Dokąd zmierza Wielka Brytania po brexicie? Scenariusze przyszłości

Brexit to koniec Wielkiej Brytanii, jaką znamy. Kolejne lata przyniosą separatyzmy, spadek dobrobytu i utratę globalnego wpływu. Chyba że rozpadnie się UE. Wtedy Londyn może zostać drugim Tajwanem, choć zapłaci za to wysoką cenę.

Aktualizacja: 15.01.2021 22:51 Publikacja: 15.01.2021 00:01

Dokąd zmierza Wielka Brytania po brexicie? Scenariusze przyszłości

Foto: POOL/AFP/Olivier Hosler

Tuż przed świętami Brytyjczyk Stanley Johnson, niegdyś poseł Partii Konserwatywnej, złożył wniosek o nadanie mu francuskiego obywatelstwa. Tak na wszelki wypadek, żeby po brexicie zachować obywatelstwo UE oraz wynikające zeń uprawnienia.

Uważaj, o czym marzysz

W tym samym czasie syn Stanleya, Boris, na co dzień premier Wielkiej Brytanii, negocjował z Brukselą warunki brexitu. Choć otrzymał lepsze, niż proponowała wyjściowo Unia Europejska, to koszty i tak będą ogromne. Brytyjczycy właśnie odwrócili 50 lat integracji oraz wysiłek kilku pokoleń. Zmanipulowani przez algorytmy, podzieleni jak nigdy dotąd, niczym Humpty-Dumpty, bohater angielskiej rymowanki, upadli z wysokości, na którą w najbliższym czasie raczej nie przywrócą ich „ani koniki, ani rycerzyki".

Paradoksalnie, trudno o brexit winić ogół Brytyjczyków. Wielu nie wiedziało bowiem, co czyni. Zrozumiał to Peter Wood, eksporter węgorzy z angielskiego Gloucester do UE, który w grudniu opowiedział telewizji Sky News o strachu przed utratą klientów, gdy jego towary w wyniku procedur celnych staną się mniej konkurencyjne. „Uważaj, o czym marzysz" – mówił Wood. I dodawał: „Nigdy bym nie zagłosował za brexitem, gdybym wiedział, że stracimy pracę".

Nie ty jeden, Peter. Chyba dałeś się wrobić. Twoje marzenia, niczym w filmie „Incepcja", zostały wykreowane w jednym z największych dotąd przekrętów informacyjnych stulecia. Tak wielkim, że w sumie wstyd o nim mówić: opublikowany w lecie 2020 dokument „Russia Report" autorstwa komitetu parlamentarnego nadzorującego brytyjskie służby specjalne wykazał, że brytyjski rząd „aktywnie unikał" szukania dowodów na wpływ Rosji na wynik referendum brexitowego.




Pranie mózgu i co dalej?

Tymczasem wpływ Rosji i innych przeciwników UE zyskał na Wyspach atomową siłę rażenia dzięki sieciom społecznościowym, które stworzyły zupełnie nowe obiegi informacyjne. W tych nowych obiegach nie obowiązuje krytyczny osąd informacji. A tym, którzy nie osądzają, można wmówić wszystko. I to właśnie zrobiono Brytyjczykom – przekonano kluczowe w demokracji kilka–kilkanaście procent ludzi, że Unia to okropne zło. Było to możliwe ze względu na liczne błędy komunikacyjne brytyjskich elit, postępujące rozwarstwienie klasowe, a także rosnącą potęgę narzędzi cyfrowych. Ogromną rolę odegrała tu firma Cambridge Analytica, która opracowała internetowy automat do wmawiania ludziom wszystkiego, za co zapłaci zleceniodawca. Przez zupełny przypadek pracownicy tej firmy mieli sekretne związki z Rosją, a z jej usług korzystały podmioty prowadzące kampanię „Leave" oraz sam Nigel Farage, lider probrexitowej partii UKIP.

Jak twierdzi Christopher Wylie, autor książki o wdzięcznym tytule „Mindf*ck" (Pranie mózgu), Cambridge Analytica umożliwiła masowe dopasowywanie dezinformacji do pojedynczych osób. Cel: rozbuchać negatywne emocje wobec UE u choćby kilku dodatkowych procent Brytyjczyków. Zaczęto od analizy ludzkich lajków i wpisów w sieci, po czym identyfikowano internautów neurotycznych, egoistycznych, narcystycznych i psychopatycznych – a więc o małej odporności na niepokój. Np. neurotycy mają większą skłonność do paranoi, a narcyzi do myślenia intuicyjnego, a nie krytycznego. Profilując treści dla tych grup, generowano negatywne uczucia (strach, gniew) poprzez podsyłanie im różnych artykułów. Aby jeszcze wzmocnić przekaz, osoby związane z Cambridge Analytica organizowały spotkania „na żywo", by ludzie nabrali poczucia sprawczości i zaczęli „zarażać" swoimi emocjami innych. Ziarnko do ziarnka – i operacja się udała. W końcu nie chodziło o przekonanie wszystkich, ale tych kilku dodatkowych procent! Osoby w tej grupie przyjęły za pewnik, że „elity w Londynie" nie działają w interesie ludu, i że nawet jeśli lud na brexicie straci, to elity stracą jeszcze więcej. O taką karę dla „tamtych" warto walczyć – szczególnie, gdy jest się spreparowanym cyfrowo, pełnym gniewu neurotykiem.

Jak Himilsbach z angielskim

W efekcie Brytyjczycy zostali sami jak Himilsbach z angielskim, który miał uczyć się języka do filmu, którego ostatecznie nie nakręcono. Tyle że Brytyjczycy zostali dziś sami z XIX-wiecznym pojęciem suwerenności w świecie, w którym ono już dawno nie działa. Owa tradycyjna, promowana w kampanii brexitowej idea suwerenności błędnie zakłada, że suwerenność to przede wszystkim zupełna niezależność od cudzego wpływu i możliwość wyłącznego decydowania o wszystkim. Tak jakby nie istniały dziś organizacje międzynarodowe, które w zamian za zobowiązania dają nowe uprawnienia; tak jakby nie istniała Unia Europejska, która w zamian za współzależność od innych państw umożliwia współdecydowanie; tak jakby nie istniał globalny trend wiązania się państw w większe sieci o wspólnych interesach oraz trend ekonomicznego pożerania małych przez dużych. Ślepi na to wszystko konserwatyści założyli, że nie dzisiejsza suwerenność sieciowa, lecz stara suwerenność XIX-wieczna będzie motorem ich wyobraźni.

Jakie to będzie mieć konsekwencje? Czy mimo ewidentnych korzyści sieciowania się państw w bloki typu UE Wielka Brytania może wygrać, podłączając się pod inne sieci i wymyślając inne instytucje? Tak jak kiedyś, gdy jako trendsetter wynalazła common law, system bankowy i – no cóż – kolonizację, może i dziś samotność po brexicie doprowadzi do stworzenia nowych instytucji i rozwiązań? Może Wyspy staną się nową Australią? Liderem deglobalizacji? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, najpierw potrzebne są liczby.

Prawa globalnej grawitacji

Jak pokazuje przykład Johnsonów, ojca i syna, brytyjska Partia Konserwatywna jest podzielona w sprawie sensowności brexitu. Wśród prawicowych euroentuzjastów przeważa przekonanie, że politycy prowadzący brexit albo popierają po cichu UE, lecz boją się połowy obywateli (52 proc.), która zagłosowała „za", albo też nie potrafią jeszcze sobie wyobrazić długotrwałych konsekwencji odcięcia od UE. Słyszałem podobne opinie wielokrotnie od osób związanych zawodowo z brytyjskim parlamentem.

Z punktu widzenia dynamiki globalnej brexit rzeczywiście wydaje się nieracjonalny, zwłaszcza jeśli popatrzymy na rzetelne dane – czyli na to, czego w debacie o wyjściu Wielkiej Brytanii z UE brakowało. State Power Index, indeks mocy państw, który stworzyłem razem z Piotrem Arakiem, mierzy wielowymiarową moc 168 państw świata. Mierzy to, co dziś nazywamy smart power – a więc zarówno „twardą" moc militarną, zasoby, wskaźniki gospodarcze, jak i moc „miękką" w postaci wpływu kulturowego czy dyplomatycznego. Ostatni indeks z roku 2018 wykazał, że Wielka Brytania znajduje się w TOP 10 najsilniejszych państw świata. Ranking otwierają USA (16,65 pkt), za którymi są Chiny (14 pkt) oraz Indie (5,33). Czwarta jest Rosja (5,29), piąte Niemcy (3,05), szósta Francja (2,80), Wielka Brytania siódma (2,73), a Polska jest 26. (0,66).

Co ważne, szacunkowa potęga Unii Europejskiej (gdybyśmy traktowali ją jako państwo) bije na głowę wszystkich. Z wynikiem 17,53 oraz Wielką Brytanią na pokładzie Unia była w 2018 „państwem" z największym potencjałem potęgi na świecie! W wyniku brexitu to się oczywiście zmienia. Choć dane za rok 2020 byłyby nieco inne, indeks pokazuje, że UE jest ponad sześć razy potężniejsza od Wielkiej Brytanii. Wyspy, choć silne jako samodzielny kraj, nie mogą się równać z potęgą Wspólnoty. A silniejszy, chcemy tego czy nie, może więcej.

Ta dysproporcja mocy będzie mieć znaczenie w przyszłości. Dlaczego? Bo nagle Wyspy z członka Unii stały się – choćby częściowo – jej konkurencją. Po pierwsze, tracą wpływ na wewnętrzne rozgrywki w Unii, czego Polacy, którym marzył się sojusz z Londynem, bardzo żałują. Po drugie, Brytyjczycy stają dziś w szranki do „konkursu piękności" z UE w oczach wszystkich krajów, firm i organizacji, które będą w przyszłości chciały działać w Europie. Ma to bardzo praktyczne konsekwencje, co zresztą przeczuwa handlarz węgorzy z Gloucester wspomniany wcześniej: dokąd bowiem ktoś zainteresowany pójdzie w pierwszej kolejności? Do UE, z dużym rynkiem i dużą możliwością wpływu, czy do mniej konkurencyjnego, sześć razy słabszego podmiotu, który może niedługo jeszcze osłabnąć, jeśli Szkoci wybiorą niepodległość? To przykre, ale takie kalkulacje już zostały dawno temu zrobione przez banki, firmy i dyplomacje różnych krajów, czego jednym z dowodów jest exodus korporacyjnych siedzib z Londynu do Paryża czy Frankfurtu. Ostatecznie podmioty stosunków międzynarodowych są jak planety z siłą grawitacji – te o większej wadze przyciągają więcej. Pozostaje pytanie: czy Wielka Brytania może te siły oszukać lub zaprzęgnąć na swą korzyść?

Drugiej Australii nie będzie

Pochylmy się zatem nad szklaną kulą światów możliwych i rozważmy, jakie scenariusze w przyszłości mogą przypaść w udziale Wielkiej Brytanii w kolejnej dekadzie lub dwóch.

Druga Australia/Kanada. To wizja, którą bardzo chętnie przywołuje sam premier Johnson, porównując przyszłość kraju do Australii czy Kanady – a więc do „wyspiarskich" państw anglojęzycznych, częściowo zależnych od USA i będących częścią Commonwealth, czyli stowarzyszenia państw niegdyś zrzeszonych w Imperium Brytyjskim. Takie porównanie nie bierze jednak pod uwagę, że Wielka Brytania – w odróżnieniu od Australii – posiada w swoim najbliższym otoczeniu planetę o sześć razy większej grawitacji, czyli UE.

Nawet jeśli Johnson chciałby iść drogą Australii, to Londyn prawie w każdym scenariuszu przyszłości będzie bardziej zależny od UE niż Canberra. Choćby dlatego, że UE odpowiada za 50 proc. brytyjskiego handlu towarów, a w przypadku Australii ten odsetek wynosi 11 proc. Zresztą były premier Australii Malcolm Turnbull powiedział w grudniu Johnsonowi słowo w słowo to samo, co sprzedawca węgorzy z Gloucester: „Uważaj, o czym marzysz". Argumentował przy tym, że umowa handlowa Australia–UE nie należy do najlepszych. Poza wszystkim jest wątpliwe, że tak ambitny kraj jak Wielka Brytania, który opuszcza UE w marzeniu o radykalnej suwerenności, dałby sobie narzucić wolę USA i wzorem Australii czy Kanady ograniczyć samodzielną politykę zagraniczną.

Jakby tego było mało, nowy prezydent Joe Biden zadeklarował w grudniu, że nie będzie podpisywał nowych umów handlowych, „dopóki USA nie staną się bardziej konkurencyjne". Dlatego scenariusz „drugiej Australii" wydaje się mało prawdopodobny.

Drugi Tajwan. Taki scenariusz wystąpiłby, gdyby nowe otwarcie na linii USA–UK doszło do skutku, a Londyn zgodziłby się – w zamian za świetne warunki współpracy gospodarczej – na zależności większe niż Australia. De facto oznaczałoby to wasalizację na wzór Tajwanu, nieuznawanego przez większość świata kraju, który powstał ze zbuntowanej prowincji Chin po drugiej wojnie światowej.

Tajwan to wyspa wspierana przez USA z powodów geostrategicznych jako prozachodni przyczółek militarny i kulturowy w pobliżu rywala – Chin. Jako odrębny obszar, który w ciągu kilkudziesięciu lat wyszedł z ogromnej biedy, Tajwan stał się jednym z azjatyckich tygrysów, a jego rozwój oraz model kulturowy łączący konfucjanizm z prozachodniością jest do dziś inspirujący dla wielu krajów Azji.

Oczywiście, Londyn nie jest dziś ani biedny, ani nieuznany – w porównaniu z Tajwanem chodzi mi tylko o pokazanie scenariusza, w którym ścisły sojusz w czasie pokoju i postawienie wszystkiego na jedną kartę może się opłacać. W takim all-for-USA scenariuszu Londyn mógłby suwerennie decydować o krzywiźnie banana i wielu pomniejszych kwestiach w zamian za rezygnacje z samodzielnej polityki zagranicznej, gospodarczej i stanie się de facto amerykańską kolonią. Pytanie, czy o tym marzyli brexitowcy?

Warto też pamiętać, że aby Londyn stał się „krążownikiem" USA, musiałaby w ogóle zajść taka militarna potrzeba. Może ona wynikać albo z ciągłych wojen w jakimś regionie (Izrael), albo z ryzyk wojny (Tajwan), lub co najmniej głębokiego chaosu. Tymczasem Wyspy znajdują się dziś w samym centrum sytego Zachodu, czerpiąc garściami z pokoju ustanowionego przez UE. Nic dziwnego więc, że dotychczas administracja USA proponowała Londynowi umowy pobrexitowe, które były nieopłacalne. W końcu kogo Waszyngton miałby szachować za pomocą Londynu, aby opłacił się „tajwański" sojusz? Unię Europejską? Unia to nie Chiny.

Jednak sytuacja mogłaby się zmienić, gdyby w Europie nastał wielki chaos, np. UE by się rozpadła i zaszłaby konieczność zdecydowanego wejścia USA do Europy. To bardzo mało prawdopodobne: nawet jeśli do 2030 rozpadnie się strefa euro, UE może swobodnie trwać dalej.

Alternatywną sytuacją odblokowującą scenariusz „tajwański" mogłaby być też ciągle rosnąca niechęć transatlantycka. USA, niczym obecnie Rosja, mogłyby wtedy używać Wielkiej Brytanii do wpływu na sprawy europejskie. Ale nawet jeśli kolejne rządy republikańskie będą tak niechętne Niemcom jak administracja Donalda Trumpa, to iskrzenie na linii Niemcy–USA nie musi oznaczać dążenia Amerykanów do rozpadu UE. Wręcz przeciwnie, poprzedni prezydent USA pokazał, że chce działać na rzecz zwiększenia bezpieczeństwa regionu, oferując wsparcie dla Inicjatywy Trójmorza, która ma wzmocnić wschodni pas graniczny Unii.

Trójmorze, czyli region 12 państw ciągnący się od Estonii, przez Polskę, aż po Bułgarię, ma potrzeby inwestycyjne rzędu 600 mld euro oraz „niebezpieczny" obszar graniczny (Rosja, Białoruś, Turcja). Jest też lądową i cyfrową bramą do Azji. Dlatego Stany, zamiast czynić transatlantycki przyczółek z Wysp, mogą spokojnie budować proamerykańskość Europy poprzez udane inwestycje w Trójmorze i odbudowę relacji z Brukselą. Z tych względów oceniam scenariusz „tajwański" jako niezbyt prawdopodobny, choć nieco bardziej niż scenariusz „australijski".

Druga Szwajcaria. To scenariusz, w którym Wielka Brytania pójdzie drogą Szwajcarii – a więc kraju niebędącego w UE, ale żyjącego z nią w ścisłej symbiozie jako wielkie centrum finansowe. Do oceny realności tego scenariusza najlepiej nadają się słowa piosenki Maryli Rodowicz: „Ale to już było – i nie wróci więcej". To już było – w Unii – i nie powtórzy się poza nią, bo erozja sektora finansowego, który budowały całe pokolenia, już ruszyła – i to niejako na własną prośbę Brytyjczyków.

Nawiasem mówiąc, przypomnijmy, że Wielka Brytania dzięki specjalnemu traktowaniu przez UE mogła przez dekady kultywować status centrum bankowego Europy. Tymczasem na wieść o brexicie instytucje i firmy zaczęły przenosić się do innych europejskich miast, takich jak Frankfurt, Paryż czy Warszawa. Zainteresowane przyciągnięciem tego exodusu kraje mogą w przyszłości bardzo się starać, aby on trwał. Nie ma przy tym co straszyć – nie będzie żadnej katastrofy, lecz stopniowe zmniejszanie zależności UE i świata od londyńskiej giełdy oraz sektora bankowego. Londyńskie City osłabnie, ale nie zemrze. Będzie jednak musiało się pogodzić z utratą dotychczasowego statusu lidera i innowatora usług finansowych.

Scenariusz powrotu City do świetności jest więc mało prawdopodobny – aby się ziścił, musiałaby albo rozpaść się Unia Europejska, albo Londyn musiałby dość szybko sam wrócić do UE, albo też musiałby nastąpić cud technologiczny, który pozwoliłby Brytyjczykom zostać liderem deglobalizacji. Jaki to cud? O tym poniżej.

Słońce z pudełka. W tym scenariuszu anglikański Bóg daje jeszcze jedną szansę swojemu ludowi: w zamian za odebranie mu potęgi w obrębie UE daje źródło nowej potęgi. Tak jak kiedyś Brytyjczycy wymyślili silnik parowy i rozpoczęli rewolucję przemysłową, tak dziś wymyślą źródło przewagi strategicznej na całe stulecie.

W ostatnich dekadach – dzięki nastaniu epoki internetu – źródłem strategicznych przewag było rozwijanie narzędzi cyfrowej kontroli przepływu informacji. Ktokolwiek załapał się i dał radę pozostać liderem tej rewolucji do dziś (np. USA, Chiny, Izrael, Estonia), w przyszłości będzie mógł liczyć na walkę w wyższej kategorii wagowej na świecie, niż sugerują to tradycyjne wskaźniki. Z prostego powodu – informacja zwiększa możliwości wywiadowcze.

Pytanie jednak, czy w Wielkiej Brytanii będzie w stanie powstać firma big tech z prawdziwego zdarzenia, na wzór amerykańskich GAFAM (Google, Amazon, Facebook, Apple, Microsoft) oraz jego chińskich odpowiedników BATX (Baidu, Alibaba, Tencent, Xiaomi). Niestety, cała Unia Europejska nie wyhodowała dotąd podobnych gigantów i być może nigdy się to nie uda. Tym mniej prawdopodobne, że uda się to Wielkiej Brytanii po brexicie. Z wielu powodów – po pierwsze, relatywnie mały rynek do testowania innowacji, a po drugie, brak warunków wyjściowych dla rozwoju kultury o wysokiej tolerancji ryzyka.

To m.in. właśnie kultura ryzyka spowodowała, że iskra rewolucji przemysłowej rozlała się w XVIII w. z Wysp na świat. Brytyjczycy mieli presję na sukces, bo gra ówczesnych innowatorów była grą o wszystko. Podobnie jest dziś w USA – w Dolinie Krzemowej startupowcy to niejednokrotnie biedacy śpiący w kontenerach, którzy doskonale wiedzą, że muszą podjąć ryzyko, bo alternatywą jest dożywotnie mieszkanie u mamy, w starym pickupie lub namiocie. Tymczasem UE i Wielka Brytania to krainy ludzi sytych (welfare states), gdzie kultura ryzyka nie rozwija się wystarczająco dobrze. „Próbuj. Ale jak ci nie wyjdzie, będziesz mieć zasiłek". Na szybką zmianę się nie zanosi, a rynek big tech jest coraz bardziej nasycony.

Być może zatem Wielka Brytania znajdzie przewagę strategiczną w innej dziedzinie. Gdyby udało jej się opracować nowe źródło energii (np. zimna fuzja, czyli niskotemperaturowa energia jądrowa ze sczepiania, a nie jak dotąd, rozszczepiania atomu) oraz infrastrukturę do jej rozwoju, to wtedy Londyn mógłby stać się światowym zagłębiem tej technologii. Nagle będzie potrzebował jej cały świat! Wtedy mimo kultywowania częściowej deglobalizacji, a więc stanu odłączenia od istotnych sieci globalnych, Londyn mógłby też promować nowy model globalizacji i transformacji energetycznej – z sobą w centrum.

Co więcej, kraje z Europy, Ameryk i Azji ustawiałyby się po zimną fuzję – jako po technologię pozwalającą stworzyć supertanie i przyjazne środowisku „słońce w pudełku" – w całkiem długiej kolejce. Wtedy też, jako kraj wolny od licznych zobowiązań wobec Komisji Europejskiej, Londyn miałby możliwość przeprowadzenia wielu reform instytucjonalnych.

Pomarzyć zawsze można, szczególnie że Brytyjczycy od 2019 rozwijają projekt zimnej fuzji STEP (Spherical Tokamak for Energy Production). Tylko że nawet jeśli udałoby się im stworzyć taką technologię i ją skomercjalizować, musi się liczyć z konkurencją – inne kraje też nad nią pracują. Dlatego przewaga mogłaby szybko stopnieć, a rozwój Świętego Graala energetyki dokonałby się na niekontrolowanych przez Londyn rynkach. W związku z tym ten scenariusz także należy uznać za niezbyt prawdopodobny.

Nowośredniowieczny kocioł. To z kolei scenariusz, w którym będą działać zasady neomediewalizmu, czyli wiązki megatrendów w gospodarce, polityce, społeczeństwie, kulturze i technologii, które – wzięte razem – zaczynają przypominać procesy znane ze średniowiecza. Cechy rozpoznawcze neomediewalizmu, które opisałem m.in. w książce „Cities in the neomedieval era" (2016), to:

– mediewalizacja stosunków międzynarodowych opisana przez Hedleya Bulla, brytyjskiego politologa, oznaczająca m.in.: fragmentację władzy, rosnący wpływ aktorów niepaństwowych potężniejszych niż państwa, malejący monopol państwa na przemoc oraz transformację państwa narodowego w państwo sieciowe;

– wzrost znaczenia etniczności i religii: wyłonienie się UE jako jednostki strukturalnie podobnej do Imperium Rzymskiego z okresu Pax Romana, która wchłania i miesza ludy oraz religie zgodnie z zasadami teorii sieci oraz złożoności;

– neofeudalizm w gospodarce: prekaryzacja społeczeństw prowadząca do głośnego sprzeciwu ludu wobec konsekwencji globalizacji (brexit, „żółte kamizelki", populizmy), a także rosnąca masowa gotowość do ograniczania wolności za cenę stabilności życia; to także feudalizacja kapitalizmu wprost proporcjonalna do zaniku klasy średniej;

– transformacja cywilizacyjno-demograficzna: nowa wędrówka ludów porównywalna do tej z przełomu starożytności i średniowiecza, która zmieniła zupełnie kulturowe oblicze Europy.

To tylko niektóre cechy mediewalizacji, której podlega dziś Europa. Dla Londynu ważne jest jednak to, że mediewalizacja prowadzi do dwóch przeciwstawnych procesów, które jednak nie wchodzą w konflikt, bo dzieją się na różnych poziomach: z jednej strony erozja władzy na poziomie państw, a z drugiej konsolidacja władzy na poziomie ponadnarodowym (instytucje, firmy big tech, religie, związki geostrategiczne, parapaństwa – wszystkie one nie przynależą do konkretnego kraju, ale mają coraz większy wpływ na całe regiony świata).

W tych warunkach, w wyniku postępującej utraty kontroli nad procesami, mądre rządy decydują się na ucieczkę do przodu, tzn. mówią: „skoro nie jesteśmy w stanie sami, »od środka« państwa kontrolować świata, to poszukamy narzędzi, które pozwolą mieć wpływ na nasze własne państwo i świat »od zewnątrz«, czyli razem z innymi". Tylko że Londyn właśnie uciekł z takiej wspólnoty (UE). W ten sposób dokonała się częściowa, ale natychmiastowa deglobalizacja Wysp, czyli osłabienie własnego usieciowienia.

Problem jednak w tym, że wcale nie wyłączy to wpływu globalizacji. Wręcz przeciwnie – może ją przyśpieszyć. Brexit wymusza bowiem na Londynie szybkie znalezienie zasobów na zarządzanie presją nagłej transformacji i na nowe usieciowanie. Tymczasem impakt transformacyjny będzie rozchodził się zgodnie z zasadami sieci – od metropolii do małych miast i wsi. I na każdym etapie będzie powodował kaskadowe konsekwencje.

Wpływ deglobalizacji

Najmniej cierpliwi w znoszeniu konsekwencji brexitu będą ci, którzy przeciw niemu głosowali – w pierwszej kolejności Szkoci. W efekcie może dojść do „wojen szkocko-angielskich", w których zamiast toporów w ruch pójdą kartki wyborcze. Szkocja może odłączyć się od macierzy, a jeśli Unia będzie mieć się w miarę dobrze, to przykład Edynburga zachęci kolejne krainy. W drugiej kolejności wyczerpie się cierpliwość metropolii, które skutki deglobalizacji zaczną odczuwać najwcześniej – wtedy zrodzi się ruch nowych elit, żądających zupełnie nowej polityki. Najwięcej cierpliwości będzie mieć interior, który początkowo odczuje satysfakcję, że „pokazał elitom", iż trzeba się z nim liczyć.

W do bólu sklasowiałej Wielkiej Brytanii, gdzie klasa społeczna jest wyznacznikiem świadomości człowieka, a awans klasowy utrudniony, przekonanie o moralnym triumfie będzie czymś powszechnym. Jednak kiedy już impakt deglobalizacji dotrze do przytulnego Hobbitonu i da się go sprowadzić do poziomu problemów zwykłego człowieka (mniej perspektyw w życiu, dalsza prekaryzacja), może okazać się, że nie ma już Wielkiej Brytanii, bo w realiach nowego średniowiecza poszczególne regiony weszły w nowe sieci zależności zgodnie z wolą lokalnych populacji. Równocześnie Londyn będzie musiał szukać nowego usieciowienia i nowego modelu otwarcia na globalizację oraz nowych sojuszy. Jednak zapłaci za to – jak podpowiada scenariusz nowej Australii czy Tajwanu – większą cenę niż za członkostwo w UE.

Taki właśnie scenariusz uznaję za najbardziej prawdopodobny, choć mogą występować też scenariusze hybrydowe, łączące np. scenariusz Tajwanu z nowośredniowiecznym. Ich łączenie i uściślanie zostawiam chętnym jako inspirującą rozrywkę strategiczną.

Ciężka dola gladiatora

Co dalej? Brytyjczycy demokratycznie ulegli podszeptom, iż muszą odzyskać „wolność". Używając pojęć brytyjskiego myśliciela sir Isaiaha Berlina: odrzucili „wolność do", czyli wolność wynikającą z dużych możliwości wpływu na innych w UE , a wybrali „wolność od", czyli wolność od zobowiązań wobec globalizacji. Tak jak grany przez Russella Crowe'a bohater filmu „Gladiator", Brytyjczycy ostatecznie wygrali swoją walkę, choć nie pokonali unijnego cesarza. Teraz czas na satysfakcję z moralnej wyższości i emocjonalny podkład muzyczny. W filmie, kiedy gladiator ostatecznie traci świadomość sytuacyjną, wśród falujących zbóż niesie się pieśń „Now we are free". 

Dr Grzegorz Lewicki – futurolog, specjalista od stosunków międzynarodowych. Absolwent m.in. London School of Economics i Maastricht University. Doradza korporacjom i sektorowi publicznemu Kontakt: www.greglewicki.com

Tuż przed świętami Brytyjczyk Stanley Johnson, niegdyś poseł Partii Konserwatywnej, złożył wniosek o nadanie mu francuskiego obywatelstwa. Tak na wszelki wypadek, żeby po brexicie zachować obywatelstwo UE oraz wynikające zeń uprawnienia.

Uważaj, o czym marzysz

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi