Rzeczpospolita: „Mam tylko to: tę literaturę, ten obyczaj, tutejszy sposób wiązania sznurowadeł, ten sposób porozumiewania się. [...] Mam tylko symbole, w których się wychowałem: Olszynkę Grochowską, Sybir, Soplicowo, Matkę Boską Ostrobramską i Mickiewicza klęczącego tam na mszy przed wyjazdem do Rosji..." – to słowa Jarosława Marka Rymkiewicza z wywiadu, który pięć lat temu otworzył numer „Teologii Politycznej" poświęcony podmiotowości. Według Rymkiewicza istotą podmiotowości politycznej jest wspólnota losu, która wyraża się poprzez identyfikację z kulturą. Czy ten sposób myślenia jest panu bliski?
Do pewnego stopnia i nie bez zastrzeżeń. Bo co zrobić choćby z tak fundamentalną sprawą jak akt założycielski państwa polskiego? Przyjęcie chrześcijaństwa przez Mieszka było w oczywisty sposób aktem pod prąd ówczesnej „wspólnoty losu", która miała charakter pogański. Chrystianizacja plemion słowiańskich, które miały się stać w przyszłości narodem polskim, była procesem niełatwym, bolesnym, a w każdym razie wykorzeniającym to, co decydowało o ówczesnej identyfikacji kulturowej. A przecież był to proces mimo wszystko korzystny dla tych ludów. Mieszko doskonale wyczuł moment historyczny. Zrozumiał, że chrześcijaństwo jest nieuniknione i że jeśli z własnej woli go nie przyjmie i nie utworzy jak najszybciej królestwa, to wkrótce przyjdzie ktoś z zewnątrz i narzuci je siłą, a wtedy ludy żyjące na tych terenach po pierwsze poważnie ucierpią, a po drugie pozostaną takimi, za jakie uchodziły od czasów rzymskich, tj. niewolniczymi („słowianin" z łacińskiego: sclavus = niewolnik). W wypadku Mieszka podmiotowość polityczna polegała więc na „ucieczce do przodu", a nie na przywiązaniu do status quo ante i jego wyznaczników. Dziś wiemy, że jego decyzje i posunięcia były dalekowzroczne i godne najwyższego uznania, nieledwie opatrznościowe, wówczas jednak – jak sądzę – wcale oczywiste nie były, a u niejednych budziły z pewnością głęboki sprzeciw.
Podobnie było w późniejszych wiekach, zwłaszcza w okresach wielkich przemian cywilizacyjnych, jak choćby w epoce przechodzenia z systemu feudalnego i etosu rycerskiego na system kapitalistyczny i etos mieszczański. Wtedy – pozwolę sobie zauważyć – zabrakło w Polsce władcy na miarę Mieszka I. Zwyciężyła zachowawczość, przyzwyczajenie do dawnych wartości i porządków. A to nie przyniosło dobrych rezultatów.
Powiedziałbym więc tak: podmiotowość polityczna to nie tylko przywiązanie do przeszłości i kultury, do zrytualizowanych gestów wspólnotowych, lecz również zdolność automodyfikacji, służącej umocnieniu suwerennego państwa, i gotowość poświęcenia takich lub innych dóbr partykularnych w tym celu, ze świadomością, że w przeciwnym razie ucierpi narodowy interes.
Oczywiście łatwo sformułować taką definicję (wszystko w niej wydaje się oczywiste), a znacznie trudniej przełożyć ją na język praktyki politycznej, doraźnych, konkretnych decyzji i rozwiązań, niemniej dominantą w tym względzie zawsze powinna być racja stanu: troska o niezależność i ochrona ludu przed gwałtem i wyzyskiem z zewnątrz.
To prawda, że polityczny akt założycielski zawsze ma charakter rewolucyjny, ponieważ ustanawia wspólnotę, która wcześniej nie istniała. Zarazem jednak trwale określa jej tożsamość. Mieszko I mógł wzorem Słowian połabskich bronić pełnej suwerenności, co zapewne skończyłoby się zagładą jego państwa. Mógł pójść drogą czeską, która niemal doprowadziła Czechów do rozpłynięcia się w żywiole niemieckim. Przyjął jednak chrzest z Rzymu za pośrednictwem Czech i rozpoczął grę o podmiotowość Polski w ramach zachodniego porządku uniwersalistycznego. Czy zastanawiając się nad miejscem Polski w jednoczącej się Europie, nie obracamy się wciąż wokół dawnych piastowskich dylematów? „Czerwone tarcze" Jarosława Iwaszkiewicza i „Srebrne orły" Teodora Parnickiego to XX-wieczne świadectwa żywotności tej problematyki.
Owszem. Są to jednak utwory wyrosłe z ducha dwudziestolecia międzywojennego. Dzisiaj sytuacja jest inna, w pewnym sensie nawet bardziej dramatyczna.
Oto Polska po 50 latach okropnych przejść, bodaj najgorszych w swych tysiącletnich dziejach: po zbrodniach okupacji hitlerowskiej i równie wyniszczającej (a pod pewnymi względami wręcz gorszej) opresji ze strony sowieckiej Rosji po raz kolejny odzyskuje niepodległość i suwerenność – w pewnej mierze za sprawą wsparcia Kościoła katolickiego, na którego czele stoi papież Polak – i wraca do rodziny narodów europejskiego Zachodu, zostaje pełnoprawnym członkiem organizacji, jaką jest Unia Europejska. Ale co się tam dzieje? Narastający od lat proces sekularyzacji wszedł w fazę terminalną. Europa zupełnie otwarcie odchodzi od wartości chrześcijańskich; nie jest gotowa nawet poświadczyć, że z nich wyrosła. Idee demokracji są fetyszyzowane, a przez to wypaczane. Panuje dekadencja. Triumfy święci nihilizm. Wiara przeżywa kryzys nieznany od stuleci. Kościół jako struktura jest wprawdzie nadal silny, lecz jako siła duchowa znajduje się w odwrocie; raczej z trudem się broni, niż wpływa na rozwój wypadków.