W końcu stało się jasne, co kryje się za tym wszystkim. Właściwie powinienem się zorientować szybciej, bo sprawa była nienowa. Ciągnęła się już od dobrych sześciu, siedmiu tygodni, od pierwszej połowy czerwca. Lecz byłem w tym okresie tak skupiony na sobie – na egzaminach wstępnych i przyjęciu na studia, a potem na wakacjach i lekturze „Kosmosu" – że mało mnie obchodziło, co dzieje się dookoła, zarówno w świecie, jak w kraju. A działy się rzeczy doniosłe, o wielorakich następstwach. Tyle że nie od razu było to rozumiane. Aby zdać sobie sprawę, co się właściwie stało i jakie to może mieć skutki, potrzeba było czasu. Gdy wróciłem znad morza, mniej więcej pod koniec lipca, owa świadomość znaczenia toczącej się historii była już w pełni zbudzona.
Izrael miał rację
Chodzi, rzecz jasna, o to, co zaszło na Bliskim Wschodzie. O wojnę sześciodniową, w wyniku której Izrael zdobył półwysep Synaj, zachodni brzeg Jordanu ze wschodnią Jerozolimą i część terytorium Syrii, opanowując w ten sposób tereny znacznie większe od własnego obszaru. Ta militarna akcja, będąca odpowiedzią na skrajnie agresywną politykę Egiptu i innych państw arabskich, wspieranych od lat przez Moskwę, wywołała na świecie różnorakie reakcje i sprzeczne komentarze. Te kontrowersje jednak specjalnie nie dziwiły. Bądź co bądź niespodzianie przesunięto granice i zmienił się układ sił w tym strategicznym regionie. A to dla potęg światowych było ogromnym wyzwaniem. Bo jedne traciły tam wpływy i niemałe korzyści, a drugie, by je zachować i pogodzić tę grę z deklarowaną wolą dialogu i kompromisu, a zwłaszcza z umowami międzynarodowymi, musiały się nieco natrudzić w tłumaczeniu swych racji i zręcznie lawirować. Bo owe ideały wzbraniały użycia siły w rozstrzyganiu konfliktów, a także nakazywały stosować się do werdyktów komisji ONZ. Tymczasem w tym wypadku ignorowano je. Izrael zmienił porządek metodą militarną i faktów dokonanych, i nie chciał ustąpić za darmo.
Oczywiście miał rację. Słuszność pod każdym względem była po jego stronie. Dla Zachodu jednakże, który formalnie mu sprzyjał, cała ta operacja była też pewnym problemem, wzbudzając wewnętrzne spory. Ponieważ strategicznie musiał się opowiedzieć po stronie Izraela, a takie stanowisko kłóciło się nie tylko z opinią ONZ, ale również z kodeksem tak zwanych obrońców pokoju, którzy w takich wypadkach zawsze wszczynali alarm. Jak wytłumaczyć takim konieczność akcji zbrojnej, a tym bardziej aneksję? Bo ostatecznie tę pierwszą zawsze można przedstawić jako samoobronę. W historii nieraz bywało, że jakieś państwo nękane przez agresywnych sąsiadów broniło się, przechodząc do szybkiej kontrofensywy. Lecz potem, gdy się powiodła i odepchnięto wroga, siadano na ogół do stołu, negocjowano rozejm i warunki pokoju, po czym wojsko wracało na swoje terytorium. Tutaj było inaczej. Mediacje i rokowania nie przynosiły skutku. Wschodnia Jerozolima, a także wzgórza Golan zostały w rękach zwycięzców. Rząd Izraela twierdził, i miał w tym pełną rację, że jest to dla niego jedyna gwarancja bezpieczeństwa.
Od końca drugiej wojny był to właściwie precedens. Inne konflikty zbrojne, do jakich dochodziło od tego czasu na świecie – w Korei, Wietnamie, na Kubie – miały tło ustrojowe i charakter wewnętrzny. Były to w gruncie rzeczy – wzniecane z reguły przez Moskwę – sztuczne wojny domowe. Natomiast rajd Izraela na Egipt, Jordanię i Syrię był autentycznym starciem narodów, religii i kultur. No i, co najważniejsze, zmieniał dość radykalnie mapę tego regionu.
To stąd właśnie owa wrzawa, jaka podniosła się w świecie na wieść o rozgromieniu koalicji arabskiej i konsekwentnej postawie przywódców Izraela. Lecz nawet najostrzejsi krytycy jego działań (związani na ogół z lewicą) musieli się mitygować i uważać na słowa, bo czuli, że ta sprawa ma wyjątkowy charakter, i to z wielu powodów.