Organizacja igrzysk, nawet zimowych, to rozgłos, splendor i zwrócenie na siebie uwagi. Naturalnie, także wydatek, ale jeśli środki się ma, gra warta jest świeczki. W końcu praktycznie wszystkie media świata taką imprezy się zajmują.
Chiny ponownie stają się gospodarzami igrzysk, po pamiętnych letnich w 2008 r., które po raz pierwszy naocznie pokazały światu splendor odradzającego się mocarstwa. Zaprezentowano nam je podczas uroczystości otwarcia, wyreżyserowanej przez wybitnego filmowca Zhang Yimou, któremu teraz ponownie powierzono to niełatwe zadanie. Ceremonię otwarcia zaplanowano na 4 lutego, więc czytając ten tekst, wiedzą już państwo zapewne, czym i on, i Chińczycy nas zaskoczyli (sporo mówiło się i pisało o szykowanych „nowinkach technicznych").
Czytaj więcej
Stoimy na progu zimnej wojny domowej, w podzielonych społeczeństwach – pisze polski politolog.
Koszty duże, zyski małe
Nie zaskoczą nas jednym: igrzyska będą, niestety, rozgrywane w reżimie sanitarnym, akurat w Chinach prowadzących strategię „zero tolerancji dla covidu", wyjątkowo ostrym. To automatycznie sprawia, że imprezy będą rozgrywane bez publiczności lub co najwyżej w gronie starannie wyselekcjonowanych wybrańców. Tym samym trudno spodziewać się też zysków, poza reklamami z transmisji telewizyjnych i w ramach nagłośnienia medialnego (akredytowano ponad 4 tys. dziennikarzy, w tym ok. 450 z samych Stanów Zjednoczonych).
Nie spełni się tym samym jeden z ważniejszych celów stojących za decyzją organizacji tych igrzysk – stworzenie mocnego impulsu na rzecz kreowania Chin jako ważnego kierunku masowej turystyki. Zamiast tego mamy kraj ponownie niemal całkowicie zamknięty, bo dostać się teraz tam jest trudno. Zaostrzono reżim wizowy, a po przybyciu na miejsce grozi surowa, wielotygodniowa kwarantanna. W tym sensie Państwo Środka ponownie znalazło się za Wielkim Murem.