Bić się o wartości, czy walczyć o interesy

W sporach o to, jak się zachować wobec wojny w Ukrainie, wiele jest partyjnego rytuału. Czasem pojawiają się jednak odwieczne polskie kostiumy: romantyków i realistów. Pytanie, czy ci drudzy są naprawdę realistyczni.

Publikacja: 22.04.2022 17:00

NATO nie zablokowało Rosjanom możliwości lotów nad Ukrainą (na zdjęciu bilbord w Kijowie: „NATO, zam

NATO nie zablokowało Rosjanom możliwości lotów nad Ukrainą (na zdjęciu bilbord w Kijowie: „NATO, zamknij niebo. Ukraińcy nie proszą, lecz błagają”, 22 marca 2022 r.). Zdaniem Jana Rokity unikanie przez Zachód podjęcia decyzji w tej sprawie jest ryzykowną strategią. W polskiej debacie były kandydat na premiera nie ma wielu sojuszników, ale też nikt nie podjął z nim rzeczowej polemiki

Foto: AFP

Co tu dużo mówić, zaczynamy się przyzwyczajać do wojny za naszą wschodnią granicą. Przestrzegł przed tym w Wielką Niedzielę papież Franciszek i to może najbardziej sensowna rzecz, jaką miał do powiedzenia o tym konflikcie.

W 1943 roku Czesław Miłosz napisał wiersz „Campo di Fiori". To o miejscu w Rzymie, gdzie spalono na stosie Giordana Bruna. Poeta operował kontrastem: śmierć, i to straszna, męczeńska, a w tym samym miejscu gawiedź zajęta konsumowaniem i rozrywkami. Miłoszowi ten kontrast skojarzył się z karuzelą, która podobno działała tuż pod murami warszawskiego getta, kiedy było ono eksterminowane przez Niemców. Ludzie bawili się tuż obok śmierci.

Czytaj więcej

Enrico Letta. Putin już nie fascynuje Włochów

Dramat i pojedynek na miny

Zawsze rozumiałem gorycz Miłosza. I zawsze mnie drażniła próba wykorzystywania tego obrazu do osądzania ówczesnych Polaków. Mamy przecież teraz takie globalne Campo di Fiori. Audycje o wojnie, wciąż obszerne, ale dopuszczające już inne wiadomości, sąsiadują w telewizjach z programami rozrywkowymi. Czy mamy moralne prawo bawić się i cieszyć, kiedy obok dzieje się to, co się dzieje? Przecież to teraz przyszły rzeczy najstraszniejsze: masakry w Buczy, Irpieniu, w Hostomelu, zagłada Mariupola, gwałty na ukraińskich kobietach, masowe deportacje... To dotyczy nie tylko Polski.

Równocześnie od dawna Polacy nie stali wobec tak bezpośredniego udziału w historii, która nie jest nowoczesną medialną polityką, lecz antyczną tragedią. To wciąż rodzi pytania, zmusza do werdyktów, także moralnych. Do opowiadania się za czymś w różnych kwestiach.

Część tych sporów to przedłużenie polityki partyjnej czy plemiennej. Oto trwa przerzucanie się dawnymi winami. Kto był blisko zachodnich polityków prorosyjskich? A kto tych, co nie używali wprawdzie proputinowskiego sztandaru, ale walnie przyczynili się do wzrostu siły Putina?

To także starcie programów na przyszłość. Euroentuzjastyczna opozycja żąda swoistego roztopienia się w NATO i w Unii Europejskiej, kładzie nacisk na europejską, a szerzej zachodnią jedność. Rządzący i bliscy im komentatorzy odpowiadają, że jeszcze ciężej o taki wybór, kiedy elity niemieckie czy francuskie zostały przyłapane na totalnej kompromitacji – właśnie w kontekście rosyjskiego zagrożenia.

Przybiera to czasem postać Gombrowiczowskiego pojedynku na miny. Oto premier Morawiecki skarcił walczącego o reelekcję francuskiego prezydenta Emmanuela Macrona – za powtarzające się telefony do Putina. A ten się odwinął, odpowiadając inwektywą: polski szef rządu to skrajnie prawicowy antysemita. Środowiska opozycyjne natychmiast śpieszą z krytyką Morawieckiego: ich zdaniem to niepotrzebne zaognianie relacji z Francją i działanie na rzecz bardziej jeszcze prorosyjskiej kandydatki Marine Le Pen.

Kto ma rację? Le Pen jest z punktu widzenia wspólnego frontu Zachodu gorszym wyborem niż konformistyczny, balansujący między różnymi opcjami Macron. Zarazem przekonanie, że wypowiedź polskiego premiera zmieni coś we francuskiej polityce jest naiwne, więc takie demonstracyjne odcinanie się od szefa rządu robi wrażenie szukania kolejnego kija, żeby przyłożyć pisowskiemu psu.

Czy Morawiecki bije w Macrona po to, aby zatuszować złe wrażenia po niedawnych flirtach z Le Pen w wojnie z unijnym mainstreamem? A może jest w tym coś więcej? Choćby emocje polskiego polityka w odpowiedzi na rozliczne kiksy Macrona, którego mamy jednak nadal traktować z woli polskiej opozycji jako kluczowego sojusznika w walce z Rosjanami, choć właśnie oznajmił, że Rosjanie nie uprawiają w Ukrainie ludobójstwa.

Wiem, premier do emocji nie ma prawa. Ale czy mają do niej prawo Polacy? Pytanie o to, na ile powinniśmy się w tej sytuacji kierować emocjami, a na ile wyrachowaniem. Odżywa nawet gdzieś na marginesie spór między historycznymi kostiumami: romantyków i realistów.

Czasem przybiera on partyjne kontury i przez to traci na wiarygodności. Oto przy okazji przyjmowania ustawy sankcyjnej opozycyjny Senat zaproponował embargo na rosyjski gaz. W kluczowym głosowaniu w Sejmie opozycja była za, krucha większość rządowa przeciw. Można by rzec, że opozycja reagowała zgodnie z odruchem romantycznym. Furda potężny wzrost cen, ba, paraliż ruchu samochodów napędzanych gazem, zróbmy Rosji krzywdę za wszelką cenę.

Dopiero co ta sama opozycja żądała od PiS, choćby w kwestii pomysłu misji pokojowej NATO zgłoszonego przez Jarosława Kaczyńskiego, jedności z sojusznikami. Tu jednak gotowa jest wychodzić przed szereg.

Myślę, że ten podział ma proste uwarunkowania: rządzący kierują się realiami społecznymi, a opozycja – pewna, że zostanie przegłosowana – może sobie pozwolić na gest. Pozwala on piętnować Morawieckiego jako nieszczerego oponenta Putina, a zarazem pozwala podważać jego stanowisko, kiedy to on z kolei żąda od Zachodu zaostrzenia sankcji. Efekt „roztapiania się" pośród sojuszników jest jednak pośrednim celem opozycji.

Politycy PO, Lewicy czy PSL jak jeden mąż zaczęli powtarzać, że nie mamy prawa być radykałami w Unii, skoro nie umiemy zacząć od siebie. Powtarzają tak, mimo że zdaniem ekonomistów to embargo bez udziału innych państw wyrządziłoby Rosji stosunkowo niewielką krzywdę, za to polskiej gospodarce i owszem. Na dokładkę trudno jest zarzucać temu rządowi, że nic nie zrobił dla energetycznego oddzielenia się od Rosji jeszcze przed wojną. Może za wolno, ale jednak robił. Piętnują go zaś liderzy odpowiedzialni za wieloletnie kontrakty gazowe, na czele ze zmienionym nagle w antyrosyjskiego radykała Donaldem Tuskiem.

Szukanie partii wojny

To są gry, a nie realne spory o wartości. Na te ostatnie natrafiamy rzadziej, ale natrafiamy. Oto think tank Nowa Konfederacja poświęca się w swoim portalu przestrogom przed rzekomą „partią wojny", która nawołuje podobno do zbrojnej konfrontacji Polski z Rosją. Dowodem na istnienie takiej „partii" jest głównie wynik sondażu, w którym połowa Polaków odpowiedziała, że gotowa jest ryzykować zaangażowanie zbrojne w Ukrainie.

Nowa Konfederacja nie ma bezpośredniego wpływu na żadną partię. Ale mocno obecna w internecie, może budować społeczne nastroje. Czy ma w tym przypadku rację? Mam wrażenie, że to zagrożenie jest wyolbrzymione. Szef Nowej Konfederacji Bartłomiej Radziejewski wojuje tak naprawdę z głosami w mediach społecznościowych, te zaś są produktem emocji pod wpływem wieści o niegodziwościach masowo popełnianych przez Rosjan. Mechaniczne uleganie takim emocjom byłoby błędem, ale takiego zagrożenia nie da się wyczytać nawet z debat medialnych, nie mówiąc o politycznych.

Think tank Radziejewskiego upiera się, aby przypisywać sobie etykietkę „realizmu", szukając dla niej rozmaitych, nie zawsze fortunnych, prekursorów (germanofil Władysław Studnicki). Ten „realizm" był często kierowany przeciw obozowi rządzącemu, oskarżanemu, czasem słusznie, o patriotyczną tromtadrację. Nadawano mu też postać pokoleniową. Oto nowa generacja miała przełamywać romantyczny paradygmat pokolenia Solidarności.

Co ciekawe, Radziejewski zdecydował się teraz poprzeć rząd w jednej decyzji: odmowy skierowania do Ukrainy migów. Uzależnienie tego kroku od zgody NATO uznał za wykręt mający uchronić Polskę od bezpośredniego wojennego zaangażowania, więc mu przyklasnął. Środowiska liberalne i lewicowe wykorzystały tę samą sytuację do rutynowego okładania rządu – za to, że nie umie koordynować działań z sojusznikami.

Przy tym Nowa Konfederacja jest za twardymi sankcjami i chętnie wdaje się w spory z jeszcze większymi „realistami", takimi, którzy żałują Ukrainie broni, albo są pełni obaw wobec „nadmiernego" napływu do Polski ukraińskich uchodźców. To pokazuje, że spór jest względny i wielopłaszczyznowy. I to w sumie dobrze – decydenci i opinia publiczna mogą wybierać między wieloma rozwiązaniami, a nie miotać się w ramach jednej spolaryzowanej alternatywy.

Ale kiedy czytałem tekst Radziejewskiego dowodzący, nawet racjonalnymi argumentami, że Rosja nie zagrozi Polsce po ewentualnej rozprawie z Ukrainą, przypominałem sobie, że ten sam komentator zapewniał, iż Putin nie uderzy na państwo Zełenskiego. Czego skądinąd nie mam mu za złe, bo pomylił się razem z wieloma analitykami. Jednak powinno go to nauczyć ostrożności w ocenie sytuacji.

Po wybuchu tego konfliktu wszelkie racjonalności straciły odrobinę na znaczeniu. Ceniony także w Nowej Konfederacji analityk polityki rosyjskiej Marek Budzisz wiele razy powtarzał, że suma konfliktów wygenerowanych przez tę wojnę może zmienić starcie w światowe, a atak Rosji na Polskę jest prawdopodobny, i to niezależnie od rozwoju sytuacji w samej Ukrainie.

Wnioski wyprowadzane z tej nieuchronności nie są mechaniczne, sam Budzisz formułuje je ostrożnie. Ale już na przykład inny lubiany w Nowej Konfederacji spec od geopolityki Jacek Bartosiak w niektórych ze swoich internetowych wystąpień flirtował z ideą jakiejś interwencji NATO na Wschodzie. W tej sytuacji retoryka wymierzona w „wojennych podżegaczy" (szef NK używa takiego języka) traci sens.

Czytaj więcej

Olga i Natalia Pasiecznik: Wojna wyostrza spojrzenia na istotne sprawy

Realizm lewicy, realizm prawicy

Po liberalno-lewicowej stronie „realizm" oznacza przede wszystkim dostosowywanie się do aktualnej linii zachodnich sojuszników. Kiedy zaś nie da się pogodzić twardszego stanowiska amerykańskiego prezydenta Joe Bidena z lawirowaniem Macrona czy wahaniami rządu niemieckiego, polega po prostu na przemilczeniach. Żaden z polityków opozycji nie wsparł oficjalnie spiskowych hipotez „Newsweeka", że Kaczyński zalecał misję NATO w Ukrainie po to, aby rozbić jedność paktu. Ale same przestrogi przed brakiem jedności miały zastąpić odpowiedź na pytanie: co dalej zrobić z tą wojną. Polacy są w tym ujęciu zwolnieni od takich poszukiwań.

Całkiem inny typ „realizmu" jest coraz głośniejszy po prawej stronie. Czołowy autor prawicowego „Do Rzeczy" Łukasz Warzecha, notabene w polemice z sensownymi uwagami Stefana Sękowskiego z Nowej Konfederacji, przestrzega przed ekonomicznymi konsekwencjami sankcji. Można by rzec, że Morawiecki dostosował się do tego kierunku myślenia, blokując poprawkę o embargu na gaz. Ale ostrzeżenia Warzechy są na tyle ogólnikowe, że trudno go zadowolić jednym cofnięciem się.

Jest rzeczą oczywistą, że sankcje muszą podnieść ceny energii. Zarzut, że rząd nie szykuje pakietu neutralizacji inflacyjnych skutków, brzmi jałowo. Mamy przecież próby przeciwdziałania, ale one z oczywistych powodów nie będą stuprocentowo skuteczne. Zresztą każdy dzień przynosi zmiany sytuacji. Autor przypomina brytyjskiego konserwatywnego posła, który w roku 1940 narzekał, że za Churchilla benzyna kosztuje więcej niż za Chamberlaina. Tyle że za Churchilla toczyła się już wojna z Hitlerem. To w istocie głos przeciw zaangażowaniu jako takiemu, tym razem nie w wojnę, ale w próbę blokowania agresora. Tego autor jeremiad nie ma już odwagi napisać.

Jeszcze bardziej ponure stają się „realistyczne" przestrogi, kiedy dotyczą negatywnych skutków wielkiego napływu uchodźców. Nie da się przyjąć 2 milionów ludzi bez kosztów i bez konfliktów. Tyle że wieszcząc społeczne niezadowolenie, Warzecha sam staje się jego siewcą. Atakując „przywilej" pozwalający uchodźcom jeździć za darmo komunikacją publiczną, zwraca uwagę, że są wśród nich także ludzie zamożni. Jaki jednak mechanizm miałby pozwolić na odróżnianie ich od tych, co wyjechali w jednym ubraniu? Nie o racjonalną odpowiedź tu chodzi, ale o podsycanie niepokoju.

Warzecha bywa za to nazywany „ruską onucą", na co sam gromko się skarży. W rzeczywistości chce tylko występować w roli Kasandry, której przepowiednie muszą się sprawdzić. Jest też ofiarą wąsko komercyjnego podejścia do polityki. Churchillowskie „krew, pot i łzy" to nie jego specjalność, wraca do korzeni – z czasów Unii Polityki Realnej – spotykając się z przestrogami też „realistycznej" Konfederacji.

Inny paroksyzm „realizmu" został wywołany konfliktem Viktora Orbána z Ukrainą i częścią Unii. Naczelny „Do Rzeczy", pisma coraz bliższego Konfederacji, Paweł Lisicki stanął w obronie premiera Węgier, oskarżając Zełenskiego, że to on zaatakował Orbána pierwszy. Pomysł, aby rozliczać przywódcę narodu tępionego i mordowanego z całą bezwzględnością, wydaje się tak pozbawiony empatii, że odczuwam zażenowanie, dyskutując z nim. Zwłaszcza gdy pomija się niewygodne detale, choćby podanie przez węgierskiego polityka w wątpliwość rzezi w Buczy.

Pochwała darwinizmu

Lisicki przedstawia też Orbána jako rzecznika interesu narodowego. W internecie coraz więcej jest aktów solidarności z politykiem, który, jak napisał na Facebooku Krzysztof Kłopotowski, „jest Węgrem i obowiązki ma węgierskie". Głosi to wielu polskich konserwatystów – wcale nie rosyjskich trolli – zwłaszcza po wyborczym sukcesie Fideszu. Na ile podobne podejście zaleca się Polakom, nie jest jasne. Choć Konfederacja już o tym przebąkuje.

Można z tym dyskutować do woli. Czy Węgry faktycznie były skazane na pełne energetyczne uzależnienie od Rosji? To raczej geopolityczna koncepcja wynikła również z konfliktu z Zachodem. I czy jest nie do odwrócenia? Zarazem rzecznicy tezy o błogosławionym egoizmie narodowym Węgrów zdają się całkiem negować etyczny pierwiastek polityki międzynarodowej. Co jest dziwne zwłaszcza w ustach katolików. Opowieść, że to tylko gra bezwzględnych interesów, jest w jakiejś mierze prawdą jako diagnoza. Ale czy darwinowska wizja Romana Dmowskiego powinna być także pożądanym celem? W ilu procentach?

Otwarte pozostaje także i to, czy to zwłaszcza Polska ma podnosić wysoko sztandar międzynarodowego darwinizmu. Naród obciążony skrajnie niedogodnym położeniem geopolitycznym powinien raczej powiewać chorągwią praw narodów i międzynarodowej moralności. Nawet jeśli to nie może się okazać całkiem skuteczne, byłoby jakimś narzędziem presji na opinię publiczną w różnych krajach. Cynizm Lisickiego i Kłopotowskiego jawi mi się więc jako realizm pozorny.

Czy w miarę postępu kłopotów ekonomicznych i społecznych związanych z wojną ci „realiści" staną się bardziej wpływowi? Czy przekabacą przynajmniej część obozu rządzącego? Dziś to wciąż perspektywa księżycowa. A jutro?

Czytaj więcej

Tomasz Terlikowski: Bez sankcji nie będzie pokoju

Romantyk Rokita

Romantycy to z kolei formacja w dużej mierze wydumana, prawie wszystkie opiniotwórcze postaci nakładają na swoje moralne oburzenie i niechęć wobec autorytarnej, pogrążającej się w barbarzyństwie Rosji jakieś wędzidła. Większość prawicowych komentatorów ogranicza się do popierania rządowej polityki, bez wychodzenia naprzód. Potrafię jednak znaleźć niezwykły przypadek człowieka, który spełnia w teorii kryteria romantyka, ba, „wojennego podżegacza", a zarazem je zaburza.

To Jan Rokita. W cyklu tekstów na łamach „Sieci" od początku stawiał Zachodowi zarzut sprowadzający się do frazy Churchilla: „Wybrali hańbę, a wojnę będą mieli i tak". Dawny kandydat PO na premiera oskarżał większość zachodnich elit o kunktatorstwo, pytając o perspektywę tej wojny. Szukał tam sprzymierzeńców dla takiej swojej postawy (choćby w byłym sekretarzu generalnym NATO Andersie Rasmussenie). W końcu uznał za niewystarczającą nawet postawę twardego wobec Rosji prezydenta Bidena. Jego zdaniem wizja wieloletniego zmagania z Putinem wyłożona podczas wizyty w Warszawie jest swoistym eskapizmem. Pokrywa brak realnego pomysłu na przecięcie gordyjskiego węzła tej wojny.

Rokita zmaga się bardziej z globalną niż polską niemożnością. Udzielił jednak poparcia wyłożonej w Kijowie idei Kaczyńskiego, aby próbować wejść wojskowo do Ukrainy. Zaletą jego pełnych niepokoju analiz jest wykazywanie polskich i zachodnich niemożności. On wierzy w zagrożenie ze strony Rosji dla państw NATO i żąda przynajmniej bardziej zmasowanej pomocy w broni i sprzęcie dla Kijowa bez oglądania się na ryzyko.

Słabością jest niekonkretność części pomysłów na to, jak przy eskalacji konfliktu uniknąć wybuchu wojny światowej. Zarazem Rokita nie pasuje do stereotypu polskiego emocjonalisty. On po prostu wykazuje, że unikanie ryzyka jest ryzykiem większym, jak w dobie Monachium, w roku 1938. Dowodzi tego językiem zimnej, bezlitosnej analizy. Nie ma w polskiej debacie równie przekonujących sojuszników, ale nikt nie podjął z nim rzeczowej polemiki.

Ciekawe są też inne konsekwencje wyborów w ocenie tej wojny. Nowa Konfederacja uważa ją za starcie cywilizacji – wschodniej i zachodniej. Przyznaje w niej całkowicie rację Zachodowi. Trudno się z tą konkluzją nie zgodzić. Cywilizacja oparta na praworządności i na sile rozumu wspiera Ukrainę przeciw coraz bardziej irracjonalnej co do celów satrapii.

Zarazem wyczuwam w tych deklaracjach gotowość odpuszczenia przez kiedyś kojarzonych z prawicą intelektualistów z NK sporów polskich konserwatystów z zachodnim, coraz bardziej dogmatycznym, idącym na skróty, cywilizacyjnym progresizmem. Krótko mówiąc, jesteś przeciw Rosji, musisz przełknąć legalność homoseksualnych małżeństw z adopcją przez nie dzieci. Tak skądinąd rozumuje polska lewica i polscy liberałowie.

Rokita sam ma rozmaite porachunki z PiS. Ale polemizuje z uproszczonym obrazem ksenofobiczno-autorytarnej Polski, jaki szerzy się na Zachodzie. I szuka oznak odpuszczenia nam przez zachodni mainstream w wojennych warunkach. Na razie znajduje ich niewiele: a to nieco bardziej wyrozumiałe wobec „reformy" sądownictwa ostatnie orzeczenie Trybunału Sprawiedliwości UE, a to wzywający do zaniechania nagonki na Polaków artykuł w niemieckim dzienniku „Die Welt".

Rokita wierzy jednak w możliwość zachowania jakiejś cywilizacyjnej podmiotowości przez Polskę w warunkach polaryzacji Wschód–Zachód. Polaryzacji skądinąd pozornej, skoro kanclerz Olaf Scholz i prezydent Emmanuel Macron wciąż zdają się czekać na porozumienie z Putinem, a ten jest rzecznikiem konserwatywnej kontrrewolucji tylko w oczach dogmatycznych zachodnich antyglobalistów (i polskiego profesora Adama Wielomskiego).

Stając między wyborem NK i wyborem Rokity, jestem za tym ostatnim, nawet jeśli ktoś to uzna za przejaw nieuleczalnego romantyzmu. Większość polskich konserwatystów, wciąż bardziej przykościelnych niż w innych krajach, jest dziś do czerwoności antyputinowska. Ale czy w zastrzeżeniach prawicowych „realistów" nie kryje się przekonanie, że wróg z Brukseli jest na dłuższą metę groźniejszy niż ten z Kremla? Nie dziwię się takim odruchom, trudno walczy się na wiele frontów równocześnie. Wciąż wierzę jednak w choćby ograniczoną możliwość wolnego wyboru – przyjaciół, wrogów i chwilowych sojuszników.

Co tu dużo mówić, zaczynamy się przyzwyczajać do wojny za naszą wschodnią granicą. Przestrzegł przed tym w Wielką Niedzielę papież Franciszek i to może najbardziej sensowna rzecz, jaką miał do powiedzenia o tym konflikcie.

W 1943 roku Czesław Miłosz napisał wiersz „Campo di Fiori". To o miejscu w Rzymie, gdzie spalono na stosie Giordana Bruna. Poeta operował kontrastem: śmierć, i to straszna, męczeńska, a w tym samym miejscu gawiedź zajęta konsumowaniem i rozrywkami. Miłoszowi ten kontrast skojarzył się z karuzelą, która podobno działała tuż pod murami warszawskiego getta, kiedy było ono eksterminowane przez Niemców. Ludzie bawili się tuż obok śmierci.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi