizmu". Ten brak zwątpienia teraz dodatkowo procentuje.

Skądinąd warto zwrócić uwagę na coś jeszcze. Pierwsze lata rządów PiS nie były czasem szczególnego dyplomatycznego braterstwa Polski z Ukrainą. Relacje były poprawne, ale nie serdeczne, mnożyły się dyplomatyczne zatargi między Warszawą i Kijowem dotyczące głównie polityki historycznej, a pierwszy pisowski szef MSZ Witold Waszczykowski demonstrował dystans wobec naszego wschodniego sąsiada. Nie była to bynajmniej wyłącznie polska „wina", Ukraina pewna swoich szczególnych relacji z Niemcami też o nas specjalnie nie zabiegała. Niemniej to fakt. Był to równocześnie czas nieśmiałych i nigdy do końca nieskonsumowanych, ale jakichś przymiarek do normalizacji relacji z reżimem Aleksandra Łukaszenki na Białorusi, podyktowanych wiarą, że okaże się on względnie niezależny od Władimira Putina.

Prezydent Duda był wtedy jednym z niewielu polityków obozu rządzącego konsekwentnie proukraińskich. On wziął serio nauki Lecha Kaczyńskiego na temat polityki wschodniej, która miała polegać na wierze w niezależny od Rosji ukraiński bufor na wschód od Polski. Naturalnie, rzecz cała wyrażała się głównie w słowach i gestach. To głównie ma do dyspozycji prezydent. Ale jestem przekonany, że dziś jest wierny swoim przekonaniom.

Jeśli w przyszłości Polacy „zmęczą się" poświęceniem na rzecz Ukraińców, ten prezydent, jak sądzę, będzie jednym z najmniej gotowych do jakiejś reorientacji. Sygnały takiej reorientacji już dziś się pojawiają – to linia przynajmniej części Konfederacji lub proorbanowych, przyznajmy nielicznych, konserwatystów niezorganizowanych. Ale nie wiemy, w którą stronę to się potoczy. Mam poczucie, że prezydent jest tu gwarantem, iż polska prawica nie zacznie grzęznąć w błocku uprzedzeń i fałszywych kalkulacji.

Nie twierdzę, że linia prezydenta Dudy w kwestiach międzynarodowych była we wszystkim w stu procentach klarowna. By przypomnieć jego szczególne sentymenty wobec ekonomicznego zbliżenia z Chinami, które kolidowały z konsekwentnie antychińską linią wpierw Donalda Trumpa, a potem Joe Bidena. W tym z kolei pisowskie rządy były bardziej transatlantyckie niż Pałac Prezydencki, zwłaszcza w czasach Morawieckiego. I znów: rzecz polegała głównie na drobnych gestach.

Dziś jednak Andrzej Duda niedysponujący oddzielną maszynerią dyplomatyczną czy polityczną może uważać, że w kilku kwestiach okazał się bardziej przewidujący. Nawet jeśli rzecz kryje się w niuansach.

Kolejnym istotnym posunięciem głowy państwa było zgłoszenie projektu likwidującego Izbę Dyscyplinarną Sądu Najwyższego. Niewystarczającego z punktu widzenia polskiej opozycji (a chyba i eurokratów, choć prawdę mówiąc, nie mieli czasu na zajęcie stanowiska). Będącego jednak krokiem w dobrym kierunku – i z punktu widzenia zapętlenia samej „reformy", i ze względu na interes Polski w Unii.

I znów motywacje krajowe wiążą się z międzynarodowymi. Prezydent okazał się bardziej od Jarosława Kaczyńskiego sceptyczny wobec awanturnictwa prawniczego à la Zbigniew Ziobro. Ten jego projekt to próba kontrataku wobec idących w skrajnie odmienną stronę pomysłów na czystkę w Sądzie Najwyższym, jaką szykował resort sprawiedliwości. Zarazem kontekst jakiejś próby pogodzenia Polski z Unią, zwłaszcza w obliczu zagrożenia ze strony Rosji, także był niewątpliwy. Duda zyskał w tej kwestii miękkie, na wpółukryte wsparcie premiera Morawieckiego. Linia pisowskiego mainstreamu okazała się ambiwalentna. Skądinąd ta kwestia wobec gigantycznych wyzwań stojących przed Polską, także finansowych, staje się paląca, nawet jeśli dziś przesłonięta wojennym dymem i pyłem.

W poszukiwaniu jedności

No i rzecz kolejna, z mojej perspektywy zasługująca na szczególną pochwałę. Całkiem niedawno prezydent nie umiał wystąpić w roli kogoś, kto szuka konsensusu wobec wspólnych zagrożeń. Nie zdecydował się na zaproszenie opozycji na spotkania Rady Bezpieczeństwa Narodowego, choćby w obliczu imigracyjnego kryzysu na granicy z Białorusią. Rozumiem, że mógł być zniechęcony graniem tym tematem przez znaczną część opozycyjnych polityków, ale sygnały padające z tamtej strony były sprzeczne. Warto było je przetestować. Chyba uznał za racjonalną linię rządu pod tytułem: „Załatwimy to sami". A może nie czuł się na siłach, aby tworzyć w tej kwestii własną agendę?

Teraz jest całkiem inaczej. Posiedzenia RBN w obliczu wojny Rosji z Ukrainą są konstruktywne, a sam prezydent autentycznie próbuje sprawić, by ich klimat był inny niż dotychczasowej politycznej zimnej wojny domowej, która stawała się chwilami nie do zniesienia. Udziela wsparcia takim ponadpartyjnym inicjatywom rządowym, jak ustawa o obronie ojczyzny, ale wyraźnie rozumie, że wobec grozy współczesnego wyzwania nie można powielać ciasnoty podejścia rządów sanacyjnych, które do 31 sierpnia 1939 roku nie szukały porozumienia z opozycją.

W tym kontekście trzeba rozumieć jego decyzję o zawetowaniu ustawy o prawie oświatowym, nazywanej lex Czarnek. Do dziś nie wiem, jaką rolę odegrały tu wątpliwości Dudy wobec jej treści (podsycane zapewne przez jego żonę, Agatę, z zawodu nauczycielkę), a jaką argument, który prezydent wymienił na spotkaniu RBN jako główny: potrzebna jest zgoda, a nie awantura polityczna.

Ciekawe jest pytanie o samą naturę tego prawa. Receptą na niepokojące zjawiska cywilizacyjne, także te docierające do szkół, miała być większa centralizacja, administracyjne ręczne sterowanie. Tematem na odrębną dyskusję jest zgodność lub niezgodność takiego podejścia z postawą konserwatysty. Trudno orzec, na ile prezydent, rzadko angażujący się do tej pory w takie debaty, chciał ją tym razem inicjować. Przypomnijmy: sam podczas kampanii 2020 roku złożył projekt wzmacniający wpływ rodziców na dopuszczanie organizacji spoza szkoły do zajęć z młodzieżą. I PiS go zignorował.

W mediach społecznościowych niektórzy paleokonserwatyści typu Mariana Piłki okrzyknęli go z powodu weta fatalnym prezydentem. Choć dostał nieoczekiwane podziękowania od niektórych polityków Konfederacji, przekonanych, że sterowanie szkolnictwem przez kuratoria obróci się przeciw konserwatyzmowi, kiedy wybory wygra druga strona.

Skądinąd pewne zdarzenia jeszcze przed tą decyzją zasługują na odnotowanie z aprobatą. Choćby spotkanie Agaty Kornhauser-Dudy z lewicowymi posłankami opozycji; co charakterystyczne, krytykowane pospołu przez jastrzębi z prawicy i z opozycji. Tak się w teorii kształtuje lepsze standardy. Na ile prezydentowi starczy siły i cierpliwości, aby popychać polskie życie publiczne w tym kierunku?

Mam tu poczucie chwilowości. Duda użył argumentu o unikaniu niepotrzebnych awantur już przy okazji wetowania lex TVN. I to się nie spotkało z przychylną reakcją jego dawnych partyjnych kolegów, a przede wszystkim „czynnika decydującego", czyli Jarosława Kaczyńskiego, który w odpowiedzi zimno akcentował swój brak jakiegokolwiek kontaktu z prezydentem. Już ten brak rozmowy jest znamienny w opisywaniu naszego codziennego klimatu politycznego. Dziś mamy swoisty stan nadzwyczajny. Ale ani nie wiemy, jak długo on potrwa, ani czym się skończy.

Czytaj więcej

PiS w okopach Ziobry

Krok w przód, krok w tył

Prezydent ożywił się po dłuższym okresie pasywności. Gdyby zaś chcieć opisać jego niespełna półtorej kadencji, można mówić o różnych fazach. Nie przyszedł spoza polityki jak Zełenski, ale był trochę królikiem wyciągniętym nieoczekiwanie z cylindra przez Kaczyńskiego. Kiedy ten wcześniej wysłał go do europarlamentu, krążyły jedynie plotki o szykowaniu Dudy do nowej roli. Wystawienie go w wyborach prezydenckich było skądinąd posunięciem mistrzowskim, zważywszy na to, że miał czystą kartę, a i pewną zręczność w publicznych wystąpieniach oraz dar nawiązywania kontaktu z tłumami. To pozwoliło mu pokonać starszego, przekonanego o swojej naturalnej dominacji Bronisława Komorowskiego.

Już jako głowa państwa Duda nie znalazł pomysłu na włączenie się w pierwszą wielką wojnę między rządzącymi i opozycją – o Trybunał Konstytucyjny. Miał jakieś ukradkowe pomysły, ale nikt nie traktował go poważnie – ani rządzący, ani opozycja. Przede wszystkim nie potraktował go poważnie Kaczyński. Ale też padł ofiarą obraźliwej, lekceważącej kampanii środowisk wrogich PiS. Stał się Adrianem z telewizyjnego „Ucha Prezesa" Roberta Górskiego.

Kiedy latem 2017 roku zawetował dwie z trzech ustaw „reformujących" wymiar sprawiedliwości, zdawał się otwierać nowy rozdział swojego politycznego życia. Atakował Komorowskiego za niesamodzielność wobec własnego obozu politycznego i wreszcie znalazł temat, w którym sam mógł się wykazać podmiotowością. Nawet jeśli część jego krytyków powtarzała mantrę o ustawce. W rzeczywistości między nim i prezesem Kaczyńskim wyrosła wtedy przepaść, nigdy już niezasypana.

Nazwałem go wtedy „korektorem pisowskiej rewolucji". A on jakby znów się cofnął. Przystał na nowe ustawy dotyczące sądownictwa, nieznacznie tylko zmodyfikowane wobec tego, co zablokował. Wytrwały internauta przestraszył się fali prawicowego hejtu. Nie tylko z powodu obawy o niewystawienie go na drugą turę, także dlatego, że będąc dawnym ministrem w kancelarii Lecha Kaczyńskiego, naprawdę jest emocjonalnie związany z niektórymi kanonami pisowskiego myślenia.

Jego własny świat zdawał się go odrzucać. Na dokładkę dawni koledzy pozwolili na upokorzenie go przez odrzucenie w Senacie projektu konstytucyjnego referendum. Nie do końca spójnego jako polityczny pomysł, ale dającego prezydentowi poczucie sprawczości.

W kampanii 2020 roku odegrał rolę niezależnego tylko raz: sekundując po cichu pomysłowi Jarosława Gowina, aby przesunąć sam termin elekcji – z powodu pandemii. Ale kandydował głównie pod sztandarem obrony osiągnięć pisowskiego rządu. Przełknął bez słowa protestu, kiedy Kaczyński go oszukał – markując jedynie dymisję prezesa TVP Jacka Kurskiego, co było ceną za podpisanie ustawy o dofinansowaniu rządowej telewizji z budżetowych pieniędzy. To wycofanie się trwało długo i zdawało się być o tyle wygodnym kursem, że dało mu drugą kadencję. Nie mógł się zdecydować na własne inicjatywy czy choćby stanowisko. Pięknie mówił o patriotyzmie, brał na siebie dyplomatyczną rutynę i nie przypominał o sobie za często.

Jednooki królem

Zapowiedź własnego podejścia do lex TVN latem 2021 roku była sygnałem nowym. Zarazem trzeba przyznać, że tam, gdzie trzeba było sprawdzić się w sztuce wojennej dyplomacji, stawał na wysokości zadania. W końcu część opozycji zaczęła go traktować bardziej kurtuazyjnie. Choć inna część wciąż nim pogardza – jako Adrianem.

Można powiedzieć: szkoda, że nie wykorzystał lepiej tych lat. Niekoniecznie nawet na wsadzanie kija w szprychy swojemu dawnemu ugrupowaniu, a na lansowanie jakichś projektów, wypracowanie własnej agendy. Z drugiej strony paroma swoimi ruchami w ostatnim czasie stworzył nadzieję na choć pewne ucywilizowanie polskiej polityki. To dziś bardzo dużo. To zaś, co robi dla Ukraińców i Ukrainy – przyznajmy, że wraz z wieloma innymi Polakami – pozostanie zasługą trwałą, historyczną.

W pewnych sprawach pozostaje nieodrodnym dzieckiem swojego obozu. Pytany przez dziennikarzy na lunchu prasowym, dlaczego nie zaprasza na obrady RBN Donalda Tuska, przypomniał jego uściski z Putinem. To mantra, schemat. Ale Tusk również nie traktował go od dawna elegancko.

W krainie ślepców jednooki jest królem. Tak właśnie widzę obecnego prezydenta, z jego śmiesznostkami i słabościami, ale z cierpliwością próbującego nie tylko wykonywać swoje obowiązki. Próbującego uczynić Polskę lepszą. Ani opozycja z tej lekcji nie skorzysta w sposób trwały, ani, co gorsza, jego własny obóz. Pośród dwóch drapieżników: Kaczyńskiego i Tuska, prezydent Andrzej Duda jest zapewne tym słabszym. Ale też chyba tym dobrym, cokolwiek to w polityce oznacza.

Czytaj więcej

Lex Kaczyński. Złośliwa satysfakcja ponad podziałami

Wszyscy czujemy podziw dla Wołodymyra Zełenskiego. Celebryta zmieniony w prezydenta zdawał się zapowiadać kiepską jakość przywództwa, a sprawdził się w obliczu najcięższej wojennej próby najwspanialej, jak było można.

Z pewnością nie w takiej skali, ale można odnieść wrażenie zwyżkowania także innej postaci. I punkt wyjścia jest inny, i okoliczności nie aż tak dramatyczne. Ale polski prezydent Andrzej Duda przeżywa, nie będąc człowiekiem starym, drugą polityczną młodość.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi