Prawica nieodporna na raszyzm? To absurd

Teza o immanentnym związku między prawicą europejską czy amerykańską i Putinem jest absurdem. Polska prawica zdaje się być na to szczególnie odporna. Zarazem po tej stronie mamy ostatnio coraz wyraźniejszą ofensywę wygodnego dla Rosji „realizmu".

Publikacja: 13.05.2022 17:00

Jeśli patriarcha Cyryl krytykuje materializm Zachodu, to my mamy ten materializm pochwalać? Na zdjęc

Jeśli patriarcha Cyryl krytykuje materializm Zachodu, to my mamy ten materializm pochwalać? Na zdjęciu zwierzchnik rosyjskiej Cerkwi z Władimirem Putinem 23 kwietnia 2022 r.

Foto: Russian Orthodox Church Press Service/AP/east news, Oleg Varov

Stawianie równania między prawicowością, konserwatyzmem i prawicowym antyglobalizmem to konik liberalno-lewicowych elit. Nie ma tygodnia, aby w Polsce nie pisały o tym „Gazeta Wyborcza" czy „Newsweek". Przy tym nie ograniczają się do tropienia niewątpliwych organizacyjnych czy dyplomatycznych powiązań między wieloma eurosceptycznymi partiami i środowiskami a Kremlem. Próbują dowodzić, że te związki oparte są na solidnych ideowych pokrewieństwach.

Ostatnio ta teza stała się orężem nie tylko w rękach oczywistych antagonistów jakkolwiek pojmowanego konserwatyzmu. Wraca do tego tematu z upodobaniem, także na łamach „Plusa Minusa", katolicki publicysta Tomasz P. Terlikowski. Najwyraźniej postawił sobie za cel swoistą reedukację polskiej prawicy, wysuwając pod jej adresem wiele istotnych żądań, choćby rezygnacji z ochrony własnych granic przed napływem niepożądanych grup etnicznych i religijnych czy przecięcia swoistego sojuszu między prawicowym tronem i katolickim ołtarzem.

Czytaj więcej

Unia polsko-ukraińska? Wysyp przedwczesnych pomysłów

Szukanie putinowskiej prawicy

Ta kampania zaczęła się jeszcze przed wojną rosyjsko-ukraińską. Ale wojna dostarczyła nowej amunicji. Terlikowski, choć ostrożniej od autorów mediów liberalnych i lewicowych, zaczął dowodzić, że wiele zachodnich środowisk prawicowych dotkniętych jest grzechem „raszyzmu". Ma on polegać na kulcie silnego państwa broniącego resztek tradycji i na instrumentalnym używaniu religii.

„Raszyzm" w stanie czystym ma występować jedynie w samej Rosji. Ale jego elementy krążą podobno w krwiobiegu wielu środowisk prawicowych świata. Stąd sympatie Marine Le Pen czy Victora Orbána wobec Rosji, ba, flirty konserwatywnego arcybiskupa Carla Viganò czy Trumpowskiego ideologa Steve'a Bannona z putinowskim ładem opartym na sile.

Tego typu uwagi traktowałem długo jego element swoistego rytuału. Mediom związanym z polską opozycją potrzebne było kompromitowanie PiS-u traktującego dopiero co Orbána, a ostatnio i Le Pen, jako sojusznika w wojnach o kształt Unii Europejskiej. Terlikowski szukał z kolei dodatkowych argumentów, aby dowodzić, że prawica to dziś wypalony korzeń i że trzeba szukać czegoś nowego (czego – skądinąd nie bardzo wiadomo).

Ale uznałem, że sprawa jest poważna, kiedy przeczytałem wywody Zbigniewa Szczęsnego, człowieka, który zyskał pozycję opiniotwórczego blogera, będąc na co dzień menedżerem. Był działaczem ruchu ateistycznego, który w ostatnich latach zaczął się jednak zbliżać ku prawicy. Szczęsny, choć coraz bliższy wielu poglądom i działaniom PiS, ogłosił dopiero co, że europejski konserwatyzm jest chory, bo nieodporny na putinowskiego wirusa. Prawie cała prawica światowa ma być niemal intelektualnym wasalem Rosji w jej dzisiejszej szczególnie odrażającej postaci.

Skoro taki pogląd upowszechnia się po tak różnych stronach, warto się z nim zmierzyć. Przede wszystkim na gruncie faktów. Czy faktycznie problem dotyka prawie całej prawicy? Warto to sprawdzić.

Republikanie, Johnson i inni

Dwa przykłady od razu podważają tę pewność. Odnotowuje się wypowiedzi takich amerykańskich zwolenników Trumpa, jak Steve Bannon czy czołowy komentator telewizji Fox News Tucker Carlson, pobłażliwe wobec Rosji i domagające się zrozumienia racji Putina. Sam były prezydent zajmuje tu stanowisko chwiejne i niejasne, musi się wszak odróżniać od antyputinowskiego Joe Bidena. Czy jednak republikanie ugrzęźli w uścisku kremlowskiego tyrana?

Jednak nie. Uchwały przeciw Putinowi (choćby uznanie go przez Senat za zbrodniarza wojennego) zapadają jednogłośnie albo przytłaczającą większością, przy czym oponentami okazuje się również skrajnie lewicowa część demokratów.

Tacy klasyczni republikańscy konserwatyści (także w sprawach światopoglądowych), jak Lindsey Graham, Ted Cruz czy Marco Rubio mają wobec Rosji stosunek wywiedziony jeszcze z zimnej wojny. Wydaje się, że także kolejny amerykański program lend-lease umożliwiający przekazywanie Ukraińcom broni będzie na końcu dziełem może nie 100-proc., ale jednak konsensusu. Skądinąd zaś motywy „trumpistów" są różne. Więcej w tym geopolitycznych nadziei na oddzielenie Rosji od Chin niż poczucia wspólnoty z Putinem.

Inny przykład, że schemat nie opisuje rzeczywistości, to naturalnie brytyjski premier Boris Johnson traktowany dopiero co jako zachodni odpowiednik Orbána czy Kaczyńskiego, oskarżany też o grzeszne związki z Trumpem. Był wszak antyglobalistycznym zwolennikiem brexitu. Jednak pomimo tych wszystkich kostiumów to właśnie przerysowany do komizmu Johnson wyrasta dziś na czołowego oponenta Putina.

Że to wynika nie z opcji ideowych, lecz z tradycyjnego nastawienia Wielkiej Brytanii? No tak, ale może się okazać, że natura narodowych polityk wielu państw ma większe znaczenie niż partyjne czy ideologiczne barwy. W tym sensie Francuzka Marine Le Pen czy Włoch Matteo Salvini także wyrastają ze swoich tradycji – francuskich czy włoskich.

Że są ich skrajnymi rzecznikami przebijającymi w grach z Rosją liberalny mainstream? I tu mamy kolejne pytanie: o oblicze tych, co z Putinem naprawdę flirtowali. Z pewnością uwaga, że oponenci dzisiejszego globalizmu czy dzisiejszego modelu Unii Europejskiej mają (a może mieli przed wojną?) w niektórych krajach skłonność do niezdrowego zapatrzenia się na Putina jako na kogoś, kto tworzy alternatywę, jest jakoś prawdziwa. Czy to jednak wystarczy, aby przedstawiać zachodnich eurosceptyków jako rzeczników autorytaryzmu? Albo sojuszu tronu z ołtarzem? No przecież to po prostu nieprawda.

Wielu amerykańskich republikanów, a także brytyjski premier Johnson to konserwatyści połowiczni, coraz mocniej rozstający się z chrześcijaństwem. Ale rzekomych eurosceptycznych radykałów dotyczy to w tym samym stopniu. Pani Le Pen to zwolenniczka pełnego dostępu do aborcji i laickiej natury Francji, odwołująca się co najwyżej do symbolicznej tożsamości historycznej swojego narodu. Dla Salviniego krzyż jest ważnym symbolem, ale używanym w charakterze postmodernistycznego totemu. Co do Kościoła katolickiego tradycjonalista Viganò jest równie gorliwy w nadziejach związanych z Putinem, jak czołowa organizacja katolików otwartych: Sant'Egidio. W gruncie rzeczy ta uwaga dotyczy też w jakimś zakresie papieża Franciszka.

Trudno więc znaleźć na Zachodzie jakąś prawicę spójnie putinowską, choć złudzenia co do Putina są po stronie antypoprawnościowej bez wątpienia silniejsze. Mainstream gotów jest używać rosyjskiego prezydenta jako ideowego straszaka przeciw prawicy, a zarazem przynajmniej ten francuski czy niemiecki gotów jest wracać z nim do interesów tak szybko, jak się da. A bliżej nas?

Można do woli przywoływać węgierskiego premiera Orbána, który politykę energetycznego uzależnienia od Rosji traktował jako receptę na niezależność od Brukseli. Ale czeski premier Petr Fiala i słoweński Janez Janša, którzy pojechali do Kijowa wraz z Mateuszem Morawieckim, uważają się za centroprawicowców. Ten drugi (skądinąd przegrał zaraz potem wybory) reprezentuje rozwodnioną chadeckość. Ten pierwszy – typową dla Czech prawicową laickość. Ale mało która prawica jest dziś w Europie spójna i konsekwentna.

Czytaj więcej

Bić się o wartości, czy walczyć o interesy

Tradycjonalizm selektywny

Pod tym względem najbardziej tradycyjna i przykościelna, dużo bardziej także od węgierskiej, jest w Europie prawica polska. Przynajmniej w łonie najsilniejszego po tej stronie PiS wahania co do twardo antyrosyjskiej postawy są wciąż najmniejsze pośród prawic europejskich. Możliwe, że decyduje po prostu specyfika naszego kraju, naszej historii, ale o przewadze czynników narodowych nad ideowymi już wspomnieliśmy. To paradoks, ale dotyczy to także Kościoła. Pomawiani o wsteczny obskurancki konserwatyzm polscy biskupi jako prawie jedyni wśród europejskich grzmią dziś w obronie mordowanych Ukraińców.

Można by oczywiście ten dylemat także odwrócić. Zwracając uwagę, że sam tradycjonalizm Rosji jest mocno naciągany. Prawda, były rosyjski prezydent Dmitrij Miedwiediew wymachuje nim dziś mocno dla celów propagandowych, a jeszcze mocniej patriarcha Cyryl. Ale jak jest w istocie?

Konserwatyzm rosyjskiego prawodawstwa i praktyki jest mocno selektywny. Owszem, pozostaje ostentacyjnie przeciwny środowisku LGBT czy niektórym prawom kobiet, choćby do bezpieczeństwa przed przemocą. Ale Rosja to zarazem państwo legalnej i dostępnej aborcji, łatwych rozwodów, szeroko rozpowszechnionej pornografii. Mamy tu więc bardziej konserwatywną autoreklamę niż realność.

Naturalnie, w tę autoreklamę można uwierzyć. Rzecz w tym, że przynajmniej w Polsce w Rosję jako zaporę przeciw nihilizmowi płynącemu z Zachodu wierzą stosunkowo nieliczni. Za to dużo bardziej rozpowszechniona jest wiara o innym wektorze.

To wiara, że aby skutecznie walczyć z putinizmem, trzeba się roztopić w najbardziej dogmatycznym i zarazem naiwnym rozumieniu zachodnich progresywnych nowinek. Temu szantażowi ulegać się zdają nie tylko konsekwentni progresiści.

Oto Jarema Piekutowski, czołowy autor think tanku Nowa Konfederacja, ogłosił tezę, że w następstwie wojny Rosji z Ukrainą przegrali wszyscy: lewica, liberałowie i konserwatyści. Na czym ma polegać porażka tych ostatnich? „Konserwatyści wierzyli, że są po stronie osi dobra i Cywilizacji Życia, że ich ideały nie mogą mieć nic wspólnego ze złem i przemocą. Że Zachód to zgnilizna moralna, a właściwe metody to twarde trzymanie za mordę i hierarchiczne struktury. A tu nagle Cyryl mówi słowami Jędraszewskiego, Kaczyńskiego, Ordo Iuris".

Bez wątpienia wszelkie koincydencje komplikują debatę. Tyle że powstaje pytanie, czy Piekutowski wierzy w jedynie dwie strony światowego sporu? W to, że aby skutecznie walczyć z Putinem, trzeba uznać prawa mechanicznie pojmowanego postępu łącznie z ustawami legalizującymi eutanazję czy adopcję dzieci przez jednopłciowe pary? To byłby absurd.

Rzekomo skompromitowany mówieniem tego samego co Cyryl arcybiskup krakowski przyjmuje w swojej siedzibie ukraińskich uchodźców. Ale nie tylko dlatego odmawiam ulegania wszelkim szantażom. Idea wymuszonej europejskiej jedności jako kontrapunktu dla tyranii Putina jest łatwa, zresztą nie tylko w sferze ideologicznej. Tak się jednak składa, że takie wezwania brzmią szczególnie dwuznacznie dziś, kiedy to laickie elity zachodnie skompromitowały się brakiem przewidywania, a czasem wręcz obsługiwaniem interesów Rosji.

Czy możliwe jest rozdzielenie debaty geopolitycznej od ideologii? Coraz trudniejsze w sytuacji, kiedy nawet poważni analitycy coraz częściej przemawiają językiem tabloidalnego grepsu. Co z tego, że cytowany przez Piekutowskiego Cyryl krytykuje materializm Zachodu? Dlatego my mamy ten materializm pochwalać? Może nie zgnilizna, ale kryzys moralny to dziś istotna cecha wielu społeczeństw Zachodu. Korzysta z tego kryzysu także Rosja. Mamy tego nie mówić, żeby nie być podejrzewanym o putinizm?

Przeciw romantyzmowi

Widzę zarazem zjawiska niepokojące także po prawej stronie. I nie chodzi mi nawet o ekscentryzmy Janusza Korwin-Mikkego czy Grzegorza Brauna od lat nieukrywających fascynacji Rosją, tą realną, autorytarną. Skądinąd wcale nie libertariańską, lecz skrajnie zetatyzowaną, tworzącą jedynie skanseny drapieżnego kapitalizmu na użytek wąskiej kleptokratycznej elity, co naszym ideologom libertarianizmu bynajmniej nie przeszkadza. Zdaje się, że w tym przypadku przesądza fascynacja brakiem demokracji.

Cała Konfederacja nie idzie tak daleko. Ale wyczuwamy, że coraz mocniej dystansuje się od początkowego zjednoczenia Polaków w oporze wobec Putina i jego wojny. Co tu decyduje? Resztki nacjonalistycznych uprzedzeń wobec Ukraińców? Obawa przed skutkami napływu mas uchodźców dla polskiej tożsamości? Czy nadzieja na wygrywanie rozmaitych obaw dla własnego partyjnego interesu?

Z pewnością rolę odgrywa tu także coś innego. To mit jakiejś generalnej rewizji polskiego charakteru narodowego. Ten dotychczasowy ma być nazbyt romantyczny, uwikłany w idealistyczną ideę międzynarodowej solidarności, którą przeciwstawia się twardemu narodowemu egoizmowi wywodzonemu z pism Romana Dmowskiego, choć także i z cynicznych obserwacji Stanisława Cata-Mackiewicza. A więc z tradycji różnych obozów.

To zaowocowało w przeszłości falą prawicowego rewizjonizmu historycznego. Był on nie do końca spójny. Owszem, dawni endecy byli co najmniej sceptyczni wobec narodowych powstań, ale w roku 1939 opowiadali się za walką z Niemcami. Nasi nowi rewizjoniści kupowali za to na ogół wszystkie rodzaje mniemanego realizmu równocześnie. Mniemanego, bo solidna dyskusja dowodziła iluzoryczności przynajmniej niektórych założeń, że „można było inaczej". Ale kiedy była okazja do przeciwstawienia się utartym przekonaniom, zresztą różnych obozów i tradycji, sama przekora stała się wartością.

Ta debata uległa przytłumieniu, ale dziś może wracać wraz z pokusą sprzedawania współczesnych poglądów w dawnych kostiumach. Fala zdaje się przekraczać granice partyjne. Z zaciekawieniem, ale bez sympatii obserwuję chociażby coraz wyraźniejsze deklaracje moich dawnych kolegów skupionych dziś w redakcji tygodnika „Do Rzeczy". Zrazu okazji dostarczyły spory szczegółowe, można by rzec dygresyjne. A to Łukasz Warzecha zatroskał się, czy wytrzymamy napływ mas uchodźców. A to Wojciech Cejrowski podkręcił jeszcze tę troskę, wskazując, że bogate Stany Zjednoczone nie wpuściłyby 2 mln imigrantów (posłużył się skądinąd przykładem stosunku USA do Meksykanów, który do sytuacji wojny za granicą ma się jak pięść do nosa).

Czasem te głosy wykraczają poza ideologiczne kalki, stając się kopią zachodnich dyskusji o stosunku do rozmaitych reżimów na przestrzeni historii. Oto Paweł Lisicki, naczelny „Do Rzeczy", skrytykował pomysł wykluczania rosyjskich i białoruskich sportowców z rozmaitych rozgrywek. Skoro nie toczymy wojny, musi być maksymalnie normalnie, taka była jego główna teza. Niby dlaczego musi, można by odpowiedzieć pytaniem.

Lisicki powtórzył też inną opinię krążącą wśród znawców Rosji różnych barw: że taka społeczna „dyskryminacja" Rosjan jest przeciwskuteczna, bo ich dodatkowo alienuje i radykalizuje. Żeby do czegoś takiego przekonać, należałoby dowieść, że istnieje alternatywny program rozmiękczenia i pozyskania choć części tamtego społeczeństwa. No, ale przecież rozmawiamy, odnosząc się do wrażeń, a nie realnych scenariuszy.

Czytaj więcej

Polityka zagraniczna w teatrze politycznym

Egoizm narodowy, czyli co?

Ideologia zdaje się przemawiać za mocną obroną Viktora Orbána, który zdaniem Lisickiego ma prawo reprezentować wyłącznie interes węgierski. To jest właśnie owa pochwała „narodowego egoizmu". Już na tych łamach pisałem, że w polskich realiach jawi mi się on jako realizm pozorny. Polakom powinno zależeć na triumfie retoryki międzynarodowej moralności, bo w pewnych sytuacjach tylko ona może dać szansę na mobilizację opinii publicznej w różnych krajach, także i w naszej obronie.

Zarazem w tej wymianie argumentacji decydują różne motywacje i osobiste postawy. Inny żarliwy obrońca Orbána, Krzysztof Kłopotowski, zdaje się szczerze przekonany, że Ameryka niemal przekracza granice chroniące nas przed wojną światową. Mamy tu tradycyjne strachy przed instrumentalizacją nas przez wielkie mocarstwa i lęk wynikający z polskich historycznych doświadczeń. One przekraczają ideowe podziały. Tak się jednak składa, że w Polsce takie obawy pojawiają się głównie po prawej stronie. Hałaśliwa garstka antynatowskiej lewicy, owszem, odwołuje się do pacyfizmu, ale to są głosy niszowe i oparte raczej na uprzedzeniach wobec „światowej burżuazji".

Można by nawet mówić w przypadku głosów prawicowych „realistów" o namiastkach rzeczowej dyskusji o strategiach i celach. Bo przecież mainstream pisowski i liberalny trwonią czas przede wszystkim na homeryckich bojach o to, kto w przeszłości mocniej zawinił w domniemanych flirtach z Putinem. Byłaby to więc alternatywa, gdyby Kłopotowski z Lisickim zechcieli wyłożyć swój własny scenariusz: do jakich granic się posuwamy, a co jest dla nas, Polaków, nieprzekraczalne.

Na razie przeważa narzekanie. Aczkolwiek Lisicki, przestrzegając przed dozbrajaniem Ukrainy, coś konkretnego powiedział. Tyle że pomijając moralny wymiar tej debaty (czy faktycznie państwa, zwłaszcza te rządzone przez chrześcijan, zawsze są skazane na czysty egoizm?), wypadałoby się w konsekwencji zmierzyć z innym pytaniem. Jak miałby wyglądać nasz region po ewentualnym zwycięstwie Putina nad Zełenskim.

Tego konserwatywni realiści nie mówią. Ciekawi mnie też coś innego. Czy u podstaw takiego ostrożnego podważania proukraińskiej solidarności nie leży przekonanie o niemożności bicia się z dwiema potęgami równocześnie: z Brukselą i z Moskwą? Kiedyś to redakcję „Sieci" uważano za bliższą Zbigniewowi Ziobrze. Dziś mówi się tak o „Do Rzeczy". Aczkolwiek sam lider Solidarnej Polski, choć bije w Brukselę, jednocześnie zachowuje wzorowo antyrosyjską retorykę.

Czy możliwe jest, aby szersze kręgi prawicy zaczęły rewidować swoją postawę, wymykając się chyłkiem w Orbánowskim kierunku? Na razie niewiele na to wskazuje, także z powodu totalnej i nieselektywnej agresywności samej Rosji. Ale niewątpliwie przekonywanie, że dla pokonania Putina trzeba robić wszystko, czego chce Komisja Europejska, łącznie ze spełnianiem czysto ideologicznych żądań, może być paradoksalnym sojusznikiem takiej zmiany.

Reakcją na „euroszantaż" miałaby się okazać dezercja wobec faktycznego ludobójstwa za naszą granicą? Nie umiem sobie tego wyobrazić. Ale czy obecny czas nie uczy nas wiary w rzeczy wczoraj całkiem nie do wyobrażenia?

Stawianie równania między prawicowością, konserwatyzmem i prawicowym antyglobalizmem to konik liberalno-lewicowych elit. Nie ma tygodnia, aby w Polsce nie pisały o tym „Gazeta Wyborcza" czy „Newsweek". Przy tym nie ograniczają się do tropienia niewątpliwych organizacyjnych czy dyplomatycznych powiązań między wieloma eurosceptycznymi partiami i środowiskami a Kremlem. Próbują dowodzić, że te związki oparte są na solidnych ideowych pokrewieństwach.

Ostatnio ta teza stała się orężem nie tylko w rękach oczywistych antagonistów jakkolwiek pojmowanego konserwatyzmu. Wraca do tego tematu z upodobaniem, także na łamach „Plusa Minusa", katolicki publicysta Tomasz P. Terlikowski. Najwyraźniej postawił sobie za cel swoistą reedukację polskiej prawicy, wysuwając pod jej adresem wiele istotnych żądań, choćby rezygnacji z ochrony własnych granic przed napływem niepożądanych grup etnicznych i religijnych czy przecięcia swoistego sojuszu między prawicowym tronem i katolickim ołtarzem.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi