Sikorski czy Trzaskowski? Kto kandydatem PiS? Ustawka Tuska i kapelusz Kaczyńskiego

Można kpić z wewnątrzpartyjnej rywalizacji o prezydencką nominację Rafała Trzaskowskiego z Radosławem Sikorskim, na dodatek ustawionej z góry przez Donalda Tuska. Ale to i tak wygląda lepiej niż zagubienie w PiS, gdzie Jarosław Kaczyński losuje z kapelusza kolejnych kandydatów na kandydata.

Publikacja: 22.11.2024 08:45

Kiedy Monika Olejnik zagadnęła Radosława Sikorskiego (na zdjęciu z lewej) o pochodzenie jego żony An

Kiedy Monika Olejnik zagadnęła Radosława Sikorskiego (na zdjęciu z lewej) o pochodzenie jego żony Anne Applebaum (z prawej), polityk wyszedł ze studia TVN 24. Spekulowano wówczas, że to intryga zwolenników Rafała Trzaskowskiego (w środku). Na zdjęciu we troje na Campus Polska Przyszłości w Olsztynie w 2021 r.

Foto: Artur Szczepański/REPORTER

Obaj przyciągają. Każdy na swój sposób. W oczach elektorów z pokolenia Z Sikorski, zwany przez nich Chadosławem, jest sigmą, charyzmatycznym i pewnym siebie przywódcą. Trzaskowski zaś jak Daddy – ciepły, przystojny, z uśmiechem, który młodzi działacze chętnie utrwalają na wielu selfie”.

W taki oto sposób „Gazeta Wyborcza” komentuje starcie dwóch pretendentów do prezydenckiej nominacji Koalicji Obywatelskiej. Niby oddając stan ekscytacji młodych działaczy KO i używając charakterystycznego języka pokolenia Z (chad, sigma, daddy – jako określenia na rodzaje męskości). Tylko że tak naprawdę są to także emocje samego autora i jego gazety. Tylko pogratulować młodzieńczego zapału.

Czytaj więcej

Marcin Napiórkowski: Chcę Polski, która uczy się na błędach

Radosław Sikorski wykpił emisariuszy Donalda Trumpa. A Rafał Trzaskowski unika inwektyw

Są więc równie kochani w swojej partii. A jednak zamówiony przez samą Koalicję Obywatelską sondaż miał rozstrzygnąć, kto z tych dwóch jest kandydatem pewniejszym we właściwych wyborach. Jego wyniki wskazują na prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego, który wygrywa z kandydatem PiS zarówno w pierwszej (40 proc. do 28), jak i w drugiej turze (57 do 43), na dokładkę odbierając część wyborców Szymonowi Hołowni, który już ogłosił, że stanie w szrankach. Z kolei minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski w pierwszej turze przegrywa z kandydatem PiS (28 do 30) i wygrywa dopiero w drugiej (54 do 46), ale mniej przekonującą większością.

Co najważniejsze, podobno 41 proc. Polaków jest już dziś gotowych głosować na Trzaskowskiego, a tylko 26 proc. na Sikorskiego. Ciekawe, że ta sama „Wyborcza” podsuwa argumenty (wraz z Romanem Giertychem, zaprzyjaźnionym z Radosławem Sikorskim), aby nie uznawać wskazań tego sondażu za ostateczne. Przekonują, że Trzaskowski był od lat traktowany jako murowany kandydat KO, podczas gdy Sikorski uczestniczy w prekampanii zaledwie od kilku tygodni, a i tak odnotowuje szybkie przyrosty poparcia. Zwolennicy ministra uznali zresztą sam sondaż za swoistą manipulację, był bowiem przeprowadzany na początku wewnątrzpartyjnej rywalizacji. A Sikorski oznajmił, że idzie z Trzaskowskim „łeb w łeb”, co jest jego sukcesem, zważywszy, że konkuruje z kimś, kto jest kandydatem od pięciu lat.

To skądinąd argument za tym, aby próbnych sondaży nie traktować serio niejako podwójnie. Obaj politycy obecnego obozu rządowego są bowiem w testowym sondażu zderzani z anonimowym kandydatem PiS. Jeszcze w kwietniu 2015 r. Bronisław Komorowski miał wciąż istotną przewagę sondażową nad Andrzejem Dudą (67 proc. do 44), a na końcu jednak przegrał. Kampania może zmienić wszystko. Choć wówczas była inna sytuacja. W roku 2015 to PiS był partią świeżą, podczas gdy Platforma Obywatelska, stojąca za Komorowskim, stanowiła ugrupowanie zgrane wieloletnim rządzeniem. Dziś takie wypalenie, zużycie, zmęczenie wyborców dotyczy partii Jarosława Kaczyńskiego.

Naturalnie rząd Donalda Tuska zdążył się już wyłożyć na niemal wszystkim. Ciążą nad nimi najróżniejsze „przewiny”: od opieszałości we wspomaganiu powodzian (na typowo platformerskim Dolnym Śląsku!) po astronomiczne, dopiero teraz mrożone ceny energii, gigantyczny deficyt budżetowy czy sypanie się służby zdrowia. Wiszą nad ich głowami niespełnione obietnice przedstawiane w kampanii jako konkrety z liczbami i terminami, a dziś korygowane jako deklaracje ogólnych intencji.

Co więcej, zwycięstwo Donalda Trumpa w USA może podważyć wiele aksjomatów obecnej polityki europejskich partii mainstreamowych, także KO. Widać to na przykładzie tematów związanych z imigracją czy klimatem. I Donald Tusk, i Rafał Trzaskowski zdążyli się już zdystansować od unijnego Zielonego Ładu. W teorii to cofanie się ludzi obecnej koalicji rządowej otwierałoby nowe możliwości dla prawicy. Ale tylko w teorii, bo możliwe, że antypisowski odruch ma wciąż postać fali wznoszącej i to się nie zmieni przez najbliższe miesiące, a już raczej nie do wiosny 2025 r.

Akurat obciążenia „grzechami” obecnego rządu powinny być argumentem na rzecz Trzaskowskiego. Jest on ideologicznie bardziej nieelastyczny niż Tusk z Sikorskim, a jednak trudno go na tym złapać, skoro nie uczestniczy w rządzeniu Polską, tylko co najwyżej Warszawą, gdzie wyborcy wybaczą mu wszystko. Sikorski w oczywisty sposób reprezentuje rząd.

Na dokładkę atutem Trzaskowskiego jest łagodny, trochę abstrakcyjny styl uczestniczenia w polityce i wypowiadania się o niej. W cieniu wszystkich bitw polaryzacji zachował sporo pozornej neutralności. Nawet jeśli można mu przypisać ideologiczne awantury, choćby zarządzenie o usunięciu z warszawskich urzędów krzyży, to prawie o niczym nie wypowiadał się mocno.

To, że delegaci Trumpa przyjechali właśnie do niego, wynikać może z ich rozeznania polskiej mapy politycznej. On przecież naprawdę wygląda na prezydenckiego pewniaka. Ale też Trzaskowski nie gustował w inwektywach wymierzonych w kogokolwiek, także w nowego amerykańskiego prezydenta. Tymczasem Sikorski zdążył owych emisariuszy Trumpa wykpić. Taki styl niekoniecznie popłaca.

Po co te prawybory w Koalicji Obywatelskiej. Donald Tusk nie ufa Rafałowi Trzaskowskiemu

Wchwili publikacji artykułu wyniki prawyborów, czyli SMS-owego plebiscytu w KO, będą już zapewne znane. To skądinąd zabawne, że o platformerskich prawyborach z roku 2010, kiedy Sikorski przegrał z Komorowskim, szef MSZ opowiadał potem jako o ustawionych przez partyjny aparat. A przecież liderem PO i wtedy był Donald Tusk. Po co więc Radosław Sikorski stanął do kolejnych?

Obecne wewnątrzpartyjne wybory pojawiły się trochę przez przypadek. Według ludzi z wnętrza Koalicji Obywatelskiej, znających realia funkcjonowania tej partii, Tusk uznał Sikorskiego za kandydata zbyt ryzykownego choćby w świetle jego niedyplomatycznych ataków na Trumpa, które mogą ujść na sucho publicystom, ale nie szefowi dyplomacji. A że nie chciał upokarzać swojego czołowego ministra osobistą decyzją, nadał temu postać partyjnego plebiscytu. Uważając, że działacze poprą mechanicznie prezydenta Warszawy.

Być może Donald Tusk zrobił to trochę wbrew sobie. Nie ufa Rafałowi Trzaskowskiemu, który w 2022 r. prawie odebrał mu partię. Nie jest też pewien, czy jako prezydent ten gładki polityk będzie istotnie w każdej sprawie wspierał rząd. Z pewnością prezydent Trzaskowski ochoczo włączy się w proces dokańczania depisizacji. Już błysnął zapowiedzią pierwszej decyzji: odebrania Orderu Orła Białego Antoniemu Macierewiczowi – polityk prawicy dostał go za niewątpliwe zasługi w przedsierpniowej opozycji antykomunistycznej, działalność w KOR, a nie za wieloletnie smoleńskie rytuały. Ten represyjny kierunek jest akurat bardzo w duchu Tuska, ale czy tenże Tusk będzie mógł na Trzaskowskiego liczyć, gdyby pojawiły się kontrowersje wykraczające poza logikę polaryzacji? Pewności nie ma.

Zarazem prawybory, choć przypadkowe, dziś służą Platformie w sensie PR-owym. Możliwe, że Rafał Trzaskowski nie ruszyłby w Polskę, gdyby nie determinacja Sikorskiego. Te podróże prezydenta Warszawy niezależnie już od wyników prawyborów dodatkowo wzmacniają i popularyzują obóz Tuska. Jednocześnie tak wczesny start kampanii obciążony jest ryzykiem przegrzania tematu i zmęczenia wyborców najbardziej nawet popularnymi postaciami. Ale na razie to kontrastuje z pogubieniem PiS w sprawie jego kandydata. Na dokładkę na niektórych wyborców podziałać mogą analogie z amerykańską demokracją – to przecież prawybory utorowały powrót do Białego Domu Donaldowi Trumpowi.

Oczywiście, to analogia czysto pozorna. W amerykańskich prawyborach głosują wyborcy, a w większości stanów organizują je władze publiczne. To część normalnego, demokratycznego procesu wyborczego. I to wyborcy zaufali Trumpowi dwukrotnie. Tu mamy do czynienia z plebiscytem wewnątrz partii, rozstrzygnięciem między dwoma kandydatami wybranymi arbitralnie przez kierownictwo, czyli Donalda Tuska.

W warunkach amerykańskich prawybory bywały realnymi starciami. Co prawda kończonymi potem poparciem przegranych dla wygranych, ale czasem po drodze wyrządzającymi mu realne szkody. W roku 1988 Michael Dukakis walczący o nominację demokratyczną usłyszał od senatora z Tennessee Ala Gore’a zgryźliwą uwagę, że jako gubernator Massachusetts wprowadził weekendowe przepustki dla więźniów. Gore prawybory przegrał, ale sztab George’a Busha seniora dokopał się do historii więźnia Willa Hortona, który na takiej właśnie przepustce zgwałcił kobietę. Wygrał republikanin.

O okrucieństwie prawyborów przekonał się też w 2000 r. senator z Arizony John McCain. Podczas wojny o nominację republikańską rozsiewano o nim plotki, że jest homoseksualistą i mężem narkomanki, a w Karolinie Południowej, gdzie żywe były tradycje rasistowskie, tajemniczy ludzie informowali przez telefon obywateli, że jego córka jest czarna (senator adoptował dziewczynkę z Bangladeszu). Sztab jego konkurenta George’a W. Busha zapewniał, że nie ma z tym nic wspólnego, ale to on był beneficjentem tych metod. W odwecie sztab McCaina wyszperał alkoholowe przygody młodego Busha, którymi potem potrząsali demokraci.

Na tym tle pojedynek polityków KO jest pozbawiony takich kantów. Symbolem mogą tu być napuszone frazy Rafała Trzaskowskiego deklarującego: „Jeżeli ktoś próbuje kwestionować moją odwagę i twardość, to niech sobie przeanalizuje te ostatnie lata. To nie w gębie trzeba być silnym. I nie mówię tutaj do Radka. Trzeba pokazywać w działaniu, że się nie pęka”.

Radosław Sikorski również wygłaszał sporo komunałów dotyczących własnego dorobku i charakteru. Nie krytykował konkurenta, ale opowiadał o swoim międzynarodowym doświadczeniu i ogłaszał się „prezydentem na trudne czasy”. Jeśli ktoś kandydatów kłopotał, to dziennikarze korzystający z poetyki spotkań z publicznością. To dlatego Trzaskowski posunął się do zaprzeczania swoim sławnym wypowiedziom: o Nord Streamie jako przedsięwzięciu czysto biznesowym czy o lotnisku w Berlinie, które czyni niepotrzebnym budowę CPK. O wiele mocniej obciążony wątpliwym dorobkiem, choćby z czasów resetu z Rosją, Sikorski zdołał takich przywołań uniknąć.

Czytaj więcej

Piotr Zaremba: Wielki partyjny weekend

Dlaczego Monika Olejnik zapytała Radosława Sikorskiego o żydowskie pochodzenie jego żony? To mogła być intryga zwolenników Rafała Trzaskowskiego

Czy się różnili? Sikorski próbował grać kartą zdawałoby się w KO nieopłacalną. Już na początku prekampanii ogłosił, że jest idealny, bo rozumie zarówno logikę liberalną, jak i konserwatywną. Potem a to zapowiadał kontynuację niektórych przedsięwzięć PiS, a to czarował rzekomą sympatią dla niego konfederatów. Mieli mu być wdzięczni za udział w wojnie w Afganistanie i za upominanie się wobec Ukrainy o ustępstwa w sprawie rzezi wołyńskiej.

Ewidentnie podsuwał siebie jako kandydata zdolnego dokonać zajazd na elektorat prawicy, choć sondaże, jeśli uznać je za wiarygodne, pokazywały, że miałby większy kłopot z pokonaniem prawicowych konkurentów niż Trzaskowski. Zarazem rytualnie ogłosił się zwolennikiem legalizacji związków partnerskich i aborcji na życzenie.

Z kolei Trzaskowski, nauczony incydentem z krzyżami w warszawskim magistracie, tematów ideologicznych unikał. Pozostał jednak kandydatem bardziej wychylonym w lewo. Łódzka organizacja PO, udzielając mu podobno jednogłośnego poparcia, przypominała jego zasługi w walce o prawa kobiet, pokazując tym samym, jak bardzo przesunęła się w progresywnym kierunku cała niegdyś centroprawicowa partia Tuska.

W kategoriach wzajemnych podchodów interpretowano nieliczne incydenty. Kiedy dziennikarka Monika Olejnik zagadnęła Sikorskiego o to, czy nie będzie problemem dla członków PO żydowskie pochodzenie jego żony Anne Applebaum (powołując się niewłaściwie na tekst w „Tygodniku Powszechnym”), wyszedł ze studia TVN. Spekulowano, że to intryga zwolenników Trzaskowskiego, choć on sam pozdrowił ministra i Anne Applebaum na platformie X.

Równocześnie pojawiały się spiskowe teorie, jakoby tę sytuację zainspirował sam Sikorski, chcąc rozbroić temat, zanim wywoła go kto inny. Od tej pory każda krytyka progresywnej publicystyki Applebaum może być uznawana za przejaw antysemityzmu.

Co jeszcze zabawniejsze, zatrzymanie przez Centralne Biuro Antykorupcyjne prezydenta Wrocławia Jacka Sutryka w związku z aferą Collegium Humanum przedstawiano, w internecie, a czasem i w poważnych mediach, jako możliwą intrygę przeciw Rafałowi Trzaskowskiemu. Bo dzień wcześniej zatrzymany przez CBA samorządowiec poparł go przed kamerami. Podejrzenie efektowne, ale czy prawdziwe?

Trzaskowskiemu nie zaszkodził cały niechlubny dorobek władz Warszawy, łącznie z dziedzictwem afery reprywatyzacyjnej czy ze współpracownikiem prezydenta – Włodzimierzem Karpińskim, który przesiedział kilkanaście miesięcy w areszcie z powodu aferalnych podejrzeń, nim trafił do Parlamentu Europejskiego. Dlaczego miałaby teraz pozbawić go teflonowości taka bardzo pośrednia koneksja z Sutrykiem? Wątpliwe, choć pewnie prawica będzie to przywoływać. Wielkie miasta są rządzone na ogół przez zręczne grupy interesów. Wyborcy partii liberalnych i lewicowych pogodzili się z tym już dawno temu.

Po co komu kandydatura Szymona Hołowni. Nie różni się od Platformy Obywatelskiej

W każdym razie wszystkie te burze w szklance wody wywoływały znaczny rezonans w mediach, co może jest zyskiem KO. Nie da się tego samego powiedzieć o starcie marszałka Sejmu Szymona Hołowni, ogłoszonym podczas rutynowej wyprawy na prowincję. Wcześniej pojawiały się wątpliwości, czy to w ogóle nastąpi, choć jeszcze niedawno Hołownia zdawał się koncentrować na tym marzeniu. Powód tej niepewności był taki, że zbyt gęsto sypiąc w pierwszych miesiącach kadencji Sejmu PR-owskimi trikami, chyba znudził sobą widownię.

Marszałek Sejmu deklaruje, że jest kandydatem niezależnym, bo nie ma nad sobą partyjnego przełożonego – sam jest liderem Polski 2050. Czy jednak nie uznaje prymatu premiera Donalda Tuska? Spełnia przecież wszystkie jego oczekiwania, te kluczowe i te drobne.

Wraca teraz do opowieści o przełamywaniu szkodliwego polaryzacyjnego podziału. Trudno jednak wskazać, poza mało czytelnym sporem bardziej z Lewicą niż z Tuskiem o obniżkę składki zdrowotnej dla przedsiębiorców, chociażby jeden przykład poważnej różnicy dzielącej Hołownię z Platformą. Czy istotnie wchodzi do tej kampanii po to, aby, jak mówi, zasypywać podziały? Właśnie z rozradowaną miną tłumaczył, że słusznie odbiera się PiS pieniądze z budżetu, wszak partia Jarosława Kaczyńskiego sama jest sobie winna. Godząc się na deformację zasady równych szans w tej kampanii, działa w interesie formacji Tuska. Sam przecież na drugą turę nie ma szans.

Ów mityczny ostatni sondaż daje mu 13 proc. w starciu z Trzaskowskim, a 21 proc. w rywalizacji z Sikorskim. To znamienna różnica: jest po prostu podobniejszy do prezydenta Warszawy w gorliwym wyznawaniu politycznej poprawności. Ludowcy, na początku nawołujący do postawienia na kandydata „nieco bardziej na prawo”, będą mieli teraz kłopot, uzasadniając swoją agitację za marszałkiem, który zmusił cały swój klub do głosowania za aborcją na życzenie. Skądinąd można też mieć wątpliwości, czy Hołownia dowiezie do maja 2025 r. tak duże poparcie w obliczu twardej dwupartyjnej konfrontacji. W wojnie kulturowej jest w pełni po stronie liberalnej, czasem gorliwiej niż Tusk. A kandydatem realnej „trzeciej drogi” częściej bywa zbierający równie duże poparcie w sondażach polityk Konfederacji Sławomir Mentzen.

Czytaj więcej

To Donald Tusk i Adam Bodnar są autorami zjednoczenia PiS i Suwerennej Polski

Karol Nawrocki, Przemysław Czarnek, Tobiasz Bocheński? Nie wierzę w przełomową kandydaturę PiS. Ale znęcanie się nad bezradnością Jarosława Kaczyńskiego mnie nie pociąga

Pozostaje kwestia kandydata PiS. Przesuwanie w nieskończoność terminu jego ogłoszenia wywołuje wrażenie chaosu i słabości. Można było go wysunąć nawet dopiero w styczniu 2025 r., ale dopuszczenie do wielomiesięcznych opowieści o permanentnych badaniach szans i wizerunku kilku kandydatów nie pozwala wierzyć w to, że którykolwiek z nich się tak naprawdę nadaje.

Można kwestionować faworyta, jakim jest prezes Instytutu Pamięci Narodowej Karol Nawrocki, jako zbyt mało znanego i słabo zapoznanego z machiną państwową, a byłego ministra edukacji i nauki Przemysława Czarnka jako obciążonego zbyt dużym negatywnym elektoratem, lubianego w partii, ale niekoniecznie poza nią. Trzeci z pretendentów, europoseł Tobiasz Bocheński był skreślany i przywracany na tę krótką listę. To sympatyczny i inteligentny człowiek, ale sprawia wrażenie, jakby nawet on sam nie widział siebie jako bojownika. A tu właśnie takiego polityka potrzeba, jeśli ma się nie ziścić zapowiedź Grzegorza Schetyny, że te wybory doprowadzą do „domknięcia systemu”.

Jarosław Kaczyński wiele razy zmieniał zdanie co do tego wyboru i w rytmie tych kolejnych zwrotów partii w końcu zakręciło się w głowie, a w jej elektoracie wywołało rozgoryczenie, nawet w tym najtwardszym. Na internetowych forach często łączy on krytykę tego niezdecydowania z rozżaleniem na brak solidnej analizy przyczyn porażki z 2023 r. czy na nienaruszalność karier pisowskich „tłustych kotów”.

Zwolennicy Prawa i Sprawiedliwości mają poczucie, że zderzenie platformerskich prawyborów z tasowaniem nazwisk w kapeluszu prezesa robi złe wrażenie. To zapewne dlatego w telewizji wPolsce24 powstał program „Prawica wybiera”, gdzie próbuje się organizować debatę wokół cichej konkurencji, jaka się rozgrywa w centrali PiS na Nowogrodzkiej.

Pewnie za parę miesięcy Polacy zapomną o tym zamęcie. Ja jednak nie wierzę w przełomową naturę którejkolwiek z tych kandydatur. Przepada najbardziej kompetentny w recenzowaniu obecnej władzy kandydat PiS, czyli Mateusz Morawiecki. I nawet można rozumieć, że jako były premier niekoniecznie byłby on w stanie zbudować wokół siebie centroprawicowy kompromis w drugiej turze, ale żaden z jego wygranych konkurentów chyba też nie stwarza takich nadziei. No, chyba że Nawrocki okaże się cudem na miarę Andrzeja Dudy. Na razie nic tego nie zapowiada.

W weekend ma być już znany także kandydat PiS, ale tu pewności nie ma. Jeśli znęcanie się nad bezradnością i indolencją PiS nie pociąga mnie jeszcze bardziej, to tylko z powodu okoliczności zewnętrznych. W tym samym numerze „Gazety Wyborczej”, od którego zacząłem tekst, dziennikarka Agnieszka Kublik zgadza się z Donaldem Tuskiem, że wybory w roku 2019, w których Duda wygrał o włos z Trzaskowskim, były „ukradzione”. Bo „na Dudę i przeciw Trzaskowskiemu pracowała cała machina telewizji publicznej”. To ja spytam: na kogo jak nie na Komorowskiego pracowała cała „machina telewizji publicznej” wraz z innymi mediami w roku 2010 i 2015? W pierwszych wygrał, w drugich przegrał ku zaskoczeniu wszystkich.

No i jak będzie można nazwać wybory prezydenckie 2025 r., kiedy główna partia opozycyjna ma utracić niemal całe swoje finansowanie? I chodzi tu już nie o dotowanie kampanii, lecz o zakwestionowanie rutynowego sprawozdania finansowego, więc pozbawienie jakiegokolwiek wsparcia z budżetu państwa. W poprzednich latach w takich przypadkach pieniędzy nie odcinano aż do momentu wydania orzeczenia przez Sąd Najwyższy. Teraz robi się to zawczasu, deklarując zarazem, że odwołanie do jednej z izb SN będzie z założenia nieważne. A przecież ta sama izba Sądu Najwyższego orzekała dopiero co z wszelkimi skutkami prawnymi o legalności wyboru obecnego parlamentu. I to ta izba powinna też orzekać o ważności wyborów przyszłego prezydenta...

Obaj przyciągają. Każdy na swój sposób. W oczach elektorów z pokolenia Z Sikorski, zwany przez nich Chadosławem, jest sigmą, charyzmatycznym i pewnym siebie przywódcą. Trzaskowski zaś jak Daddy – ciepły, przystojny, z uśmiechem, który młodzi działacze chętnie utrwalają na wielu selfie”.

W taki oto sposób „Gazeta Wyborcza” komentuje starcie dwóch pretendentów do prezydenckiej nominacji Koalicji Obywatelskiej. Niby oddając stan ekscytacji młodych działaczy KO i używając charakterystycznego języka pokolenia Z (chad, sigma, daddy – jako określenia na rodzaje męskości). Tylko że tak naprawdę są to także emocje samego autora i jego gazety. Tylko pogratulować młodzieńczego zapału.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Jan Maciejewski: Zemsta cudu
Plus Minus
„Anora” jak dawne zwariowane komedie, ale bez autocenzury
Plus Minus
Kataryna: Panie Jacku, pan się nie boi
Plus Minus
Stanisław Lem i Ursula K. Le Guin. Skazani na szmirę?
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
Joanna Mytkowska: Wiem, że MSN budzi wielkie emocje