Przez pierwsze 1000 lat dżinn obiecywał sobie, że człowieka, który wypuści go z butelki, uczyni najszczęśliwszym na świecie. Spełni wszystkie jego życzenia, wykorzysta całą swoją moc, by służyć temu, kto go uwolnił. Ale w drugim tysiącleciu swego uwięzienia zmienił zdanie. Postanowił, że zabije tego, kto wypuści go z butelki.
Jest tutaj, w tym początku opowiadanej podczas jednej z tysiąca i jednej nocy baśni, zawarta pewna reguła dotycząca wszystkich magicznych stworzeń i sił, nie tylko uwięzionych w butelkach dżinnów. Lepiej nie zostawiać ich za długo samym sobie. Nie lekceważyć, nie omijać szerokim łukiem. Bo czas, w którym mogłyby nam służyć, pokazać swe radosne i przychylne oblicze, wcześniej czy później się skończy. Cudowność niewykorzystana, wzgardzona magia zachowuje się jak odrzucona kobieta. Cała drzemiąca w niej czułość i namiętność nie wygasa, zmienia tylko wektor. I równie mocno, jak mogła kochać, zaczyna nienawidzić.
Czytaj więcej
Nie wiadomo, gdzie zdrada się zaczyna, jasne jest tylko, w którym miejscu się kończy. Na wisielczym sznurze, na uciekających przed wzrokiem zdrajcy spojrzeniach albo witających go plecach.
Z pisaniem na temat Halloween poczekałem kilka tygodni z dwóch powodów. Po pierwsze, nie bardzo chciało mi się uczestniczyć w licytacji na to, kto zasygnalizuje mocniej jedną z dwóch cnót: fajności („katolicy, wyluzujcie się wreszcie, Halloween to żaden problem”) albo gorliwości („poznaj wszystkie piętnaście zagrożeń duchowych, na jakie wystawiasz swoje dziecko, wypuszczając je po zmroku w święto duchów”). A po drugie, Halloween to tylko pretekst, a w zasadzie cień prawdziwego problemu. Tym zaś jest wyjałowienie religijnej wyobraźni chrześcijańskiego świata z cudowności. Jak strasznie spragniona musi być zachodnia wyobraźnia jakichkolwiek jej przejawów, choćby namiastki magii i niesamowitości, jeśli zdecydowała się ugasić pragnienie w tak płytkiej i mętnej kałuży jak Halloween?