Uczynić Amerykę znowu wielką? MAGA to wołanie Amerykanów o powrót solidarności

Co byście powiedzieli na to, że Donald Trump to nic nowego pod słońcem? Że jego zwycięstwo przewidział już pewien arabski historyk w XIV wieku? Żeby to wytłumaczyć, musimy jednak prześledzić fenomen „nowego kapitalizmu” i dewastujący wpływ, jaki wywarł na społeczeństwo.

Publikacja: 22.11.2024 07:50

„Trump to naprawi” – głosi hasło widoczne za plecami przyszłego prezydenta (wiec przedwyborczy w Gas

„Trump to naprawi” – głosi hasło widoczne za plecami przyszłego prezydenta (wiec przedwyborczy w Gastonii w Karolinie Północnej, 2 listopada 2024 r.). Pytanie tylko, co tak naprawdę jest w USA do naprawienia

Foto: Peter Zay/AFP

No i Trump znowu wygrał. Pierwszą kadencję jego prezydentury liberalne elity przeżyły pod hasłem: „trzeba go przeczekać”. Kiedy przegrał, cała energia w czasie kadencji Joe Bidena została skierowana na to, by Trumpa skazać, eliminując go z polityki w imię „ratowania amerykańskiej demokracji”. Ale Trump znowu wygrał. Jego polityczny comeback napędzała najpotężniejsza za oceanem emocja ostatnich lat: Make America Great Again. Uczynić Amerykę znowu wielką. Hasło to, choć na pozór niesie pozytywny przekaz, w istocie kryje w sobie głęboki pesymizm. Aby je zaakceptować, trzeba najpierw uznać, że Ameryka swoją wielkość utraciła. Kiedy to się stało?

Czytaj więcej

Michał Szułdrzyński: Co łączy składkę zdrowotną z wyborami w USA

Gdy Jack Welch przejął stery w General Electric, Ameryka przestała się przejmować szeregowcem Ryanem 

Największy cios amerykańskiej demokracji zadała elita menedżerska, zgadzając się na masowe przenoszenie fabryk do Azji w imię optymalizacji kosztów produkcji. Napędziło to nierówności i doprowadziło do cichego zerwania kontraktu społecznego pomiędzy pracownikami fizycznymi („blue collar”) i menedżerami („white collar”). Globalizacja okazała się świetnym systemem dla programistów spod znaku big tech oraz inwestorów spod znaku Wall Street. Jej przegranymi okazali się pracownicy fabryk ze Środkowych Stanów, osławionego już Pasa Rdzy. Wschodnie (Nowy Jork) i Zachodnie Wybrzeże (Dolina Krzemowa) kwitły. Interior się zapadał. To z tego buntu opuszczonych przez swoje elity mieszkańców Ohio i Pensylwanii wyrasta „trumpizm”.

Kiedyś kapitalizm za oceanem wyglądał inaczej. Wyrastał z doświadczenia II wojny światowej. Amerykanie wyszli z niej jako moralni i militarni zwycięzcy, dysponując potężną bazą przemysłową – arsenałem demokracji. Fabryki, które w czasie wojny produkowały bombowce, przestawiono na wytwarzanie samolotów pasażerskich. Linie produkcyjne wojskowych jeepów zaczęły opuszczać samochody cywilne. Jednocześnie USA narzucały światu nowe reguły gry, politycznie dominując nad Zachodem. Symbolem tej dominacji były takie instytucje, jak Bank Światowy w Waszyngtonie czy Organizacja Narodów Zjednoczonych w Nowym Jorku.

Panowała również niezwykła solidarność społeczna. Na wojnie każdy jest potrzebny: generał i szeregowiec. Świetnie opowiadał o tym choćby „Szeregowiec Ryan”. Dowodzący sztabem generalnym pochylają się nad losem młodego żołnierza, by odnaleźć go i zawrócić z frontu w Normandii, gdyż jego trzej bracia zginęli. Hollywoodzka opowieść o braterstwie w koszarach oraz troskliwych elitach, które nie pozwolą „szeregowym” obywatelom ponosić zbyt wielkich ofiar. To właśnie ta społeczna i ekonomiczna gleba pozwoliła na rozkwit złotych dekad amerykańskiego kapitalizmu w latach 50. i 60. Najlepsze dziesięciolecia American Dream.

Ale ten sen nie trwał długo. Najpierw były trudne lata 70., które przyniosły kryzys naftowy, inflację, upadek systemu monetarnego Bretton Woods (gdy zawieszono wymienialność dolara na złoto). Jednak to dopiero lata 80. przyniosły zmiany o charakterze fundamentalnym. Kluczowa była tu transformacja modelu amerykańskich korporacji, której symbolem stał się Jack Welch, nowy prezes General Electric (GE). Jego historię świetnie opisał David Gelles w książce „Człowiek, który zniszczył kapitalizm” (Wydawnictwo Prześwity).

GE, założona jeszcze w XIX wieku przez Thomasa Edisona, była ikoną amerykańskiego przemysłu. Firma produkowała wszystko: od żarówek, przez radia i lodówki, po silniki lotnicze i elektrownie atomowe. Pracujący w firmie naukowcy pomagali Ameryce wygrać II wojnę światową, produkując lampy do systemów radarowych i silniki do myśliwców. Kilkoro pracowników firmy otrzymało Nagrody Nobla. A gdy Neil Armstrong lądował na Księżycu, miał na nogach buty z silikonowej gumy wyprodukowane przez GE. W szczytowym momencie jej produkcja odpowiadała za ponad 1 proc. amerykańskiego PKB, firma zatrudniała w USA ponad 400 tys. osób.

Jednak Welch, obejmując stery w 1981 r., uznał, że złote czasy przemysłu się skończyły. Trwała właśnie bezwzględna konkurencja z Japonią, którą amerykańskie spółki zdawały się przegrywać. Jego plan był rewolucyjny: w centrum uwagi korporacji mieli znaleźć się nie pracownicy czy klienci, ale akcjonariusze. Cena akcji na giełdzie stała się ostatecznym kryterium sukcesu. Welch stał się gorliwym wyznawcą idei Miltona Friedmana, który twierdził, że podstawowym celem firmy jest maksymalizacja zysków udziałowców. Przez dwie dekady jego rządów firma z potęgi przemysłowej stała się parabankiem, który przyczynił się do kryzysu finansowego 2008 r.

Jack Welch odkrył, że prawdziwe pieniądze zarabia się na Wall Street. Oto jeden z filarów „nowego kapitalizmu”

Pierwszą zasadą Welcha był „downsizing” (redukcja). Pracownicy to koszt, więc należało ich liczbę ograniczać. Wprowadzono brutalny system ocen, w którym co roku zwalniano 10 proc. „najsłabszych” pracowników, niezależnie od wyników firmy. Outsourcing – zlecanie wykonania pewnych zadań nie swoim pracownikom, lecz firmom zewnętrznym – zastąpił etaty, cięto pakiety socjalne, a kolegialność ustąpiła miejsca rywalizacji. Produkcję przenoszono za granicę, głównie do Indii. Welch marzył wręcz o fabrykach „na barkach”, które można przenosić w zależności od kursów walut i koniunktury. Ta wizja oznaczała całkowite odcięcie biznesu od odpowiedzialności społecznej. Zasada solidarności, która jednoczyła Amerykanów w wyniku wojny, przestała obowiązywać.

Druga zasada to dealmaking (przejęcia). Welch wierzył, że szybki wzrost można osiągnąć, kupując inne firmy. GE przekształcało się w korporacyjną hybrydę, oddalając się od przemysłowych korzeni. Stało się potentatem medialnym, przejmując stację NBC, a także gigantem finansowym. Od tego czasu liczba przejęć w amerykańskiej gospodarce gigantycznie wzrosła, choć badania nie pozostawiają wątpliwości, że większość fuzji się nie udaje. Łatwo kupić, ale dużo trudniej zintegrować i zbudować synergię dwóch połączonych firm. Akcjonariuszy to jednak mało interesuje, bo na papierze fuzja oznacza wzrost przychodów na koniec kwartału. A to wyniki kwartalne są w centrum uwagi inwestorów. Jak się popsują, akcję się sprzeda i kapitał przerzuci się na inne aktywa.

I wreszcie finansjalizacja. Welch odkrył, że prawdziwe pieniądze zarabia się na Wall Street. GE Capital, finansowe ramię firmy, gdy odchodził, generowało już 40 proc. przychodów i 60 proc. zysków firmy. Przyczyniło się w ten sposób do kryzysu 2008 r., sankcjonując trefne kredyty hipoteczne. W ten sposób perła amerykańskiego przemysłu zamieniła się w nietransparentną machinę finansową. Zamiast inwestować w innowacje, Welch skupiał się na wykupie własnych akcji, podbijając w ten sposób ich cenę.

Dlaczego ta strategia wygrała? Bo zarabianie na finansach jest prostsze i tańsze. Jako syn irlandzkich emigrantów, którego ojciec pracował jako konduktor w Massachusetts, był zdumiony tym odkryciem. „Ponieważ przez całe życie zajmowałem się wytwarzaniem rzeczy, wylewając siódme poty, żeby zarobić każdy grosz, nie mogłem uwierzyć, jak to wydawało się łatwe”, przyznał kiedyś z niezwykłą szczerością.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Na co stać Elona Muska i „Drużynę A” Donalda Trumpa

Amerykańscy menedżerowie poszli w ślady Jacka Welcha. Ameryka sprzedała swoją przyszłość Chinom

Strategia Welcha przez dwie dekady przynosiła świetne wyniki – ale tylko dla akcjonariuszy. GE kwartał po kwartale odnotowywał zyski, przez co rosła jego wycena giełdowa, a inwestorzy go uwielbiali. Przyszedł jednak czas zapłacenia rachunku za krótkowzroczność. W 2008 r. okazało się, że GE Capital jest głęboko uwikłana w toksyczny system finansowy. Cała firma stała się wydmuszką, porzucając swoje technologiczno-przemysłowe DNA. Stanęła wówczas na skraju bankructwa i gdyby nie pożyczka od Warrena Buffetta, najpewniej by zbankrutowała. Jej nowy prezes ze skruchą przyznał: „nasza gospodarka przesunęła się w kierunku szybszych zysków oferowanych przez usługi finansowe”. I dodał: „zyski doprowadziły do demoralizacji”.

Puentą historii GE może być rok 2016, gdy spółka sprzedała swój kiedyś podstawowy biznes AGD chińskiemu producentowi, który jednak zachował prawo do używania tej legendarnej marki. Korporacja stworzona przez geniusz Thomasa Edisona, następnie wydrenowana przez krótkowzroczność Jacka Welcha, ostatecznie wylądowała w rękach chińskiego kapitału. Kiedyś pomagała Ameryce wygrać wojnę i wysłać pierwszego człowieka na Księżyc. W pierwszej dekadzie XXI wieku zawirusowała cały system finansowy, co skończyło się gigantycznym drukiem pieniędzy. W ten sposób upadają potęgi przemysłowe.

Historia Jacka Welcha jest tak pasjonująca, bo za nim poszli menedżerowie innych amerykańskich koncernów. I od nich akcjonariusze zaczęli wymagać tego samego. Też chcieli widzieć wyższe zyski dzięki redukcji kosztów. Strategia traktowania pracy amerykańskiej klasy ludowej jako kosztu zdefiniowała kolejne dekady. W samych latach 90. Ameryka straciła 850 tys. miejsc pracy w przemyśle, przenosząc je głównie do Azji. Zapanowała również „moda” na finansjalizację koncernów wszystkich sektorów. W latach 2003–2012 firmy z indeksu S&P 500, czyli indeksu 500 największych amerykańskich korporacji, przeznaczyły 91 proc. zysków na dywidendy i wykup akcji zamiast na inwestycję w swój rozwój. Bardziej liczył się krótkoterminowy wynik giełdowy niż praca nad nowymi produktami. Ameryka sprzedawała swoją przyszłość za wyniki „tu i teraz”.

Chiński szok Ameryki. Stany Zjednoczone odkrywają, że globalizacja przestała im służyć

Wydaje się, że ewolucja, której uległa GE, jest charakterystyczna dla całej amerykańskiej gospodarki. Masowe przenoszenie fabryk do Azji doprowadziło do tego, że dziś globalny rozkład sił produkcyjnych kształtuje się w następujący sposób. Chiny odpowiadają za 35 proc. globalnej produkcji; Stany za zaledwie 12 proc.; wraz z siłą produkcyjną swoich sojuszników, takich jak: Japonia, Niemcy, Korea Południowa, Włochy, Francja i Tajwan za raptem 31 proc. Zatem wszystkie wymienione kraje produkują łącznie mniej niż Chiny. Stąd nagły wybuch wojen handlowych. Amerykanie zrozumieli wreszcie, że utracili swój status arsenału demokracji. Gdyby przyszło im teraz mierzyć się z Chinami w produkcji dronów, rakiet czy lotniskowców, przegraliby tę rywalizację.

Co jeszcze bardziej szokujące, odkryli na podstawie danych makroekonomicznych, że globalizacja, którą sami zaprojektowali, przestała im służyć. Jedną z przełomowych prac, która przeorała myślenie ekonomistów o wolnym handlu, był artykuł „Chiński szok. Wnioski z dostosowań rynku pracy do dużych zmian w handlu” (David H. Autor, David Dorn i Gordon H. Hanson). Opublikowana przez renomowane Narodowe Biuro Badań Ekonomicznych MIT praca dowodziła, że wiara, iż wolny handel służy Ameryce, jest iluzją.

W 2001 r. Chiny dołączyły do Międzynarodowej Organizacji Handlu (WTO) na zaproszenie USA. Po 15 latach wywołało to ów chiński szok na amerykańskim rynku pracy. Masowy napływ tanich towarów z Azji był dobry dla konsumentów, bo dostarczył produkty po niższej cenie. Jednocześnie boleśnie uderzył w lokalny przemysł. Rynek pracy w środkowych Stanach nie był w stanie odpowiedzieć na ten szok. Wielu pracowników fabryk, które z powodu wysokich kosztów pracy zostały przeniesione do Chin, albo takich, które splajtowały, bo nie wytrzymały konkurencji, przepadło na rynku pracy. „Niebieskie kołnierzyki” z Detroit pracujące całe życie w fabryce Chevroleta nie odnalazły się na Wall Street albo w Dolinie Krzemowej. Raczej wylądowały na zasiłku i uzależniły się od używek.

Wspomniany artykuł został opublikowany na początku 2016 r. 11 miesięcy później Donald Trump zdobył po raz pierwszy prezydenturę. Mapa poparcia dla niego pokrywa się z mapą analityków MIT pokazującą, które regiony najbardziej ucierpiały na chińskim szoku. Dlatego po zwycięstwie Trump storpedował zasady Międzynarodowej Organizacji Handlu (WTO) i zaczął wprowadzać cła na chińskie towary. Nie domagali się od niego tego jedynie wyborcy, ale również renomowani ekonomiści.

Utrata milionów miejsc pracy w przemyśle nie tylko „wyhodowała” amerykańskim firmom konkurencję oraz doprowadziła do wzrostu potęgi Chin. Oznaczała również rozbicie solidarności społecznej i wzrost nierówności. Pokusie finansjalizacji uległo całe amerykańskie społeczeństwo. Jak ma się kapitał, to łatwiej jest inwestować niż produkować. Bycie rentierem jest prostsze i lepiej płatne niż bycie inżynierem.

Opisana tu historia przejścia od produkcji do finansów, od Main Street do Wall Street, niszczy ducha solidarności, rozwalając całe społeczeństwo. Kapitalizm akcjonariuszy jeszcze bardziej wyostrza fundamentalny podział pomiędzy zarządzającymi firmami a ich pracownikami. Menedżerowie otrzymują gigantyczną zapłatę w formie pakietów akcji, o ile zapewniają wyniki. A te zależą od redukcji kosztów zatrudnienia. Zysk menedżera to zapłacić pracownikowi jak najmniej.

Gdy Welch zaczynał swoją misję w GE w 1980 r., przeciętne roczne wynagrodzenie prezesa firmy w amerykańskiej gospodarce wyniosło raptem 1,85 mln dol. Gdy odchodził na emeryturę w 2000 r., sięgało już 21,5 mln dol. W tym samym czasie wynagrodzenie szeregowych pracowników wzrosło o 12 proc. Gdy zaczynał, różnice między menedżerami i pracownikami były mniejsze niż 50-krotność. Dziś średnio menedżerowie zarabiają 368 razy więcej niż szeregowi pracownicy. W złotych dekadach lat 50. i 60. 1 proc. najlepiej zarabiających Amerykanów zarabiał około 30 proc. puli wszystkich zarobków w gospodarce. Dziś jest to nawet 50 proc.

To właśnie z tych procesów ekonomicznych wziął się „trumpizm”. Finansjalizacja gospodarki napędza nierówności. To doprowadza do utraty wiary w elity i pogłębia podziały wewnętrzne. Najpierw tracisz wiarę w swojego przełożonego, że gra z tobą do tej samej bramki. Potem przychodzi utrata wiary w „zdegenerowane elity” i „skorumpowany Waszyngton”. Skoro tak, to Jack Welch nie tylko „zniszczył kapitalizm” i przeniósł bazę produkcyjną do Azji. On i inni menedżerowie odpowiadają również za kryzys demokracji w Ameryce.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Donald Trump. Siewca burzy i reszta świata

Dlaczego powstają i upadają imperia? Ibn Chaldun pisał, że decydują o tym więzi społeczne. Kilkaset lat później w USA jego słowa wciąż się sprawdzają

A co byście powiedzieli na to, że Trump to nic nowego pod słońcem? Że jego zwycięstwo przewidział już pewien arabski historyk w XIV wieku. Ibn Chaldun (1332–1406) był historykiem i socjologiem, który w swojej monumentalnej pracy „Al-Muqaddima” („Wstęp do historii”) przedstawił teorię cykliczności dziejów. Według niego za powstanie i upadek imperiów odpowiada „asabijja”, czyli solidarność grupowa lub więź społeczna. Badając historię narodzin i upadków imperiów, Ibn Chaldun argumentował, że imperia powstają, gdy istnieje silna „asabijja”, ale zaczynają się rozpadać, gdy ta solidarność słabnie. To czyni jego koncepcję niezwykle nowoczesną i ponadczasową. Niektórzy uznają go wręcz za prekursora współczesnej socjologii i ekonomii.

Co jeszcze ciekawsze, Ibn Chaldun stawia tezę, że cykl życia dynastii lub imperiów trwa zazwyczaj około trzech pokoleń, nim solidarność społeczna zacznie się rozpadać. Pierwsze pokolenie to Założyciele, czyli ludzie, którzy dzięki silnej „asabijji”, surowym zasadom moralnym i wspólnemu celowi budują potęgę polityczną i militarną. Są zahartowani w trudach życia i walki. Drugie pokolenie to Spadkobiercy. Czerpią korzyści z osiągnięć swoich poprzedników, ale wciąż pamiętają o wartościach i pracy, która pozwoliła zbudować ich pozycję. Choć są mniej zahartowani, nadal utrzymują względną spójność społeczną. Trzecie pokolenie to Degeneracja. Nie pamiętają trudów swoich przodków, żyją w luksusie i dobrobycie. Wraz z nimi słabnie „asabijja”, bo solidarność grupową zastępuje egoizm. Dynastia lub imperium staje się podatne na wewnętrzne konflikty i zewnętrzne zagrożenia. To często zapowiada upadek. Jego obserwacje zbieżne są z amerykańskim powiedzeniem „Od zera do zera w trzy pokolenia” („Shirtsleeves to Shirtsleeves in Three Generations”).

To fascynujące, że dokładnie trzy pokolenia dzielą amerykańskich zwycięzców z czasów II wojny światowej od menedżerów doprowadzających do kryzysu finansowego 2008 r. Emerytowany „szeregowiec Ryan” mógłby być dziadkiem nowo wybranego wiceprezydenta J.D. Vance’a, który opisał swoje dzieciństwo w poprzemysłowej Ameryce w książce „Elegia dla bidoków”. Patrząc oczami Ibn Chalduna na współczesną Amerykę, można zatem uznać hasło „Make America Great Again” za wołanie amerykańskiej klasy ludowej o powrót solidarności. Gdyby znali pracę Ibn Chalduna, mogliby zawołać: „Więcej asabijja!”.

Krzysztof Mazur

Politolog i filozof, doktor nauk humanistycznych, związany z Uniwersytetem Jagiellońskim, były wiceminister rozwoju; autor kanału Geoekonomia na YouTubie.

„Chciwość zabija”, przekonują demonstranci przed siedzibą nowojorskiej giełdy na Wall Street protest

„Chciwość zabija”, przekonują demonstranci przed siedzibą nowojorskiej giełdy na Wall Street protestujący przeciwko rządowemu wsparciu dla firm z sektora finansowego, powszechnie oskarżanych o przyczynienie się do wybuchu kryzysu, 25 września 2008 r.

Foto: Spencer Platt/Getty Images

No i Trump znowu wygrał. Pierwszą kadencję jego prezydentury liberalne elity przeżyły pod hasłem: „trzeba go przeczekać”. Kiedy przegrał, cała energia w czasie kadencji Joe Bidena została skierowana na to, by Trumpa skazać, eliminując go z polityki w imię „ratowania amerykańskiej demokracji”. Ale Trump znowu wygrał. Jego polityczny comeback napędzała najpotężniejsza za oceanem emocja ostatnich lat: Make America Great Again. Uczynić Amerykę znowu wielką. Hasło to, choć na pozór niesie pozytywny przekaz, w istocie kryje w sobie głęboki pesymizm. Aby je zaakceptować, trzeba najpierw uznać, że Ameryka swoją wielkość utraciła. Kiedy to się stało?

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
„Anora” jak dawne zwariowane komedie, ale bez autocenzury
Plus Minus
Kataryna: Panie Jacku, pan się nie boi
Plus Minus
Stanisław Lem i Ursula K. Le Guin. Skazani na szmirę?
Plus Minus
Joanna Mytkowska: Wiem, że MSN budzi wielkie emocje
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
J.D. Vance, czyli marna przyszłość dla bidoków