Spóźnione przebudzenie polskiej armii

Wybuch wojny na wschodzie zastał nas z przetrzebionym i przestarzałym arsenałem oraz brakami kadrowymi. Rząd stara się zbroić, ale straconego czasu nie odzyskamy.

Publikacja: 12.08.2022 10:00

Dla polityków PiS stan armii i jej uzbrojenie zaczął być istotny dopiero, gdy rozpoczął się kryzys n

Dla polityków PiS stan armii i jej uzbrojenie zaczął być istotny dopiero, gdy rozpoczął się kryzys na granicy polsko-białoruskiej. Na zdjęciu minister aktywów państwowych Jacek Sasin, premier Mateusz Morawiecki i minister obrony narodowej Mariusz Błaszczak podczas wizyty w Hucie Stalowa Wola, 7 czerwca 2022 r.

Foto: Darek Delmanowicz

Na początku „bayraktarem”, czyli mityczną bronią cudem, był polski piorun, potem amerykański HIMARS, a teraz jest nim polski krab. Ale myślenie w taki sposób o wojnie w Ukrainie, że to cudowny sprzęt daje niebotyczną przewagę nad wrogiem, jest zwyczajnie błędne. Tak naprawdę w wojsku potrzebny jest każdy rodzaj broni i wyposażenia, zatem i karabin Grot, kamizelka kuloodporna, pakiet medyczny, kevlarowy hełm, sprawny system łączności oraz oczywiście zaopatrzenie na czas.

Eksperci i media budują mity oparte na uproszczeniach, bo w innym przypadku przekaz byłby niezrozumiały dla odbiorcy. Wojna bowiem żywi się uogólnieniami i obrazkami, a także propagandą. Tę ostatnią do perfekcji opanowali politycy.

Do 24 lutego, czyli agresji Rosji na Ukrainę, decyzje dotyczące zakupów dla polskiej armii zapadały wolno, a Ministerstwo Obrony Narodowej na pytania dziennikarzy o realizację kolejnych programów zbrojeniowych jak mantrę powtarzało, że „trwają analizy”. Jeżeli już coś kupiło, eksperci słusznie nazywali te kontrakty zakupami homeopatycznymi, bo nie miały istotnego znaczenia dla poprawy naszego bezpieczeństwa.

Dla polityków PiS stan armii i jej uzbrojenie zaczęły być istotne dopiero, gdy rozpoczął się kryzys na granicy polsko-białoruskiej. Wcześniej można było odnieść wrażenie, że rola armii sprowadzona została do organizacji pompatycznych parad, a żołnierze zredukowani do roli „ścianki” dla polityków partii rządzącej. Jeszcze rok temu temat bezpieczeństwa nie znalazł się nawet w sztandarowym programie rządowym Polski Ład. Dzisiaj z konieczności jest w głównym nurcie debaty politycznej – i najpewniej obok drożyzny oraz kryzysu energetycznego zdominuje nadchodzącą kampanię wyborczą.

Czytaj więcej

Roszkowski, Czarnek i podręcznik, który manipuluje przeszłością

Zmiany, zmiany

Wojna wymusiła wiele decyzji. Od tych najmniej widowiskowych, np. aby tysiąc żołnierzy Wojsk Obrony Terytorialnej nauczyło się obsługiwać wyrzutnie przeciwpancerne Javelin – sprawdzone na polu walki przez ukraińskich żołnierzy. Taktyki niszczenia czołgów uczą ich amerykańscy żołnierze Gwardii Narodowej stanu Illinois. Na podstawie doświadczeń z wojny w Ukrainie dowództwo WOT zdecydowało też na uruchomienie szkolenia o specjalności wysuniętych obserwatorów ognia (żołnierze tacy mają naprowadzać ogień z różnych systemów). Wcześniej gwardziści z Wirginii Zachodniej prowadzili szkolenie m.in. z organizacji ruchu oporu oraz działań na terenach okupowanych przez przeciwnika.

Wojna wymusiła też decyzje widowiskowe, dotyczące zakupów uzbrojenia: czołgów, haubic, samolotów czy bezzałogowców. Dzisiaj nasze zainteresowanie skupiamy na informacjach o skuteczności tureckich dronów Bayraktar TB2, które niszczą rosyjskie kolumny wojsk. To ważne, bo niebawem będziemy posiadać takie uzbrojenie. Jednak wojsko potrzebuje więcej, także innych systemów bezzałogowych, np. Flyeye, a także amunicji krążącej Warmate, która jest produkowana w Polsce.

W planach MON oprócz budowy nowych jednostek jest m.in. zakup śmigłowców, samolotów wielozadaniowych F-35, a także amerykańskich czołgów Abrams. Tylko ten ostatni kontrakt, obejmujący pozyskanie 250 czołgów wraz z zabezpieczeniem logistycznym i pakietem szkoleniowym oraz zapasem amunicji, wart jest ok. 4,75 mld dol., czyli ponad 21 mld zł. Z danych MON wynika, że powstanie nowej Żelaznej Dywizji na wschodzie kraju to w ciągu dziesięciu lat koszt ok. 27 mld zł.

Wojna zweryfikowała też wydatki na obronę narodową – mają one wzrosnąć z 2,3 proc. PKB w tym roku do 3 proc. PKB w 2023 r. Z badań przeprowadzonych przez IBRiS na zlecenie „Rzeczpospolitej” wynika, że zwiększenie wydatków na zbrojenia popiera 77 proc. Polaków. W tym roku na obronę narodową zaplanowanych jest ok. 58 mld zł (ok. 12,3 mld euro). Zatem w przyszłym można szacować przyrost w budżecie MON nawet o 30 mld zł. Udział wydatków majątkowych (na broń, sprzęt, infrastrukturę) ma wynosić co najmniej 20 proc. – zakłada resort obrony.

Wprowadzona na wiosnę ustawa o obronie ojczyzny zakłada zmianę sposobu finansowania wojska. Poza wydatkami budżetowymi ma być ono dofinansowane z tzw. Funduszu Wsparcia Sił Zbrojnych, który zostanie zasilony m.in. pieniędzmi ze sprzedaży obligacji emitowanych przez Bank Gospodarstwa Krajowego. Po zwiększeniu wydatków na armię Polska znajdzie się w czołówce krajów, które przeznaczają znaczne środki na ten cel. Będzie wydawała mniej więcej tyle, ile w 2020 r. Hiszpania lub Turcja. Z rankingu SIPRI, szwedzkiego Instytutu Badań nad Pokojem, wynika, że dwa lata temu zajmowaliśmy 19. miejsce na świecie pod względem wydatków na zbrojenia. Na podium znalazły się USA, Chiny i Indie.

Czytaj więcej

Służby nie czarno-białe

Lata zaniedbań

Można jednak odnieść wrażenie, że ogłaszając dziś kolejne decyzje, politycy PiS starają się kupić czas. Chociaż szef MON przekonuje, że „mamy” nowoczesne uzbrojenie, to jedynie zaklina rzeczywistość. Pomimo intensywnych działań, aby przyspieszyć dostawy, na razie nie mamy ani wyszkolonych żołnierzy, ani gotowych do walki czołgów Abrams, ani systemu Patriot, zestawów HIMARS czy samolotów F-35.

Wstrzymana została zmiana w systemie dowodzenia i kierowania Siłami Zbrojnymi. Wprawdzie podniesiono rangę szefa Sztabu Generalnego WP do pozycji najważniejszego dowódcy w czasie pokoju oraz wojny, ale równolegle jego kompetencje zostały ograniczone przez ministra. Szef SG WP stoi w cieniu Mariusza Błaszczaka, który nadzoruje WOT i tworzone Wojska Obrony Cyberprzestrzeni. Pomimo zapowiedzi Biura Bezpieczeństwa Narodowego nie zostały przywrócone dowództwa poszczególnych rodzajów sił zbrojnych podległych szefowi SG WP. Nie utworzono stanowiska dowódcy sił połączonych. W sytuacji konfliktu zbrojnego może to spowodować chaos kompetencyjny.

Poprzedni rok zdominowała walka z pandemią, a Błaszczak włączył armię do ograniczania jej skutków. Działania wojska były potrzebne, tyle że wynikały z tego, iż państwo nie posiada służb, które są gotowe do zwalczania skutków katastrof i epidemii. Od lat resort spraw wewnętrznych mówi o odtworzeniu systemu ochrony ludności, ale poza zapowiedziami nic w tym zakresie nie zrobił. Zatem ludzie nawet nie wiedzą, gdzie się schronić w przypadku ataku.

W tym samym czasie państwa bałtyckie, Szwecja, Finlandia, świadome zagrożeń z Rosji, opierają swoje doktryny na tzw. obronie totalnej. Polega ona na działaniach, których celem jest zwiększenie odporności państwa w sytuacji kryzysu, ale też przygotowanie społeczeństwa do przetrwania w czasie wojny i okupacji. U nas zarys tej koncepcji pojawił się w strategii bezpieczeństwa narodowego podpisanej przez prezydenta Andrzeja Dudę – i na tym się skończyło. O obronie totalnej mówią w zasadzie tylko dowódcy WOT.

W 2018 r. w „Rzeczpospolitej” opisaliśmy kondycję polskiej armii. Postawiliśmy tezę, że Marynarka Wojenna znajduje się w głębokim kryzysie, a plany jej naprawy są opóźnione. Dzisiaj nie mamy ani jednego sprawnego okrętu podwodnego. Pomimo zapowiedzi poprzedniego szefa resortu Antoniego Macierewicza nie wybrano dostawcy takich jednostek. Zresztą wszystkie programy dotyczące zakupu okrętów są opóźnione. Dopiero w marcu ruszył program „Miecznik”. Budowa pierwszej fregaty ma się rozpocząć jednak dopiero w przyszłym roku, wodowanie trzy lata później, a do służby zostanie oddana w 2028 r. Kolejne okręty armia otrzyma w latach 2029 i 2031.

W 2016 r. BBN przedstawiło „Strategiczną koncepcję bezpieczeństwa morskiego RP”. Biuro stawiało m.in. na konieczność pozyskania przez Polskę fregat i okrętów podwodnych wyposażonych w pociski manewrujące. Według BBN „akwenami o żywotnym znaczeniu dla Polski” powinien być nie tylko Bałtyk z cieśninami duńskimi, ale także morza: Północne, Norweskie i Śródziemne. Od tego czasu nic się nie zadziało. W efekcie dzisiaj nie mamy floty gotowej do osłony transportów morskich z gazem, a w przyszłości także z bronią, która ma do nas płynąć z USA i Korei.

Z ponad tysiącem czołgów Polska uchodziła przez lata za pancerną potęgą, jednak tylko na papierze. Pozorną siłę stanowiły setki niezmodernizowanych maszyn, które od lat czekały na nowoczesną amunicję i bardziej nadawały się do muzeum niż na poligony. Zafundowanie remontu i malowania ponad 300 starym T-72 trudno było nazwać podnoszeniem ich wartości bojowej. Bardziej była to inwestycja socjalna, która miała pomóc podtrzymać przy życiu zbrojeniówkę. Jedyna korzyść z tego jest taka, że mogliśmy przekazać te czołgi do Ukrainy.

Niezbyt optymistycznie wyglądały też plany wzmocnienia Sił Powietrznych. Rząd długo odsuwał decyzje dotyczące zakupu nowych samolotów bojowych, które zastąpią pamiętające jeszcze czasy sowieckie samoloty Su-22 i MiG-29.

Przez wiele lat, biorąc pod uwagę stan uzbrojenia, nasze Siły Zbrojne jedną nogą stały w czasach PRL. Dość przypomnieć, że średni wiek polskiego okrętu to ponad 35 lat, a samoloty Su-22 służące pod biało-czerwoną szachownicą mają 40 lat.

To rząd PiS zwlekał przez lata z kontynuacją największej zbrojeniowej inwestycji – zakupem przeciwrakietowego systemu Patriot, który tylko na wstępnym etapie realizacji pochłonie ponad 20 mld zł. Zakłada ona kupno dwóch baterii programu „Wisła” (niebawem trafią one do Polski), ale na wiele lat cisza zapadła w sprawie zamówienia kolejnych sześciu baterii. Błaszczak wprawdzie zakupił rakietowe dalekosiężne wyrzutnie HIMARS, ale w liczbie jednego dywizjonu, chociaż pierwotnie planowano co najmniej trzy jednostki tego uzbrojenia. Dopiero po wybuchu wojny w Ukrainie szef MON zapowiedział zakup 500 wyrzutni tych rakiet. Pilny według wojska plan zakupu 50 nowoczesnych śmigłowców pogrzebano już po przeprowadzeniu przetargu. Dzisiaj wiemy, że wokół tego kontraktu toczyła się dziwna gra na styku państwo–Kościół–włoscy lobbyści.

Jeżeli dzisiaj minister obrony za zaniedbania obarcza opozycję, to grubo się myli. Za stan polskiej armii od siedmiu lat odpowiada rząd PiS.

Z korzyścią dla ciężkiej artylerii realizowane były podpisywane jeszcze przez Antoniego Macierewicza kontrakty na armatohaubice Krab ze Stalowej Woli, a także na zautomatyzowane samobieżne moździerze 120 mm Rak. Warto docenić decyzję o zamówieniu karabinków Grot polskiej konstrukcji. Wojska terytorialne je chwalą, a teraz sprawdzają się one też w Ukrainie.

Stan armii był i jest odbiciem kondycji państwa, szczególnie budżetu, ten zaś przez wiele lat nie wyglądał zbyt optymistycznie, nawet w sytuacji, gdy wydatki na obronę narodową stopniowo rosły. Od lat było wiadomo, że system zakupów dla wojska szwankuje, a procedury związane z pozyskaniem sprzętu trwają zbyt długo, ale politycy niewiele robili, aby to zmienić. Dopiero niedawno została utworzona Agencja Uzbrojenia.

Czytaj więcej

Gen. Radosław Kujawa: Kreml wysyła sygnał, że walczy o przetrwanie

Sojusz nie tylko na papierze

Wydawać by się mogło, że po wybuchu wojny w Ukrainie polska armia powinna znaleźć się w sytuacji komfortowej, jeżeli chodzi o morale społeczeństwa. Badania przeprowadzane w ostatnich tygodniach przez IBRiS dla „Rzeczpospolitej” jednoznacznie wskazują na akceptację działań dla poprawy bezpieczeństwa. Aż 70 proc. badanych byłoby skłonnych do odbycia obowiązkowego krótkiego szkolenia wojskowego. Ponad 87 proc. dobrze ocenia decyzję USA o ulokowaniu w Polsce dowództwa korpusu armii amerykańskiej, który zabezpiecza wschodnią flankę NATO. Niewiele mniej, bo 80 proc., jest przekonanych, że wojska sojusznicze powinny pozostać w naszym kraju na stałe, nawet po zakończeniu wojny w Ukrainie. Badanie IBRiS pokazuje też, że 64 proc. popiera wysyłanie przez Polskę broni, w tym np. czołgów, do Ukrainy, nawet jeśli obniży to nasz potencjał obronny.

Ale czy w miarę jasne odczytywanie intencji Rosji przez społeczeństwo i konieczności obrony polskiej państwowości wystarczy, aby armia funkcjonowała w dobrej kondycji, miała szacunek i była zdolna do odparcia ataku? Dzisiaj największym dobrodziejem polskiej armii są sojusznicy, którzy łatają dziury w naszym uzbrojeniu. Wybuch wojny pokazał, że sojusz północnoatlantycki nie jest tylko paktem papierowym. Amerykanie przenieśli do Europy m.in. brygadę pancerną (do Niemiec), brygadę powietrznodesantową (do Polski, stacjonuje m.in. w Rzeszowie) z elementami kierowania i dowodzenia, batalion artylerii rakietowej HIMARS, samoloty myśliwskie (w tym F-35, F-22 Raptor), samoloty tankowania powietrznego i walki radioelektronicznej. Polskie niebo zostało objęte szczególnym nadzorem ze strony państw sojuszniczych.

Efektem szczytu NATO w Madrycie jest zaś umieszczenie w Poznaniu na stałe dowództwa V Korpusu wojsk USA – nazywanego Camp Kościuszko. Szef BBN Paweł Soloch uważa, że w decyzji administracji amerykańskiej chodzi „nie tylko o kilkuset dodatkowych oficerów, ale także gotowość do przyjęcia w razie zagrożenia sił wzmocnienia o rozmiarze korpusu, czyli nawet kilkudziesięciu tysięcy żołnierzy”.

Działania po 24 lutego spowodowały, że liczba żołnierzy USA w Europie wzrosła do ponad 100 tys. Dodatkowo zmieniło się rozmieszczenie części sił stacjonujących tu na stałe. Z danych NATO wynika, że w tej chwili w Polsce jest 11,6 tys. żołnierzy sojuszniczych. Poza Amerykanami to Brytyjczycy, Chorwaci, Rumuni. Ich liczba w ciągu kilku miesięcy się podwoiła. Co istotne, żołnierze z tych krajów uczestniczą we wspólnych ćwiczeniach z naszymi. Polacy mają okazję poznać sprzęt dotychczas im nieznany, a dowódcy szansę nabycia unikalnych doświadczeń.

Czytaj więcej

Płk Grzegorz Małecki: Z Rosją powinniśmy walczyć bardziej ofensywnie

Szkolenie szwankuje

15 sierpnia w całym kraju zamiast defilad zostaną zorganizowane pikniki wojskowe, w trakcie których armia będzie nęciła młodych ludzi, aby wstąpili w jej szeregi. Bo najpoważniejszym dzisiaj wyzwaniem jest uzupełnienie kadrowe istniejących jednostek wojskowych i budowa nowych. Tym bardziej że szef resortu obrony Mariusz Błaszczak zapowiedział utworzenie dwóch nowych dywizji ogólnowojskowych, które mają być rozmieszczone „wzdłuż Wisły w centralnej Polsce”.

MON zakłada, że w przyszłości będziemy dysponować co najmniej 250-tys. armią zawodową i 50-tys. obrony terytorialnej. Teraz w sumie mamy wraz z WOT jest to ok. 140 tys. Dla porównania – w momencie rozpoczęcia wojny armia ukraińska liczyła ok. 250 tys. żołnierzy, teraz tego kraju może bronić nawet 700 tys. Ukraińcy szacują, że zaangażowanych w wojnę jest ok. 330 tys. Rosjan.

Gen. Stanisław Koziej, były szefa BBN, uważa, że „jeśli chcemy mieć 300-tys. armię, to trzeba na to przeznaczyć pieniądze. Tymczasem przeznaczamy na armię 3 proc. PKB, czyli o jedną trzecią zwiększamy wydatki, a armię chcemy zwiększyć dwukrotnie, to znaczy, że pogorszymy jakość w stosunku do obecnego stanu. Za 3 proc. PKB możemy utrzymywać na obecnym poziomie tylko armię 200 tys.”.

Ale okazuje się, że to niejedyny problem. Pomimo intensywnej kampanii prowadzonej przez MON – „Zostań żołnierzem Rzeczypospolitej” – rzeczywista liczba żołnierzy zawodowych w 2021 r. wzrosła zaledwie o niecałe 3,5 tys. i pod koniec roku wyniosła 113,6 tys. żołnierzy. W ciągu całego roku do służby przyjęto 9,7 tys. żołnierzy (dla porównania – w 2020 r. 7,5 tys.). W tym samym czasie mundur zdjęło 6,2 tys. osób – o prawie tysiąc więcej, niż planowano. To największa liczba odejść z wojska za rządów PiS. Spośród zwolnionych aż 1,9 tys. żołnierzy (jedna trzecia) nie nabyło uprawnień emerytalnych. W tej grupie zdecydowaną większość stanowili szeregowi.

– Część z nich nie sprawdziła się w wojsku i armia z nich zrezygnowała. Inni jednak zrezygnowali sami, bo po prostu to armia nie spełniła ich oczekiwań – opowiada „Plusowi Minusowi” były oficer wojska polskiego. – Rozjechały im się wyobrażenia o nowoczesnym, dobrze wyposażonym, profesjonalnie zarządzanym wojsku z przaśną rzeczywistością, gdy okazuje się, że sprzęt, który żołnierz dostaje do ręki, pochodzi z późnego PRL-u. Widocznym tego znakiem są ciągle obecne na ćwiczeniach np. metalowe hełmy, tzw. orzeszki.

Najwyższa Izba Kontroli stan Marynarki Wojennej opisuje jako zapaść, która powoduje „utratę wyszkolonych załóg”. Szwankuje też szkolenie żołnierzy. Kompromitująco brzmią wyniki tegorocznej kontroli Izby przeprowadzonej w Lotniczej Akademii Wojskowej i 4. Skrzydle Lotnictwa Szkolnego z Dęblina. Z powodu braku maszyn – wycofania ze służby samolotów TS-11 Iskra – oraz faktu, że połowa samolotów szkolnych M-346 Bielik była niesprawna, absolwenci nie byli przygotowani do służby, a szkolenie w bazach było poważnie utrudnione. Zdaniem NIK ponad 40 proc. absolwentów kończących w latach 2019–2020 studia o specjalności pilot samolotu odrzutowego nigdy nie szkoliło się na takim samolocie.

NIK zwraca uwagę na szkolenie rezerw. W poprzednim roku z powodu epidemii udało się wezwać na ćwiczenia zaledwie 12,3 tys. rezerwistów. Tymczasem Sztab Generalny Wojska Polskiego planował doszkolić prawie 200 tys. Armia boryka się też z brakiem pracowników cywilnych. Pod koniec poprzedniego roku zatrudnionych było 45 tys. cywilów, tymczasem ustalony przez MON limit wynosił 47 tys. stanowisk. Z danych MON wynika, że przeciętne uposażenie żołnierzy zawodowych wyniosło 6435,50 zł, a pracowników wojska 5370,97 zł.

MON na razie unika przywrócenia poboru, stawia na ochotników. Ustawa o obronie ojczyzny wprowadziła dobrowolną zasadniczą służbę wojskową, która ma trwać rok. Armia obiecuje m.in., że żołnierz tej służby nie będzie mógł być w trakcie rocznego szkolenia zwolniony z pracy, a po jej zakończeniu i przejściu do rezerwy będzie mógł skorzystać z preferencji przy zatrudnieniu w administracji. Okres służby wliczony też zostanie do okresu zatrudnienia w rozumieniu przepisów prawa pracy. Osoba odbywająca taką służbę otrzymuje 4560 zł brutto.

Arsenały trzeba szybko uzupełnić – nie tylko dlatego, że część sprzętu się zestarzała i jego wartość bojowa jest niewielka, a zakupów nowego w poprzednich latach w zasadzie nie było. Polska przecież przekazała też część swojego uzbrojenia Ukrainie. Na początku czerwca prezydent Andrzej Duda powiedział, że wysłaliśmy na wschód ponad 240 czołgów, prawie 100 pojazdów opancerzonych oraz „mnóstwo różnego rodzaju uzbrojenia” – w sumie broń o wartości prawie 2 mld dol. Władze Ukrainy potwierdziły, że dotarły do nich polskie czołgi PT-91 Twardy, czyli zmodernizowane T-72, ale też kilkadziesiąt polskich armatohaubic Krab.

Polski przemysł nie jest w stanie wyprodukować większości sprzętu potrzebnego wojsku, zresztą zakłady remontowe nastawione były głównie na naprawę sprzętu posowieckiego. O jego słabości świadczy chociażby ślimacząca się modernizacja czołgów Leopard 2A4. Z raportu pokontrolnego NIK wynika, że najpewniej nie zakończy się do końca 2023 r., ale może przeciągnąć się nawet do… 2028 r.

Szansą może być koreanizacja oraz amerykanizacja uzbrojenia – i na to stawia MON. Wraz z wycofywaniem broni posowieckiej możemy liczyć na nowoczesne technologie, a także produkcję, która stopniowo tchnie nowe życie w nasze zakłady wojskowe.

To efekt kontraktów podpisanych ze Stanami Zjednoczonymi, ale też Koreą Południową. Polska ma od koreańskich dostawców kupić blisko tysiąc czołgów K2 (dostawy mają rozpocząć się w tym roku), ponad 600 samobieżnych haubic K9 oraz 48 lekkich myśliwców FA-50. MON nie podaje, jaka będzie wartość tych kontraktów, możemy mówić jednak o dziesiątkach miliardów złotych. Wynegocjowanie dostaw u Koreańczyków jest ważne, bo daje szansę na skrócenie czasu dostaw, chociaż niektórzy eksperci zastanawiają się, czy koreańskie fabryki są w stanie zrealizować szybko tak wielkie zamówienia. – Jeżeli nie będziemy płacić na Wojsko Polskie, to ci, którzy będą nas okupować, będą haracz zbierali na wojska okupacyjne. Więc to niewątpliwie nam się opłaci, nawet jeżeli zadłużenie trochę wzrośnie, a przypomnę, że polska gospodarka rozwija się – opowiada Błaszczak. Dodaje, że współpraca z Koreą Południową ma charakter strategiczny. I zapewnia, że „pierwsze egzemplarze będą wyprodukowane w Korei, kolejne w Polsce”. Najpewniej ich tzw. polonizacja będzie realizowana na bazie istniejących zakładów.

– Cel jest taki, żeby wykorzystać doświadczenia z wojny w Ukrainie, a one mówią, jaką bronią posługuje się agresor, jaka broń jest skuteczna. Dlatego stawiamy na artylerię, na wojska pancerne. Uważam, że będziemy mieć najsilniejsze wojska lądowe w Europie, oczywiście w ramach sojuszu północnoatlantyckiego – obiecuje szef MON.

Sytuacja, w jakiej znalazła się Polska, to nie tylko ogromne zagrożenie, ale też duża szansa. Stajemy się jednym z najważniejszych partnerów USA w tej części świata. Jesteśmy zmuszeni też znacznie przyspieszyć zbrojenia. I na pewno tym razem to zrobimy, bo po prostu nie mamy wyjścia. Ale czy nie za późno? Czy dziś jesteśmy gotowi do wojny?

Na początku „bayraktarem”, czyli mityczną bronią cudem, był polski piorun, potem amerykański HIMARS, a teraz jest nim polski krab. Ale myślenie w taki sposób o wojnie w Ukrainie, że to cudowny sprzęt daje niebotyczną przewagę nad wrogiem, jest zwyczajnie błędne. Tak naprawdę w wojsku potrzebny jest każdy rodzaj broni i wyposażenia, zatem i karabin Grot, kamizelka kuloodporna, pakiet medyczny, kevlarowy hełm, sprawny system łączności oraz oczywiście zaopatrzenie na czas.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi