Antoni Libera: Czy da się ochrzcić Godota?

Antoni Libera, o. Janusz Pyda OP | Filozofia Becketta jest następująca: Hiob – tak, Krzyż – tak. Ból, lęk i opuszczenie – tak. Natomiast pociecha – nie. Zbawienie i światłość – nie. Fragment jednego z 12 dialogów pisarza i dominikanina, które ukażą się w najbliższym czasie drukiem.

Aktualizacja: 19.04.2015 19:55 Publikacja: 17.04.2015 02:00

Estragon (Zbigniew Zamachowski) i Vladimir (Wojciech Malajkat) w „Czekając na Godota” w reżyserii An

Estragon (Zbigniew Zamachowski) i Vladimir (Wojciech Malajkat) w „Czekając na Godota” w reżyserii Antoniego Libery, Warszawa, 2006

Foto: Fotorzepa/Marcin Łobaczewski

Janusz Pyda OP: Zacznijmy od pytania podstawowego: kim jest Godot? Bohaterowie sztuki mają o tym dosyć mgliste pojęcie, a właściwie żadnego. Estragon w ogóle nic nie wie, Vladimir zaś – jedyny rzecznik czekania na Godota – choć twierdzi, że spotkali go już kiedyś i że ten wyznaczył im spotkanie, nie potrafi opisać nawet jego wyglądu, nie mówiąc o wyjaśnieniu, w jakich okolicznościach doszło do pierwszego kontaktu i na czym opiera swoją wiarę, że Godot może odmienić ich los. Krótko mówiąc, świadectwo postaci dramatu zawarte w ich kwestiach jest mało wiarygodne i nie przynosi żadnych konkretnych danych.

Z kolei autor dramatu na postawione wyżej pytanie odpowiadał nie wprost albo przez negację. „Gdybym wiedział [kim jest Godot], powiedziałbym to w sztuce". Albo: „Gdyby Godot był Bogiem, tobym go tak nazwał". Najciekawszym z jego nielicznych autokomentarzy wydaje się jednak następujący: „Nie wiem, kim jest Godot. Nie wiem nawet, czy w ogóle istnieje. I nie wiem też, czy wierzą w to ci dwaj, co na niego czekają". Wynika z tego jedno. Że autor nie stawia się ponad odbiorcą, to znaczy, nie kamufluje w sztuce niczego, o czym sam coś wie, lecz czego nie chce ujawnić; ani nawet ponad własnym tekstem. Wie o nim tyle, ile da się wydedukować z jego treści, i nic ponadto.

A zatem w próbie odpowiedzi na nasze wstępne pytanie skazani jesteśmy wyłącznie na tekst. Otóż z tego tekstu, pełnego niedopowiedzeń i niewiadomych, jedno zdaje się wynikać w sposób bezsporny, a mianowicie: bez względu na to, czy Godot istnieje czy nie – czy bohaterowie rzeczywiście gdzieś kiedyś go spotkali, czy też wyłącznie go sobie uroili – jest on osobą. Bohaterowie nie czekają ani na żadne wydarzenie, ani tym bardziej na rzecz, na przykład na mannę z nieba, lecz ewidentnie na kogoś. Czy stwierdzenie to jest uprawnione? A jeśli tak, co z niego wynika?

Antoni Libera: Tak, jest to wniosek jak najbardziej uzasadniony i ma konsekwencje o zasadniczym znaczeniu. Chodzi o to, że czegokolwiek główni bohaterowie oczekują od tajemniczego Godota – a najogólniej oczekują oni polepszenia i usensownienia własnego losu – dachu nad głową, pożywienia, a nade wszystko jakiegoś celu, który uwolniłby ich od nudy i zagubienia – wiążą oni spełnienie tych pragnień nie z jakimś zjawiskiem naturalnym czy trudnym do wyobrażenia cudem lub trafem, ale z istotą ludzką, z kimś na ich podobieństwo. To uosobienie potencjalnego dobrodzieja wiele o nich mówi. Świadczy o głębokim uzależnieniu od własnej natury, od ludzkiej perspektywy. Nawet radykalna odmiana ich losu ma się dokonać za sprawą pierwiastka ludzkiego – za pośrednictwem człowieka. W sprawach ludzkich pośrednikiem musi być człowiek, ich bliźni, inaczej nie mogą sobie tego nawet wyobrazić. Jednak ów ktoś – wedle ich własnych przekonań czy wyobrażeń – choć należy do tego samego gatunku, różni się jednak od nich zasadniczo, jest bowiem – w źródłowym sensie tego słowa – możnowładcą. Czyli kimś, kto „może" i „włada" – posiada jakieś dobra: dom, majątek, gospodarstwo, i właśnie jako właściciel tych dóbr jest w stanie pomóc; zapewnić bezpieczeństwo, wybawić.

I w tym właśnie punkcie pojawia się problem: czy w świecie przedstawionym przez Becketta – świecie, dodajmy, umownym, który rządzi się innymi prawami niż ten znany nam z życia – taka osoba istnieje? Czy w ogóle może istnieć?

Wiadomo, że w świecie znanym nam z doświadczenia istnieją bogaci i biedni, władający i podwładni, wielcy i mali, opiekunowie i podopieczni, i że ci pierwsi mogą pomagać drugim. Jednakże w świecie dramatu Becketta – wszelkiego zresztą dzieła sztuki, nie tylko literackiego – obowiązuje zasada, że jest tylko to, co powiedziane (pokazane), poza tym, co powiedziane, nie ma nic. Otóż w idealnym (od „idei") świecie tego utworu mamy tylko takie osoby, jak dwaj bezdomni biedacy – Estragon i Vladimir – stojący i gadający pod drzewem; dwaj podróżnicy – Pozzo i Lucky, którzy z biegiem czasu niedołężnieją; oraz dwaj chłopcy bliźniacy, prawdopodobnie pastuszkowie, skoro jeden z nich „dogląda owiec", a drugi „kozłów". Ta lista wyczerpuje zbiór istot zamieszkujących Beckettowski kosmos. Innych istot tu nie ma i nikt nie odpowiada wydedukowanej postaci Godota. Najbliższy mu byłby Pozzo – ze względu na stan posiadania i pozycję pana – i dlatego też naiwny Estragon dopatruje się w nim owej mitycznej postaci. Vladimir jednak wybija mu to z głowy, choć za drugim razem już z mniejszym przekonaniem:

ESTRAGON Jesteś pewien, że to nie był on?

VLADIMIR Kto?

ESTRAGON Godot.

VLADIMIR Kto taki?

ESTRAGON Pozzo.

VLADIMIR Skąd! (Mniej pewnie) Skąd. (Jeszcze mniej) Skąd.

Cała ta analiza prowadzi do wniosku, że Godot, owszem, jest osobą, ale niemożliwą, to znaczy wywiedzioną z danego bohaterom świata (głównie na podobieństwo Pozza), ale wyposażoną w cechy już nie z tego świata, przydane mocą wyobraźni Vladimira. Godot to rodzaj centaura – istota o mieszanej budowie, pół człowiek, pół...

J.P.: Bóg?

A.L.: Zgodnie ze złożonym jego imieniem: God = Bóg, lecz tylko po angielsku; i -ot = zdrabniający przyrostek -uś lub -ek, lecz tylko po francusku. A więc: Boguś... Bogdaś... Bogdanek... Albo: Goduś... Godek... Godasio. Żadna z tak nazywających się osób nie ma boskiej natury.

J.P.: Zgadzam się, nie można tu mówić o boskiej naturze – przynajmniej w taki sposób, w jaki pojęcia boskiej natury używa klasyczna teologia chrześcijańska.

A jednak nie sposób nie zauważyć, że cechy, które charakteryzują wyczekiwanego Godota, bliskie są najważniejszym cechom Boga. Godot jest i osobą, i możnowładcą, i znajduje się poza światem, w którym tkwią ci, którzy na niego czekają. Otóż i Bóg jest osobą, a nadto jest wszechmocny (ciekawe, że jest to jedyny przymiot Boga, który wprost wymienia chrześcijańskie Credo) i Inny, zarówno wobec człowieka, jak i wobec świata. Jest transcendentny. Święty Paweł mówił w Atenach do zgromadzonych na Areopagu: „Głoszę wam Tego, którego czcicie, nie znając" (Dz 17,23).

Ale chciałbym zastanowić się nad inną sprawą – nad samym światem w sztuce Becketta. Otóż świat ten jest nie tylko pusty i niemy. Dla tkwiących w nim postaci jest on przede wszystkim obcy, jeśli nie wrogi. Estragona uwierają buty, Vladimira kapelusz. Estragon jest ciągle głodny, Vladimir ma problemy z prostatą. Estragonowi ciągle się wydaje, że ktoś go pobił, ucieka w sen i tylko w nim bywa „szczęśliwy". Vladimir myśli o samobójstwie i czuje się „samotny". Obaj nie mają domu, nie wybudowali sobie nawet szałasu, choć teoretycznie by mogli, skoro istnieje drzewo. Jest im zimno, stale są wylęknieni. Wszystko to wskazuje, że w świecie tym nie są oni u siebie.

W chrześcijaninie taka wizja czy diagnoza budzi sprzeciw, i to co najmniej z trzech powodów. Po pierwsze, dlatego, że świat jawi mu się właśnie jako stworzony dla niego – jako jego dom, oddany mu we władanie. Po drugie, świat ten wyraźnie wskazuje mu na Transcendencję. Znów przywołam tu świętego Pawła: „Od stworzenia świata niewidzialne Jego [Boga] przymioty – wiekuista Jego potęga i bóstwo – stają się widzialne dla umysłu przez jego dzieła" (Rz 1,20). I wreszcie po trzecie, że świat ten nie jest dla niego wprawdzie „ostatnim słowem", tylko czymś przejściowym, niemniej, przy całej swojej niedogodności i uciążliwości, jest dobrodziejstwem, nie zaś przekleństwem.

U Becketta jest odwrotnie. Świat nie jest domem, ale ziemią wygnania. W monologu Lucky'ego mówi się o tym wprost: „ziemia jest dla kamieni" (w domyśle: nie dla ludzi). W dodatku zdaje się on bezsensowny, a w każdym razie niewskazujący na żadną instancję nadrzędną. Niezwykle efektownie w sensie literackim, a zarazem dobitnie, niejako wprost, wyrażone to jest w ostatnim monologu Pozza:

Któregoś dnia urodziliśmy się, któregoś dnia umrzemy, tego samego dnia, w tej samej chwili... One rodzą okrakiem na grobie, światło świeci przez chwilę, a potem znów noc, znów noc.

Dlaczego świat u Becketta jest tak strasznym miejscem dla człowieka?

A.L.: Dotknąłeś tu istoty rzeczy. Godot, jak zresztą prawie cała twórczość Becketta, jest jedną wielką dyskusją z chrześcijańską teologią, a ściślej, z niektórymi jej ideami, głównie z filozofią pocieszenia.

Wstępne rozpoznanie Becketta jest zbieżne z tradycją judeochrześcijańską. Dany nam świat jest światem przejściowym, pełnym zła, bólu i okrucieństwa. To – zgodnie z treścią Genesis – kraina wygnania, padół łez, gdzie niewiasta „w boleściach rodzi", a mąż „w znoju pokarm zdobywa i w pocie czoła chleb spożywa". Natura ludzka jest dzika, drapieżna. Uderza ona nie tylko w pobratymców, ale i w sam odczuwający-działający podmiot. Bo jego żądze i namiętności nie dają się nasycić. Ledwo zaspokojone, odradzają się zaraz, domagając się coraz nowego spełnienia. Kiedy zaś z wiekiem mijają, zostaje pustka i nuda, i tęsknota za utraconą ekscytacją, mimo że była ona źródłem cierpienia.

Do tego miejsca, powiadam, Beckett podziela kosmiczno-antropologiczną diagnozę chrześcijaństwa. Dalej jednak już się z nią rozchodzi. Bo chrześcijaństwo proponuje w tym punkcie przezwyciężenie nędzy świata i człowieka przez perspektywę zbawienia. Beckett zaś jej nie przyjmuje, czyli odrzuca teodyceę i eschatologiczną nadzieję.

Nie czyni tego jednak triumfalistycznie, jak na przykład Nietzsche, lecz raczej ze smutkiem i żalem. Po wtóre zaś, dzieje się to w określonym momencie historycznym – blisko dwa tysiące lat po Objawieniu i po blisko kilkuset latach kształtowania się świadomości scjentystycznej, która chcąc nie chcąc, „odczarowała" interpretację religijną.

Beckett nie napawa się swoją rewizją. Nie ogłasza z wyższością: to wszystko, co proponuje i obiecuje tradycja judeochrześcijańska, to bajeczka dla niegrzecznych dzieci, „morfina" dla zbolałych nieszczęśników, godna ubolewania ułuda. Beckett powiada raczej: w tym przekazie coś się wyczerpało, coś zgasło, a w każdym razie przestało albo przestaje działać. Powszechne doświadczenie człowieka – a trwa ono już blisko dwa tysiące lat – przeczy Uspokojeniu i Wielkiej Obietnicy. Świat przez ten czas ani się nie skończył (jak miał się przecież skończyć zaraz po Chrystusie), ani nie zmienił na lepsze. Człowiek dalej cierpi, może nawet bardziej niż dawniej. I znikąd pomocy, znikąd żadnego znaku. Jedyną metodą uśmierzenia Weltschmerzu jest wyzbycie się potrzeb, stłumienie pragnień, skrajna asceza – ale to mówi samo za siebie, a poza tym dane jest tylko nielicznym.

Podsumowując: Hiob – tak. Krzyż – tak. Ból, lęk i opuszczenie – tak. Natomiast pociecha – nie. Zbawienie i światłość – nie.

Wyrażone to jest nieomal wprost w pamiętnym dialogu na początku pierwszego aktu. Beckett nawiązuje w nim do słynnej maksymy świętego Augustyna: „Nie rozpaczaj: jeden z łotrów został zbawiony. Nie pozwalaj sobie: jeden z łotrów został potępiony". Zachwycał się formą tej sentencji. W jej symetrii dopatrywał się głębszego sensu. Fascynowało go owo pół na pół. Tu, w tym dialogu, w przekorny, groteskowy, bo arytmetyczny sposób podważa tę równowagę:

VLADIMIR Jeden z łotrów został zbawiony. Przyzwoity procent... [tj. 50 na 50] Może by tak zacząć żałować?

ESTRAGON Żałować? Czego?

VLADIMIR No... Warto się wdawać w szczegóły?

ESTRAGON Żeśmy się urodzili?

Vladimir wybucha głośnym śmiechem.

I dalej:

VLADIMIR Dlaczego jednak spośród czterech Ewangelistów tylko jeden o tym [o zbawieniu jednego z łotrów] wspomina? Przecież byli tam wszyscy czterej... Z trzech pozostałych dwóch w ogóle nie wspomina o łotrach, a trzeci mówi, że obaj mu wymyślali...

ESTRAGON No i co z tego?

VLADIMIR To, że dwaj zostali pewnie potępieni.

ESTRAGON No i co z tego?

VLADIMIR Ale jeden z czterech mówi, że jeden z dwóch został zbawiony.

ESTRAGON No więc o co chodzi? Po prostu nie zgadzają się ze sobą i tyle.

VLADIMIR Ale byli tam wszyscy czterej. A o zbawionym łotrze mówi tylko jeden. Więc dlaczego akurat jemu wierzyć?

ESTRAGON A kto mu wierzy?

VLADIMIR Jak to kto? Wszyscy! Znana jest tylko ta wersja.

ESTRAGON Ludzie to barany.

Jeśli szansa jest pół na pół, jak chce święty Augustyn, ale mówi o niej tylko jeden z czterech Ewangelistów, to wychodzi na to, że jest ona jednak czterokrotnie mniejsza: nie jeden do dwóch, tylko jeden do ośmiu.

J.P.: Nie jestem pewien, czy – jak powiadasz – wstępne rozpoznanie Becketta jest zbieżne z tradycją judeo- chrześcijańską. Genesis, owszem, przedstawia świat jako przejściowy, pełen zła i cierpienia, ale nie jest to świat nam dany, lecz przez nas zepsuty. Dostaliśmy raj – Eden, a trafiliśmy na ziemię wygnania. Przyczyną tego tragicznego przejścia był Upadek – grzech pierworodny, czyli zły użytek zrobiony z wolnej woli. Beckett nie wspomina jednak o raju – jego świat jest światem od razu po Upadku. Powstaje więc pytanie, czy Upadek w ogóle miał miejsce. W „Czekając na Godota" nie ma na ten temat jasnej odpowiedzi, a nawet sugestii.

Trudno bowiem uznać za odpowiedź przytoczony przez ciebie fragment dialogu, w którym Estragon – w dodatku chyba ironicznie? – powiada, że jeśli obaj główni bohaterowie, czyli w domyśle ludzki gatunek, mogliby czegoś żałować, to jedynie tego, że w ogóle się urodzili. Czy kategoria wolnej woli w ogóle ma zastosowanie w świecie Becketta?

Mógłbym przystać na stwierdzenie, że wstępna diagnoza Becketta jest zbieżna z tradycją chrześcijańską, gdyby do tradycji chrześcijańskiej zaliczyć również owe idee, które znajdując się poza jej głównym nurtem, wymusiły – niejako a rebours – doprecyzowanie definicji dogmatycznych. Mam tu na myśli dwie główne herezje pierwszych wieków – naukę Marcjona i gnozę spod znaku Walentyna i Bazyliadesa, która zrodziła późniejszy manicheizm. Zdaniem Ireneusza z Lyonu Marcjon postrzegał Stwórcę jako „sprawcę zła" (Adversus haereses, 1,27,2); z kolei zdaniem Tertuliana Stwórca „był dla niego [Marcjona] odpowiednikiem diabła" (Przeciw Marcjonowi, 5,18,12). Dla gnostyków i manichejczyków stworzenie człowieka i jego upadek były w istocie zbieżne.

Zdaję sobie sprawę, że u Becketta nie ma mowy wprost ani o Stwórcy, ani o stworzeniu. Niemniej jednak świat Becketta jest zły po prostu – bez warunku, jakim jest zepsucie go przez człowieka. Jest to świat zepsuty raczej przez jakieś fatum niż akt wolnej woli. W tym właśnie sensie Beckett przypomina mi pierwsze herezje chrześcijaństwa.

Przyznam, że nie lubię, gdy twórczość Becketta określa się jako antyteodyceę. Nazbyt mi się to kojarzy z niepoważnym a zjadliwym „Kandydem" Woltera – odpowiedzią na intelektualną teodyceę Leibniza. A Beckett nie jest dla mnie publicystycznym prześmiewcą i obrazoburcą. Przypomina mi raczej śmiertelnie poważnego, ascetycznego herezjarchę pierwszych wieków. Nie wiem, czy w ten sposób oskarżam go czy bronię – chciałbym bronić. Ale może nie mam racji. Może u Becketta jest jednak koncepcja Upadku i wolnej woli?

A.L.: Uważam, że twoje spostrzeżenia i uwagi są słuszne. Na tyle, na ile znam twórczość Becketta, nie znajduję w niej problematyki wolnej woli, zwłaszcza jako przyczyny Upadku. Trafnie zauważasz, że u Becketta mamy raczej do czynienia z fatum – z niepojętym a nieuniknionym Losem – niż z wyborem, który mógłby odwrócić – choćby połowicznie – przeznaczenie, nie mówiąc o radykalnej odmianie, zwanej Zbawieniem. Oczyszczenie u Becketta zawsze jest tożsame z oczyszczeniem się z życia. Życie u niego to nie przybytek Cnoty i Grzechu, to nie szkoła, w której w zależności od naszego postępowania możemy zasłużyć na Nagrodę lub Karę, lecz tylko pensum Czasu, które niczym w więzieniu musimy odsiedzieć, aby odzyskać upragniony stan niebycia, który wszelako nie ma charakteru pozytywnego (szczęśliwość, światłość, nieograniczona wolność), lecz jedynie negatywny – anulowanie najgorszego, czyli bycia.

Z tych właśnie względów Beckett wielokrotnie bywał kojarzony i zestawiany zarówno z herezją manichejską, jak i z konceptami starogreckimi, związanymi właśnie z pojęciami Fatum i Losu, tak mocno obecnymi zwłaszcza u Ajschylosa i Sofoklesa. Jedną z ulubionych sentencji było dla Becketta zdanie z „Edypa w Kolonos", zaczerpnięte zresztą przez Sofoklesa od Teognisa z Megary (VI w. p.n.e.), które brzmi: „Najlepiej się nie urodzić". Do zdania tego Beckett nieraz powracał, zarówno w literaturze, parafrazując je i trawestując (m.in. słynne „Urodził się i to go zgubiło"), jak i w życiu prywatnym, m.in. w rozmowie ze mną w 1978 roku, o czym wspominam w swojej książce Godot i jego cień [s. 386–387 – red.].

Inną wersję tej myśli – w literaturze nowożytnej – odnalazł Beckett w sztuce „Życie jest snem" Calderona. Brzmi ona tam: „Bo największą winą człeka jest, że się narodził". Ciekawe, że sentencję tę wynalazł też i z upodobaniem cytował Schopenhauer w pierwszym tomie „Świata jako woli i przedstawienia" [§ 51]. Beckett zaś po raz pierwszy zacytował to, mając niespełna 24 lata, w swoim młodzieńczym eseju o Prouście. Pozwól, że zacytuję tu passus poprzedzający ów cytat, bo wydaje mi się znamienny i ważny dla naszej rozmowy:

„Prousta zupełnie nie interesuje... problematyka moralna. Nie ma u niego ani w jego świecie ocen, co dobre, a co złe (z wyjątkiem, być może, tych fragmentów, gdzie pisze on o wojnie – tam więc, gdzie przestaje być na chwilę artystą, a wraz z plebsem, tłuszczą, pospólstwem i motłochem zaczyna po prostu gardłować). Tragedia nie ma nic wspólnego z ludzką sprawiedliwością. Tragedia to wyraz pokuty, ale nie tej nędznej pokuty za skodyfikowane naruszenie jakiegoś lokalnego prawa, ustanowionego przez łotrów dla głupców. Bohater tragiczny to uosobienie pokuty za grzech pierworodny, jego i wszystkich jego socii malorum [towarzyszy niedoli], za pierworodny i wieczny grzech urodzenia się".

Sądzę, że do tej właśnie tradycji myślenia odnosi się przywołana przeze mnie poprzednio wymiana kwestii w Godocie:

VLADIMIR Może by tak zacząć żałować?

ESTRAGON Żałować? Czego?

VLADIMIR No... Warto się wdawać w szczegóły?

ESTRAGON Żeśmy się urodzili?

Antoni Libera – pisarz, tłumacz, reżyser teatralny. Znawca twórczości Samuela Becketta i autor przekładów jego dzieł. Wydał m.in. bestsellerową powieść „Madame", a także zbiór esejów „Godot i jego cień".

Janusz Pyda jest dominikaninem, filozofem i teologiem, autorem kilku książek eseistycznych, takich jak „Listy starego anioła do młodego", „Listy Kasjela" czy „Dzień z życia diabła. Podręcznik kuszenia".

Książka „Jesteście na Ziemi, na to rady nie ma!", na którą składa się 12 dialogów Antoniego Libery i o. Antoniego Pydy OP wokół najważniejszych dramatów Samuela Becketta, ukaże się w najbliższych dniach nakładem Fundacji Dominikańskiego Studium Filozofii i Teologii w Krakowie. Tytuł artykułu pochodzi od redakcji.

Janusz Pyda OP: Zacznijmy od pytania podstawowego: kim jest Godot? Bohaterowie sztuki mają o tym dosyć mgliste pojęcie, a właściwie żadnego. Estragon w ogóle nic nie wie, Vladimir zaś – jedyny rzecznik czekania na Godota – choć twierdzi, że spotkali go już kiedyś i że ten wyznaczył im spotkanie, nie potrafi opisać nawet jego wyglądu, nie mówiąc o wyjaśnieniu, w jakich okolicznościach doszło do pierwszego kontaktu i na czym opiera swoją wiarę, że Godot może odmienić ich los. Krótko mówiąc, świadectwo postaci dramatu zawarte w ich kwestiach jest mało wiarygodne i nie przynosi żadnych konkretnych danych.

Z kolei autor dramatu na postawione wyżej pytanie odpowiadał nie wprost albo przez negację. „Gdybym wiedział [kim jest Godot], powiedziałbym to w sztuce". Albo: „Gdyby Godot był Bogiem, tobym go tak nazwał". Najciekawszym z jego nielicznych autokomentarzy wydaje się jednak następujący: „Nie wiem, kim jest Godot. Nie wiem nawet, czy w ogóle istnieje. I nie wiem też, czy wierzą w to ci dwaj, co na niego czekają". Wynika z tego jedno. Że autor nie stawia się ponad odbiorcą, to znaczy, nie kamufluje w sztuce niczego, o czym sam coś wie, lecz czego nie chce ujawnić; ani nawet ponad własnym tekstem. Wie o nim tyle, ile da się wydedukować z jego treści, i nic ponadto.

A zatem w próbie odpowiedzi na nasze wstępne pytanie skazani jesteśmy wyłącznie na tekst. Otóż z tego tekstu, pełnego niedopowiedzeń i niewiadomych, jedno zdaje się wynikać w sposób bezsporny, a mianowicie: bez względu na to, czy Godot istnieje czy nie – czy bohaterowie rzeczywiście gdzieś kiedyś go spotkali, czy też wyłącznie go sobie uroili – jest on osobą. Bohaterowie nie czekają ani na żadne wydarzenie, ani tym bardziej na rzecz, na przykład na mannę z nieba, lecz ewidentnie na kogoś. Czy stwierdzenie to jest uprawnione? A jeśli tak, co z niego wynika?

Pozostało 90% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Big data pomaga budować skuteczne strategie
Plus Minus
"Żarty się skończyły”: Trauma komediantki
Materiał Promocyjny
Seat to historia i doświadczenie, Cupra to nowoczesność i emocje