Zamaskowana dyktatura

Wszelkie głosy krytyki wobec tak zwanego mainstreamu i apele o zachowanie zdrowego rozsądku traktowane są jako wyrazy „wstecznictwa", „czarnej reakcji", „odchylenia prawicowego" - mówi Antoni Libera

Aktualizacja: 01.05.2015 22:23 Publikacja: 30.04.2015 22:34

Jednostki specjalne „Witiaz”. Rosja nadal kieruje się mściwą wolą odzyskania dawnych wpływów

Jednostki specjalne „Witiaz”. Rosja nadal kieruje się mściwą wolą odzyskania dawnych wpływów

Foto: ria novosti/afp/Vladimir Astapkovich

Rzeczpospolita: „Mam tylko to: tę literaturę, ten obyczaj, tutejszy sposób wiązania sznurowadeł, ten sposób porozumiewania się. [...] Mam tylko symbole, w których się wychowałem: Olszynkę Grochowską, Sybir, Soplicowo, Matkę Boską Ostrobramską i Mickiewicza klęczącego tam na mszy przed wyjazdem do Rosji..." – to słowa Jarosława Marka Rymkiewicza z wywiadu, który pięć lat temu otworzył numer „Teologii Politycznej" poświęcony podmiotowości. Według Rymkiewicza istotą podmiotowości politycznej jest wspólnota losu, która wyraża się poprzez identyfikację z kulturą. Czy ten sposób myślenia jest panu bliski?

Do pewnego stopnia i nie bez zastrzeżeń. Bo co zrobić choćby z tak fundamentalną sprawą jak akt założycielski państwa polskiego? Przyjęcie chrześcijaństwa przez Mieszka było w oczywisty sposób aktem pod prąd ówczesnej „wspólnoty losu", która miała charakter pogański. Chrystianizacja plemion słowiańskich, które miały się stać w przyszłości narodem polskim, była procesem niełatwym, bolesnym, a w każdym razie wykorzeniającym to, co decydowało o ówczesnej identyfikacji kulturowej. A przecież był to proces mimo wszystko korzystny dla tych ludów. Mieszko doskonale wyczuł moment historyczny. Zrozumiał, że chrześcijaństwo jest nieuniknione i że jeśli z własnej woli go nie przyjmie i nie utworzy jak najszybciej królestwa, to wkrótce przyjdzie ktoś z zewnątrz i narzuci je siłą, a wtedy ludy żyjące na tych terenach po pierwsze poważnie ucierpią, a po drugie pozostaną takimi, za jakie uchodziły od czasów rzymskich, tj. niewolniczymi („słowianin" z łacińskiego: sclavus = niewolnik). W wypadku Mieszka podmiotowość polityczna polegała więc na „ucieczce do przodu", a nie na przywiązaniu do status quo ante i jego wyznaczników. Dziś wiemy, że jego decyzje i posunięcia były dalekowzroczne i godne najwyższego uznania, nieledwie opatrznościowe, wówczas jednak – jak sądzę – wcale oczywiste nie były, a u niejednych budziły z pewnością głęboki sprzeciw.

Podobnie było w późniejszych wiekach, zwłaszcza w okresach wielkich przemian cywilizacyjnych, jak choćby w epoce przechodzenia z systemu feudalnego i etosu rycerskiego na system kapitalistyczny i etos mieszczański. Wtedy – pozwolę sobie zauważyć – zabrakło w Polsce władcy na miarę Mieszka I. Zwyciężyła zachowawczość, przyzwyczajenie do dawnych wartości i porządków. A to nie przyniosło dobrych rezultatów.

Powiedziałbym więc tak: podmiotowość polityczna to nie tylko przywiązanie do przeszłości i kultury, do zrytualizowanych gestów wspólnotowych, lecz również zdolność automodyfikacji, służącej umocnieniu suwerennego państwa, i gotowość poświęcenia takich lub innych dóbr partykularnych w tym celu, ze świadomością, że w przeciwnym razie ucierpi narodowy interes.

Oczywiście łatwo sformułować taką definicję (wszystko w niej wydaje się oczywiste), a znacznie trudniej przełożyć ją na język praktyki politycznej, doraźnych, konkretnych decyzji i rozwiązań, niemniej dominantą w tym względzie zawsze powinna być racja stanu: troska o niezależność i ochrona ludu przed gwałtem i wyzyskiem z zewnątrz.

To prawda, że polityczny akt założycielski zawsze ma charakter rewolucyjny, ponieważ ustanawia wspólnotę, która wcześniej nie istniała. Zarazem jednak trwale określa jej tożsamość. Mieszko I mógł wzorem Słowian połabskich bronić pełnej suwerenności, co zapewne skończyłoby się zagładą jego państwa. Mógł pójść drogą czeską, która niemal doprowadziła Czechów do rozpłynięcia się w żywiole niemieckim. Przyjął jednak chrzest z Rzymu za pośrednictwem Czech i rozpoczął grę o podmiotowość Polski w ramach zachodniego porządku uniwersalistycznego. Czy zastanawiając się nad miejscem Polski w jednoczącej się Europie, nie obracamy się wciąż wokół dawnych piastowskich dylematów? „Czerwone tarcze" Jarosława Iwaszkiewicza i „Srebrne orły" Teodora Parnickiego to XX-wieczne świadectwa żywotności tej problematyki.

Owszem. Są to jednak utwory wyrosłe z ducha dwudziestolecia międzywojennego. Dzisiaj sytuacja jest inna, w pewnym sensie nawet bardziej dramatyczna.

Oto Polska po 50 latach okropnych przejść, bodaj najgorszych w swych tysiącletnich dziejach: po zbrodniach okupacji hitlerowskiej i równie wyniszczającej (a pod pewnymi względami wręcz gorszej) opresji ze strony sowieckiej Rosji po raz kolejny odzyskuje niepodległość i suwerenność – w pewnej mierze za sprawą wsparcia Kościoła katolickiego, na którego czele stoi papież Polak – i wraca do rodziny narodów europejskiego Zachodu, zostaje pełnoprawnym członkiem organizacji, jaką jest Unia Europejska. Ale co się tam dzieje? Narastający od lat proces sekularyzacji wszedł w fazę terminalną. Europa zupełnie otwarcie odchodzi od wartości chrześcijańskich; nie jest gotowa nawet poświadczyć, że z nich wyrosła. Idee demokracji są fetyszyzowane, a przez to wypaczane. Panuje dekadencja. Triumfy święci nihilizm. Wiara przeżywa kryzys nieznany od stuleci. Kościół jako struktura jest wprawdzie nadal silny, lecz jako siła duchowa znajduje się w odwrocie; raczej z trudem się broni, niż wpływa na rozwój wypadków.

Powstaje więc pytanie, jak w tym stanie rzeczy ma postępować Polska. Jaką powinna obrać strategię, zwłaszcza w obliczu największego zagrożenia, jakim jest agresywna i skrajnie destrukcyjna Rosja.

Niektórzy powiadają, że powinna kurczowo trzymać się Kościoła, a nawet wziąć na siebie misję odnowy chrześcijaństwa w Europie, realizując w ten sposób testament Jana Pawła II. Miałoby to być swoiste spłacenie długu za chrzest przyjęty z Zachodu. Oto po ponad tysiącu latach „młodszy członek rodziny" ratuje starszych braci przed upadkiem w bezbożność. Osobiście nie jestem przekonany do tej idei. Nie uważam jej za realną. Trend ateizacji na Zachodzie jest zbyt silny, aby polska „ludowa" religijność mogła go powstrzymać i odwrócić. Z drugiej strony nie widzę w Polsce żadnej innej siły, która mogłaby stanowić ochronę przed całkiem możliwym atakiem sił barbarzyńskich ze Wschodu.

Sytuacja jest więc wyjątkowo trudna, bo z jednej strony Polska musi trzymać się Zachodu, jeśli chce się rozwijać zgodnie ze swą tradycją i swymi aspiracjami, a z drugiej musi uważać, aby w tych nowych warunkach nie popaść w samonegację, która jest nieuchronną pochodną dekadencji.

Tuż po II wojnie światowej w eseju „Ku definicji kultury" Eliot pisał, że kultury nie da się zaprojektować, ale można chronić ją przed rozkładem i tworzyć warunki sprzyjające jej rozwojowi. Czy możemy w Polsce na miarę naszych skromnych możliwości przeciwdziałać opisanym przez pana zjawiskom składającym się na kolejny „zmierzch Zachodu"?

Przeciwdziałać opisanym zjawiskom oczywiście trzeba, ale jest to zajęcie niewdzięczne i frustrujące. Przede wszystkim dlatego, że wbrew oficjalnym deklaracjom systemu demokratycznego nie ma tu równowagi sił. Nie jest więc tak, że toczy się swobodna gra różnorodnych idei, trendów i mód, że istnieje prawdziwie wolny rynek w dziedzinie kultury, lecz że po jednej ze stron – właśnie po stronie fetyszyzowanej i dogmatycznej „awangardy", po stronie eskalującego relatywizmu i nihilizmu – stoi władza: instytucje państwowe i konsorcja prywatne, które z rozmaitych powodów hołdują tej ideologii. W tych warunkach walka jest nierówna. Mamy do czynienia z zamaskowaną dyktaturą mającą do dyspozycji ogromne środki finansowe i propagandowe. Promowane i nagradzane są określone treści, tematy i formy. Co więcej, przedstawiane są one jako „postępowe" czy wręcz „rewolucyjne", a od tych, którzy je podejmują, wymagające odwagi i siły charakteru. Faktycznie jest odwrotnie. Wpisywanie się w ten nurt jest aktem wybitnie oportunistycznym, a uprawianie tego rodzaju sztuki nie wymaga większych zdolności ani kunsztu, bo to łatwizna.

Opisywana przeze mnie sytuacja właściwa jest całej współczesnej kulturze europejskiej, niemniej w centralnych krajach kontynentu, dojrzalszych i o nieprzerwanej ciągłości cywilizacyjnej, rzecz ma się nieco inaczej niż w Polsce, gdzie tradycja była wielokrotnie i wielorako przerywana. Tam „system immunologiczny" jest silniejszy i pozostały enklawy, i to nie tylko konserwatywno-katolickie, w których dalej obowiązuje dawna hierarchia wartości. Polska, zapóźniona i wbita w kompleksy przez 50-letnie rządy komuny, stała się terenem niezwykle podatnym na rozwój postmodernistycznej choroby. Wszelkie głosy krytyki wobec tak zwanego mainstreamu i apele o zachowanie zdrowego rozsądku traktowane są jako wyrazy „wstecznictwa", „czarnej reakcji", „odchylenia prawicowego", a w najlepszym razie mentalności zaściankowej, prowincjonalnego gustu i inercji umysłowej niepozwalającej iść z duchem czasu. W rzeczywistości jest odwrotnie. To właśnie ci, którzy najgłośniej krzyczą o polskim zacofaniu i rozlicznych przywarach rodzimej kultury i mentalności, wpisują się w niechlubną tradycję cudzoziemszczyzny, kabotyństwa i nieautentyczności. Ludzie powołujący się dziś w kółko na Gombrowicza, szermujący hasłami rewizji narodowej tradycji i wyzwolenia polskiego ducha z jarzma zmurszałej polskości, są odpowiednikami jego karykaturalnych postaci. To nuworyszowscy Młodziakowie małpujący bezmyślnie wszelkie nowinki, ażeby być na fali i zyskać poklask światowego salonu kierowanego przez aktualnych Fiorów.

U Gombrowicza świat ślepo podążający za dyktatem Fiora ulega zagładzie za sprawą brutalnej rewolucji lokajów. Mówił pan o zagrożeniu ze strony Rosji. Czy ma ono charakter wyłącznie polityczny i militarny, czy także duchowy? Czy Polska ze swoim spojrzeniem na Rosję, z diagnozami Mochnackiego, Zdziechowskiego i Pawła Hertza, ma dziś do odegrania jakąś szczególną rolę na rzecz całego Zachodu?

Zagrożenie ze strony Rosji jest wielorakie, powiedziałbym: wszechstronne. Wbrew niesłusznej, acz niestety dość powszechnej opinii, nagłaśnianej w dodatku przez krótkowzroczną i zalęknioną władzę, Rosja wcale nie zrezygnowała z dominacji na terenie Europy Wschodniej, a nad Polską w szczególności. Na przełomie lat 80. i 90., wskutek rozpadu Związku Sowieckiego, pasożytnicze mocarstwo musiało się stąd wynieść i nie miało dość siły, aby zapobiec przystąpieniu Polski do NATO i Unii Europejskiej. Co jednak wcale nie oznacza, że pogodziło się z tym stanem rzeczy. Przeciwnie, wyszło z poczuciem głębokiej frustracji i mściwą wolą powrotu, gdy tylko nadarzą się po temu odpowiednie warunki. (Mówiąc o tym od mniej więcej 20 lat – odkąd Putin objął władzę – uzyskałem jedynie opinię zapiekłego rusofoba).

Rosyjska polityka zorientowana na ten cel od połowy lat 90. prowadzona jest na rozmaitych frontach. Przede wszystkim poprzez propagandę skierowaną do własnego społeczeństwa.

Drugim elementem tej strategii jest propaganda Rosji skierowana na zewnątrz. W tym zakresie polega ona na tworzeniu Polsce tzw. czarnego PR, co zresztą jest starą tradycją tego imperium, ciągnącą się od połowy XVIII wieku. Chodzi o różne formy zohydzania naszego państwa i jego historii na arenie międzynarodowej. Propaganda ta oparta jest na kłamstwach i pomówieniach, niejednokrotnie odwraca stan faktyczny o 180 stopni, jak choćby w przypadku oskarżania Polski o sojusz z Hitlerem i faktyczne wywołanie II wojny.

I wreszcie element trzeci, równie groźny jak dwa poprzednie, jeżeli nie groźniejszy: dywersja prowadzona na terenie naszego kraju, czyli działalność rosyjskiego wywiadu i agentury wpływu. Według mnie działalność ta nigdy wcześniej nie była tak intensywna jak obecnie. Sądzę, że cała tzw. wojna polsko-polska jest inspirowana, podsycana i sterowana przez obcą siłę, która swoje komórki zdołała ulokować w rozmaitych sferach życia publicznego. Przeraża mnie, że polskie państwo zupełnie się przed tym nie broni. Wygląda na to, że nawet polski kontrwywiad jest infiltrowany i obezwładniany.

Odnoszę wrażenie, że w Europie mamy do czynienia ze zjawiskiem fascynacji Rosją, którego nie sposób w pełni wyjaśnić działaniami propagandy i wywiadu. Zainteresowanie kulturą rosyjską wynika z przekonania, że w głębi „rosyjskiej duszy", w jej mrocznych i tajemniczych zakamarkach, kryją się odpowiedzi na podstawowe pytania egzystencjalne. Polacy mają wielkie doświadczenie w zwalczaniu tego szkodliwego mitu. Mickiewicz pisał o caracie jako „szatanie politycznym", Mochnacki określił Rosjan mianem „rozbójników bez entuzjazmu", a Oskar Halecki nie zaliczał ich do „wspólnoty ludzi wolnych". Była to krytyka Rosji – białej lub czerwonej – z punktu widzenia wartości fundamentalnych dla całego Zachodu: prawa naturalnego, zasad moralnych i prawa narodów. Czy to spojrzenie jest wciąż aktualne?

Fascynacja Rosją, rzeczywiście obecna na Zachodzie – choć na dobrą sprawę głównie we Francji i Niemczech – ma przede wszystkim źródło historyczno-psychologiczne. Oba te kraje czy narody podjęły swego czasu potężne kampanie przeciw Rosji i sromotnie je przegrały. Pozostawiło to ślad w postaci nie tylko urażonej ambicji, ale i bezgranicznego zdumienia, jak to jest możliwe, że państwa wywodzące się z ducha oświecenia, kierujące się zasadami rozumu, świetnie zorganizowane, dysponujące najlepszą w swoim czasie siłą wojskową, ponoszą jednak klęskę w starciu z nieruchawym, indolentnym molochem hołdującym irracjonalizmowi i atawistycznym wartościom. Sądzę, że gdyby państwa te nie uderzyły na Rosję, lecz zostały po prostu najechane przez nią i pobite na własnym terytorium, nie byłoby teraz mowy o żadnej fascynacji, lecz – podobnie jak w naszym wypadku – o urazach, pogardzie i wrogości.

Zastanawiam się zresztą, czy pojęcie „fascynacji" w ogóle jest tu na miejscu. Czy nie jest to aby eufemizm, który brzmi znacznie lepiej niż „strach" i „urażona duma", będące, jak się wydaje, faktycznym źródłem owej postawy? Jeśli jednak jest w niej coś więcej niż tylko strach przed barbarzyństwem i resentyment, to ów „pozytywny" element nie wynika z doświadczenia, lecz wydaje się zapośredniczony. I nie chodzi mi wcale o propagandę oraz dezinformujące działania rosyjskiego wywiadu, o których pan wspomniał, lecz o literaturę piękną czy, szerzej, kulturę rosyjską, która w ciągu ostatnich 200–250 lat stworzyła potężny mit Rosji jako niezgłębionej i niezwyciężonej potęgi. Ten mit doskonale streszcza słynny epigram Tiutczewa (podaję we własnym tłumaczeniu):

Zrozumieć Rosję – próżny trud.

Nie da się jej zwyczajnie mierzyć:

Z innego świata wiedzie ród.

Rosja. W nią można tylko wierzyć.

Trudno powiedzieć, czy Tiutczew wypowiada te słowa serio czy ironicznie, faktem jest jednak, że takie pojmowanie Rosji pochodzi od niej samej, że zostało ono przez nią samą wypracowane i narzucone światu. Inaczej mówiąc, Zachód dał sobie wmówić pewną autointerpretację i mimo rozmaitych głosów wykazujących, że jest to mistyfikacja – głosów takich właśnie autorów, jak Mickiewicz, markiz de Custine, Joseph Conrad, Kucharzewski, Richard Pipes i Alain Besançon – nie zweryfikował nigdy tego obrazu i nie zrewidował swoich wyobrażeń.

Innym elementem tego mitu jest właściwa rosyjskiej mentalności i cywilizacji skłonność do nihilizmu. W żadnej innej kulturze – nawet niemieckiej – nie znajdziemy tak głębokiego urzeczenia złem i wywodzącej się z niego hipotezy o względności czy umowności wszelkich wartości. W żadnym innym piśmiennictwie nie ujawnia się tak wcześnie wątpliwość w prawomocność Dekalogu. Sztandarowym symbolem tego jest słynne zdanie z „Braci Karamazow": „Jeżeli Boga nie ma, to wszystko jest dozwolone". Tendencja ta zdaje się współgrać ze „zmutowanym" prawosławiem, w którym doszły do głosu idee manichejskie (dobra jest tylko duchowość, wszelka materialność jest złem). Można powiedzieć, że Rosja swoją totalną niezdolność do „urządzenia się w świecie" i wynikającym z niej bezmiarem nieszczęścia uogólniła „filozoficznie" jako nędzę człowieka w ogóle. Kiedy Zachód w drodze kompletnie innej ewolucji, wywodzącej się z myśli oświeceniowej, na przełomie XIX i XX wieku popadł w kryzys wiary i stanął w obliczu perspektywy nicości, tezy i hasła rosyjskiego zwątpienia i nihilizmu padły na podatny grunt. Mało kto jednak zdawał sobie sprawę, że pochodzą one zupełnie z innego źródła i w istocie co innego znaczą. Liczyły się jedynie bezkompromisowo stawiane wnioski. W Dostojewskim widziano proroka wielkiej zapaści i prekursora myślenia ateistycznego. Znamienne, że pomijano przy tym jego idee religijne wiązane z prawosławiem.

Czy można w kulturze pogodzić to, co uniwersalnie ludzkie z troską o los ojczyzny? A może wybitne dzieła powstają tylko w warunkach pełnej swobody ekspresji, w wyniku przekroczenia horyzontu własnej wspólnoty? Wystarczy przypomnieć słowa Gombrowicza o emigracji jako „wielkiej podniecie dla literatury". Jak to wygląda w przypadku kultury polskiej?

Trzeba tu zadać pytanie o „uniwersalizm". Co znaczy to pojęcie? Czy aby nie odpowiada po prostu temu, czym akurat w danej chwili żyje cywilizacja Zachodu?

Cywilizacja ta od końca II wojny żyje głównie takimi problemami, jak narastające zeświecczenie, konsumpcjonizm, rewolucja obyczajowa, nadmiar wolnego czasu, alienacja w stechnicyzowanym i zbiurokratyzowanym świecie. Czy są to problemy „uniwersalne" – w takim sensie, w jakim uniwersalizm pojmowany był dawniej, tzn. w sensie holistycznym i metafizycznym (człowiek we wszechświecie; człowiek wobec Boga; człowiek jako miara dla samego siebie)? Nie sądzę. To jest raczej „metropolizm", czyli to, czym żyje akurat „centrum" z perspektywy „prowincji".

Przywołał pan Gombrowicza. Właściwie od początku swej drogi twórczej zajmował się on sprawami na wskroś polskimi, pisząc o polskiej niedojrzałości i daremnych próbach przezwyciężania kompleksów przez nadrabianie miną i wynikającej stąd mitomanii. I nikt na świecie się tym nie interesował. Gombrowicz był pisarzem zapoznanym, w najlepszym razie niszowym. Aż pod koniec życia, w drugiej połowie lat 60., Paryż dostrzegł w nim nagle proroka „rewolucji młodzieżowej". Dlaczego? Bo w jego prowokacyjnych albo przewrotnych teoryjkach o dialektycznej wyższości młodości nad dojrzałością, o „młodości wiecznie nagiej" i „nagości wiecznie młodej", o całym tym „buncie lokajów" przeciw zidiociałej arystokracji ujrzano nagle świetny wzór wyjaśniający powstałą sytuację. Więcej niż wzór – intelektualny oręż potrzebny do obalenia starego porządku.

Wie pan, kto zgłosił Gombrowicza do Nagrody Nobla? Francuscy komuniści i lewacy. Nie wiem, czy było mu to w smak, niemniej cieszył się jak dziecko, bo zaspokajało to jego ambicje i marzenia. Czy twórczość Gombrowicza – przynajmniej w tym aspekcie – jest uniwersalna? Śmiem wątpić. Powiedziałbym raczej, że trafiła szczęśliwie na moment; że niespodzianie poniósł ją „wiatr historii". Inaczej z Mrożkiem. Ten moim zdaniem świadomie wyprzedzał czas. Wiele jego dzieł równań jest prawdziwie uniwersalnych.

Poczynając od „Tanga", odnajdziemy u Mrożka wiele wątków politycznych czy też momentów, w których kultura splata się z polityką. Jest to jednak twórczość tylko w ograniczonym stopniu nawiązująca do osobistego lub wspólnotowego doświadczenia. Trochę jak u Szekspira, którego bohaterowie są królami i książętami, bo polityka stanowi doskonały kontekst dla refleksji nad ludzką naturą. Nauczycielami Polaków – w sprawach narodu, ale także Boga, człowieka i wszechświata – są tymczasem poeci romantyczni. Literaturę umacniającą polską podmiotowość bardzo trudno przetłumaczyć na obce języki. Czy to jedno ze źródeł nieporozumienia między Polską a Europą Zachodnią?

Zacznę od Mrożka. Jemu – jako jednemu z nielicznych polskich pisarzy – udało się właśnie to, o czym pan mówił przed chwilą, czyli wyrazić pewne prawdy czy zjawiska uniwersalne na podstawie rodzimego konkretu. Klasycznymi przykładami tego dokonania są takie sztuki, jak „Zabawa", „Tango" i „Ambasador". W każdej z nich punktem wyjścia jest jakaś sprawa czy sytuacja swoiście polska, a w każdym razie wzięta z polskiej historii. Oto rebelia parobków – „ludu, który wtargnął do śródmieścia", który nie wiedząc, jak wykorzystać zwycięstwo, nie umiejąc „się bawić", zmierza niechybnie do zbrodni. Oto konflikt inteligenta postępowca (prawdopodobnie lewicowca) z gnuśnym, wygodnickim ojcem liberałem – konflikt, który prowadzi nieuchronnie do zwycięstwa siły trzeciej: totalitarnego chama, który bierze wszystkich za mordę. Oto obrona straconej pozycji i sprawy, wierność zasadom w obliczu miażdżącej przewagi przeciwnika. Te wszystkie tematy wywiedzione są ewidentnie z polskiego losu, z polskiej tradycji. Ale w ujęciu Mrożka wychodzą one poza polski kontekst, stając się modelami ogólnoludzkimi. Dlatego właśnie sztuki te cieszyły się takim powodzeniem na Zachodzie.

Można się zastanawiać, dlaczego na przykład tak uniwersalne dzieło jak „Nie-boska komedia" Krasińskiego nie weszło do europejskiego kanonu. Według mnie głównie z powodu języka – zbyt emfatycznego, i formy – zbyt rozwichrzonej.

Podsumowując ten wątek: nie wykluczam, że obecnie, w obliczu niebezpiecznego naporu ze strony agresywnego islamu i drapieżnej Rosji, rozmaite „odwieczne" polskie traumy, obsesje i przestrogi mogą się nagle stać zrozumiałe i docenione.

W czasie komunizmu dość powszechne było w Polsce przekonanie, że kultura jest ostatnim bastionem niepodległości. W latach 80. Zbigniew Herbert pisał w „Raporcie z oblężonego miasta":

i jeśli Miasto padnie a ocaleje jeden

on będzie niósł Miasto w sobie po drogach wygnania

on będzie Miasto

Dziś wiele osób dobrowolnie na stałe emigruje z Polski. Spośród różnorodnych sposobów życia i tożsamości, będących na wyciągnięcie ręki, kultura polska jest tylko jednym z możliwych wyborów. Czy na tyle atrakcyjnym, by wciąż na nowo ustanawiać więź między obywatelami jednej ojczyzny?

Nad tym, czy polska kultura, a szerzej: polski los, są „atrakcyjne", czy nie, może się zastanawiać poszczególny obywatel i decydować, co zrobić ze swoim życiem. Nad kwestią tą jednak nie może się zastanawiać reprezentacja narodu, czyli władza, bo dywagacje na ten temat na tym poziomie, a zwłaszcza wątpliwości czy wręcz wyrażane otwarcie opinie w rodzaju „polskość to nienormalność", są nieodpowiedzialne i mają posmak zdrady. Prawowita władza jest od tego, by w historii narodu, w jego tradycji, języku i obyczajach – na przekór takim lub innym słabościom, klęskom i upokorzeniom – widzieć wartość bezwzględną i kultywować ją. To jest jej podstawowy obowiązek, a dla obywateli – punkt odniesienia.

Niestety, widzę w tym zakresie poważne zaniedbania i wypaczenia. Władza, zamiast trzymać się twardo tradycyjnie patriotycznego kursu, nawet za cenę takiej lub innej krytyki, stara się przede wszystkim dostosować do ideologicznych trendów o pozornie uniwersalistycznym charakterze i przypodobać się hałaśliwym opiniotwórczym gremiom. Postawa taka może okazać się zgubna. Przewodni dyskurs państwa nie może się opierać głównie na negacji, samokrytyce i szyderstwie.

Skąd czerpać nadzieję na przetrwanie lub odnowę kultury w świecie pozbawionym dawnych punktów odniesienia?

Zamiast szukać źródeł nadziei, lepiej – na przekór zwątpieniu – robić coś pozytywnego – w pozytywistycznym sensie tego słowa. Czyli wytwarzać wartości. Mówić głośno, co się myśli, choćby i miała za to spotkać „chłosta śmiechu", a nawet „zabójstwo na śmietniku"; trzymać się starych zasad i zdrowego rozsądku; słowem: być niezależnym. Nie wymyślę tu zresztą niczego mądrzejszego od tego, co ponad 40 lat temu – w zatęchłej atmosferze przaśnego peerelu – powiedział Zbigniew Herbert. Czyli:

powtarzać stare zaklęcia ludzkości

powtarzać wielkie słowa powtarzać je z uporem

jak ci co szli przez pustynię i ginęli w piasku.

Antoni Libera jest pisarzem, tłumaczem, reżyserem teatralnym, znawcą twórczości Samuela Becketta i autorem przekładów jego dzieł. Wydał m.in. bestsellerową powieść „Madame", a także zbiór esejów „Godot i jego cień". Pełna wersja rozmowy ukaże się w najbliższym numerze „Teologii Politycznej"

Rzeczpospolita: „Mam tylko to: tę literaturę, ten obyczaj, tutejszy sposób wiązania sznurowadeł, ten sposób porozumiewania się. [...] Mam tylko symbole, w których się wychowałem: Olszynkę Grochowską, Sybir, Soplicowo, Matkę Boską Ostrobramską i Mickiewicza klęczącego tam na mszy przed wyjazdem do Rosji..." – to słowa Jarosława Marka Rymkiewicza z wywiadu, który pięć lat temu otworzył numer „Teologii Politycznej" poświęcony podmiotowości. Według Rymkiewicza istotą podmiotowości politycznej jest wspólnota losu, która wyraża się poprzez identyfikację z kulturą. Czy ten sposób myślenia jest panu bliski?

Do pewnego stopnia i nie bez zastrzeżeń. Bo co zrobić choćby z tak fundamentalną sprawą jak akt założycielski państwa polskiego? Przyjęcie chrześcijaństwa przez Mieszka było w oczywisty sposób aktem pod prąd ówczesnej „wspólnoty losu", która miała charakter pogański. Chrystianizacja plemion słowiańskich, które miały się stać w przyszłości narodem polskim, była procesem niełatwym, bolesnym, a w każdym razie wykorzeniającym to, co decydowało o ówczesnej identyfikacji kulturowej. A przecież był to proces mimo wszystko korzystny dla tych ludów. Mieszko doskonale wyczuł moment historyczny. Zrozumiał, że chrześcijaństwo jest nieuniknione i że jeśli z własnej woli go nie przyjmie i nie utworzy jak najszybciej królestwa, to wkrótce przyjdzie ktoś z zewnątrz i narzuci je siłą, a wtedy ludy żyjące na tych terenach po pierwsze poważnie ucierpią, a po drugie pozostaną takimi, za jakie uchodziły od czasów rzymskich, tj. niewolniczymi („słowianin" z łacińskiego: sclavus = niewolnik). W wypadku Mieszka podmiotowość polityczna polegała więc na „ucieczce do przodu", a nie na przywiązaniu do status quo ante i jego wyznaczników. Dziś wiemy, że jego decyzje i posunięcia były dalekowzroczne i godne najwyższego uznania, nieledwie opatrznościowe, wówczas jednak – jak sądzę – wcale oczywiste nie były, a u niejednych budziły z pewnością głęboki sprzeciw.

Podobnie było w późniejszych wiekach, zwłaszcza w okresach wielkich przemian cywilizacyjnych, jak choćby w epoce przechodzenia z systemu feudalnego i etosu rycerskiego na system kapitalistyczny i etos mieszczański. Wtedy – pozwolę sobie zauważyć – zabrakło w Polsce władcy na miarę Mieszka I. Zwyciężyła zachowawczość, przyzwyczajenie do dawnych wartości i porządków. A to nie przyniosło dobrych rezultatów.

Powiedziałbym więc tak: podmiotowość polityczna to nie tylko przywiązanie do przeszłości i kultury, do zrytualizowanych gestów wspólnotowych, lecz również zdolność automodyfikacji, służącej umocnieniu suwerennego państwa, i gotowość poświęcenia takich lub innych dóbr partykularnych w tym celu, ze świadomością, że w przeciwnym razie ucierpi narodowy interes.

Pozostało 88% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI Act. Jak przygotować się na zmiany?
Plus Minus
„Jak będziemy żyli na Czerwonej Planecie. Nowy świat na Marsie”: Mars równa się wolność
Plus Minus
„Abalone Go”: Kulki w wersji sumo
Plus Minus
„Krople”: Fabuła ograniczona do minimum
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Viva Tu”: Pogoda w czterech językach