Jestem muzycznym narkomanem

Ciekawe, że zapominam większość swojej muzyki, po tym jak już ją zarejestruję. I kiedy później przygotowuję koncerty, muszę uczyć się jej od nowa. Swojej własnej muzyki! Widocznie czyszczę pamięć niczym komputer, kończąc pracę nad jednym filmem, żeby móc poświęcić się kolejnemu - mówi Hans Zimmer, kompozytor muzyki filmowej.

Aktualizacja: 15.04.2022 10:59 Publikacja: 15.04.2022 10:00

Jestem muzycznym narkomanem

Foto: Getty Images

Plus Minus: Gdy zaczynał pan tworzyć, nic nie wskazywało, by miał pan zostać twórcą klasycznej muzyki filmowej.

Moje początki są ściśle rockowe. Grałem w zespole The Buggles z Trevorem Hornem, późniejszym muzykiem grupy Yes, a dzisiaj uznanym producentem muzycznym. Wyprodukowałem też płytę „The Black Album" punkowego zespołu The Damned. Zresztą wciąż uważam, że to świetny krążek. Ale mimo że pochodzęze świata rock'n'rolla, rzadko sięgam po gitarę elektryczną. Kiedy próbuję na niej grać, wszystko brzmi jak wariacje na temat twórczości Sex Pistols.

Sławę zdobył pan dzięki pracy z filmowcami.

Uściślijmy sobie jedną rzecz: ja nigdy nie chodziłem do pracy. Bo tworzenie muzyki do filmów nie jest dla mnie pracą. Od samego początku tak było i jest. Co ciekawe, kiedy wspominam swoje początki, to myślę właśnie o Polsce. Dobrze pamiętam współpracę z Jerzym Skolimowskim przy jego filmie „Fucha" z Jeremym Ironsem w roli głównej („Moonlighting" z 1982 r. o pracownikach budowlanych, których stan wojenny zastaje w Londynie – red.). Było to dla mnie pierwszym dużym projektem filmowym.

Jak układała się współpraca z reżyserem?

Jerzy wie, czego chce, więc trudno go przekonać do innych pomysłów. Można się z nim spierać, ale to niekoniecznie do czegoś prowadzi. Jerzy jest bardzo silną osobowością. Pamiętam, że spierałem się z nim o coś, już nie pamiętam o co, ale spór narastał i atmosfera robiła się coraz cięższa, ponieważ Skolimowski nie ustępował ani na milimetr. Kiedy sytuacja zrobiła się już skrajnie trudna, ktoś mi przypomniał, że on wcześniej zawodowo uprawiał boks. Natychmiast więc ustąpiłem. Ze Skolimowskim lepiej nie dyskutować. Ale to wybitny reżyser. Bez dwóch zdań!

Czy inni filmowcy, z którymi pan współtworzył, choćby Ridley Scott, Terrence Malick, Christopher Nolan, Guy Ritchie, Ron Howard czy Steve McQueen, również byli tak trudni we współpracy?

Nie, zupełnie. A już na pewno nie tak jak Skolimowski (śmiech). Filmowcy mają pasję, więc potrafią zatracać się w sztuce tworzenia. Owszem, spieramy się, czasem walczymy, chociaż nie jest to wojna totalna w stylu niemieckim (śmiech). Jednak mimo różnic reżyser jest zawsze po mojej stronie, ponieważ pragniemy tego samego – wspaniałego efektu końcowego. Nie chciałbym współpracować z kimś, kto nie ma w sobie pasji i nie walczy o film. Mam szczęście, bo zawsze pracowałem z zapaleńcami. Lepszymi lub gorszymy reżyserami, ale zapaleńcami. A póki masz w sobie pasję, póty wiesz, że żyjesz.

Czytaj więcej

Tadeusz Cymański: Nie będę udawał chojraka

Muzyka do filmów, którą pan komponuje, doskonale radzi sobie również bez obrazu. Ścieżki dźwiękowe do „Diuny", „Gladiatora", „Króla Lwa" czy „Incepcji" nie tylko zdobywały najważniejsze nagrody i nominacje z Oscarami i Grammy włącznie, ale również świetnie się sprzedają samodzielnie. Jak udaje się pańskiej muzyce zaistnieć niezależnie, poza filmem?

Przede wszystkim dlatego, że moja muzyka nie jest amerykańska. Jestem kompozytorem europejskim, a więc stwarzam pomost między starym i nowym światem. Chociaż myślę, że dzisiaj stary świat jest nowym światem, bo muzyka europejska ma w sobie dużo większą siłę i jest mniej użytkowa. Zależy mi na tym, żeby moja twórczość nie była tylko tłem do obrazu.

Czy żeby osiągnąć sukces w wielkim kinie, trzeba zamieszkać w Los Angeles?

Nie trzeba żyć w Hollywood, żeby pisać muzykę do wielkich produkcji. Chodzi o to, by wiedzieć, do których drzwi zapukać, a jednocześnie nie każdemu, kto puka, otwierać. Podchodzę do swojej pracy bardzo profesjonalnie, ale większość roku spędzam w Europie. Regularnie współpracuję z takimi reżyserami jak Ridley Scott, Chris Nolan, współpracowałem też z Tonym Scottem (brytyjski reżyser zmarły w 2012 r. – red.). To również Europejczycy, którzy pracują w Hollywood głównie ze względu na tamtejsze możliwości i sprzyjającą infrastrukturę. Współpracowałem z twórcami, którzy mogli do mnie zadzwonić nawet o czwartej nad ranem, jeśli tylko mieli dobry pomysł na film.

Tworzy pan muzykę do kilku filmów rocznie. Czy jakość nie cierpi z powodu ilości?

Czasem robię w jednym roku dwa filmy, innym razem cztery. Ale nawet gdybym nie robił żadnego, to komponowałbym muzykę dla siebie. Muszę tworzyć, żeby żyć. Jestem kompozytorem. I nie chodzi tylko o zarabianie pieniędzy. Ciekawe, że zapominam większość swojej muzyki, po tym jak już ją zarejestruję.

I kiedy później przygotowuję koncerty, muszę uczyć się jej od nowa. Swojej własnej muzyki! Widocznie czyszczę pamięć niczym komputer, kończąc pracę nad jednym filmem, żeby móc poświęcić się kolejnemu.

Nie ma pan trudności z przechodzeniem z jednego projektu w drugi, kiedy są one tak odległe tematycznie i gatunkowo jak np. „Mission Impossible 2" i „Gladiator"?

Nie. Moim problemem jest nadmiar pomysłów. Najlepiej odpoczywam, słuchając w zamkniętym pokoju muzyki, której pozwalam przez siebie przepływać. Jestem muzycznym narkomanem.

Czy to prawda, że zaczyna pan pracę o dziesiątej rano, odpalając cygaro?

Proszę pozwolić mi coś sprostować: nigdy nie budzę się przed dziesiątą.

I nikt z Hollywood nie jest w stanie zagonić mnie do pracy wcześniej niż o drugiej po południu. Zwykle pracuję od dziewiątej do piątej nad ranem. Jeszcze lepszy jest mój przyjaciel Harry Gregson-Williams (twórca muzyki m.in. do filmów „Ostatni pojedynek", „Opowieści z Narnii", „Shrek" – red.). Potrafi obudzić się o czwartej nad ranem i pracować do późna. Każdy kompozytor ma swój system pracy.

Co uważa pan za swoje największe twórcze osiągnięcie w życiu?

Nie mam takiego. Tworzenie muzyki jest moim największym osiągnięciem. Nelson Mandela ma wielkie osiągnięcia, ale jakie osiągnięcia może mieć autor muzyki filmowej? Moim wielkim osiągnięciem jest to, że poruszyłem kogoś swoją twórczością. Mam silne przekonania polityczne, ale nie śmiałbym kogokolwiek na nie nawracać. Bo moim darem jest tworzenie muzyki i to nią staram się poruszać ludzkie sumienia. Nie jestem specjalistą od słów. Obraz i słowa wzmacniam muzyką.

Byłem przekonany, że jako swoje opus magnum wskaże pan muzykę do „Gladiatora" z 2000 r.

Kiedy zaczynałem nad nią pracę, nie wiedziałem, czy będzie dobra. Kiedy kończyłem, byłem pewien, że jest niedobra (śmiech). A kiedy dałem posłuchać jej ludziom, byli zachwyceni. Są rzeczy, które lubię mniej, a inne stawiam wyżej. Bez względu na sukces. Dzisiaj uważam, że muzyka do „Gladiatora" jest dobra, podobnie jak ścieżka dźwiękowa do „Incepcji". Kompozycje do filmu „Mroczny rycerz powstaje" też są OK. Bardzo wysoko cenię „Cienką czerwoną linię".

Brak muzycznego wykształcenia panu przeszkadza czy może przeciwnie – pomaga?

Przeszkadza, kiedy muszę się uczyć od nowa swojej własnej muzyki przed koncertami. Nie jest za to przeszkodą, kiedy rozmawiam z reżyserami o pomyśle na muzykę. Ich bowiem nie interesuje moje wykształcenie, ale wyczucie tego, co oni chcą przekazać. Nie chcę czytać suchego scenariusza, tylko zawsze proszę reżysera, żeby opowiedział mi, o czym jest jego film. Wtedy oni malują przede mną swoje filmy słowami. A ja później staram się namalować ten film dźwiękiem. Wyjątkiem była współpraca z Chrisem Nolanem, który dał mi skrypt do przeczytania.

Zrozumiał pan na podstawie samego scenariusza piętrową narrację „Incepcji"?

Zrozumiałem nastrój filmu i potem już bardzo łatwo pracowało mi się nad nim. Rozmawialiśmy dużo o „Incepcji", spacerując z Chrisem Nolanem po plaży z naszymi dziećmi. Zabawne, jak w trakcie pracy nad filmem zmieniają się proporcje. Bo zwykle podczas takich rozmów to ja mówię o filmie, a reżyser o muzyce.

Czytaj więcej

Jacek Nizinkiewicz: Jak PiS zmieni 500 plus

Z którym reżyserem współpracowało się panu najlepiej?

Niezręcznie odpowiedzieć mi na to pytanie. Powiem więc, za kim tęsknię najmocniej. Brakuje mi Tony'ego Scotta. Zrobiliśmy razem m.in. filmy „Szybki jak błyskawica", „Prawdziwy romans", „Karmazynowy przypływ"... Był nie tylko wielkim reżyserem, ale też wspaniałym człowiekiem. Wrażliwym, wielkodusznym gościem, a nie twardzielem z Hollywood. Tony był pierwszym wielkim reżyserem, który zaproponował mi pracę dla kina. Wolny czas spędzał na wspinaczce i jeździe na motocyklu. Był jak jeden z bohaterów filmowych, których portretował. Jego samobójcza śmierć była dla mnie wielkim zaskoczeniem i nie potrafię zrozumieć, co doprowadziło go do tego kroku. Tony zawsze sprawiał wrażenie, że wszystko jest u niego w porządku. To była jedna z tych osób, która pamiętała o twoich urodzinach, ale nie przysyłała ci jakiegoś prezentu, tylko starała się uczynić ten dzień wyjątkowym. Pamiętam jak Denzel Washington płakał na jego pogrzebie. Wszyscy go bardzo kochali. Wspaniały człowiek.

Pracuje pan też z jego bratem – Ridleyem Scottem.

To dwa zupełnie inne charaktery, ale obaj bardzo mocno zaangażowani w pracę.

Dla kogo obecnie komponuje pan muzykę?

Nigdy nie opowiadam o filmach, nad którymi w danej chwili pracuję. Dopiero kiedy skończę, mogę coś powiedzieć. Tym bardziej że dzisiaj każdą informację można znaleźć w internecie. Żyjemy w czasach pozbawionych tajemnic i niespodzianek. Kiedy film ukazuje się na DVD, wśród dodatków znajdziemy zazwyczaj materiał „Behind the Scenes" (ang. „Za kulisami"), gdzie dowiadujemy się, jak film powstawał. Czy naprawdę musimy odzierać dzieło filmowe z tajemnicy? W ten sposób odbiera się im magię.

Moja muzyka ma być częścią tej magii, dlatego jestem za tym, żeby jak najmniej mówić o powstawaniu dzieła, a już zwłaszcza przed jego pojawieniem się na ekranie. Wierzę, że robienie filmów nie jest grą ani zabawą, lecz właśnie magią.

A nie ma pan wrażenia, że produkcje platform VOD oraz seriale coraz bardziej marginalizują kino?

Dzisiaj film można nakręcić komórką i zmontować na laptopie. Telewizje mają gigantyczne budżety na seriale z najlepszymi aktorami. Ale prawdziwa magia jest tylko w kinie. Reżyserzy walczą o jak największy budżet, by olśnić innych swoją wspaniała wizją. Kiedy Steve McQueen usiłował nakręcić „Zniewolonego", nikt nie chciał z początku dać na ten film pieniędzy. On musiał stoczyć ogromną walkę, żeby ten film w ogóle powstał. Opłaciło się. Producenci zarobili duże pieniądze, a twórcy zostali obsypani deszczem nagród. Dlatego pracuję z filmowcami, którzy nie tworzą swych dzieł dla nagród czy pieniędzy, tylko tworzą, ponieważ muszą realizować swoje wizje. Terrence Malick kręci filmy, które składają się wyłącznie ze znaków zapytania. Z tajemnicy. Na dodatek nie udziela wywiadów. Nie jest popularną osobą, nie opowiada o swoich filmach. A jednak wszyscy czekają na jego nowe produkcje i mówią o nich. Bo tajemnica jest tym, co przyciąga ludzi do kina. Tajemnica i magia. Tego nie znajdziesz w telewizji, ani w internecie. Inna sprawa, że pracuję z ludźmi, którym ufam. Raz Terrence Malick opiekował się nawet moim dzieckiem. Przez jakiś czas był nianią (śmiech) właśnie dlatego, że mogłem na nim polegać i mu zaufać. To dzięki wzajemnemu zaufaniu i wizji twórców powstają dobre filmy, które przetrwają telewizję i internet.

Czego można życzyć artyście, który zdobył tyle nagród co pan i pracuje, z kim tylko zapragnie?

Tego, czego można życzyć każdemu człowiekowi – zdrowia i dobrych pomysłów. Z resztą poradzę sobie sam. A co najważniejsze, żeby moje dzieci były zdrowe i szczęśliwe. I może niech będą jeszcze troszkę milsze dla mnie.

Hans Zimmer urodził się w 1957 r. w Niemczech. Studiował w Londynie, gdzie wraz z Trevorem Hornem i Geoffem Downesem (późniejszymi muzykami zespołu Yes) założył grupę punkową The Buggles. Pierwszą ścieżkę dźwiękową napisał do filmu „Fucha" Jerzego Skolimowskiego w 1982 r. Później stworzył soundtracki do takich dzieł jak „Rain Man", „Karmazynowy przypływ", „Cienka czerwona linia", „Gladiator", „Incepcja", a ostatnio „Dunkierka" i „Nie czas umierać". Był dwunastokrotnie nominowany do Oscara, nagrodę dostał za muzykę do „Króla Lwa" w 1995 r. i w 2022 r. za „Diunę". Podczas swojej wiosennej trasy po Europie zagra dwa koncerty w Polsce – 14 kwietnia w łódzkiej Atlas Arenie oraz 21 kwietnia w krakowskiej Tauron Arenie

Plus Minus: Gdy zaczynał pan tworzyć, nic nie wskazywało, by miał pan zostać twórcą klasycznej muzyki filmowej.

Moje początki są ściśle rockowe. Grałem w zespole The Buggles z Trevorem Hornem, późniejszym muzykiem grupy Yes, a dzisiaj uznanym producentem muzycznym. Wyprodukowałem też płytę „The Black Album" punkowego zespołu The Damned. Zresztą wciąż uważam, że to świetny krążek. Ale mimo że pochodzęze świata rock'n'rolla, rzadko sięgam po gitarę elektryczną. Kiedy próbuję na niej grać, wszystko brzmi jak wariacje na temat twórczości Sex Pistols.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi