Pamiętam spokojne i wolne od emocji (a także kompetencji i wyobraźni) dywagacje kolegów z branży, że epidemia nie potrwa długo. Może do Wielkiejnocy? Więc nazywanie jej pandemią i wieszczenie, że to talebowski „czarny łabędź", jest nieco na wyrost. Podobnie jak i środki zaradcze, w tym różne formy lockdownu, to ewidentna przesada. Precyzując czas tych rozważań, była to wczesna wiosna 2020; już za chwilę będziemy świętować drugą rocznicę pandemii.
Miałem inne przeczucia, co zresztą łatwo odnaleźć w tekstach, które publikowaliśmy wtedy w „Rzeczpospolitej". Nie wiem, czy to intuicja, czy ostrożność, niemniej miałem poczucie nadzwyczajnego przytłoczenia skalą choroby i związanych z nią restrykcji. Zadawałem sobie pytania: czy będzie drugą hiszpanką, jak zmieni świat, jakie ślady zostawi? Jej poprzedniczka grypa hiszpańska zmiotła z powierzchni planety kilkadziesiąt milionów ludzi. Lekarze byli bezradni wobec pandemii, walcząc z chorobą kieliszkiem czerwonego wina, sokiem z buraków czy zawyżonymi dawkami aspiryny, po których organizm chorych na grypę dodatkowo się „gotował".
Pewne rzeczy się nie zmieniają. To ludzka ignorancja, brak społecznej dyscypliny czy skłonność do teorii spiskowych
Nie poradziliśmy sobie jako ludzkość z hiszpanką, ale właśnie dzięki niej istotnie przyspieszyła medycyna. Narodziła się i rozwinęła wirusologia oraz dziesiątki innych dziedzin medycznych, dzięki którym dzisiaj w walce z koronawirusem jesteśmy uzbrojeni jak nigdy w dziejach.
A jednak pewne rzeczy się nie zmieniają. To ludzka ignorancja, brak społecznej dyscypliny czy skłonność do teorii spiskowych. Cóż, w drugim roku współczesnej pandemii już wiemy, że to po prostu atrybuty ludzkiej natury i nawet jeśliby w wyniku kolejnych fal covidu nasza populacja skurczyła się o 50 procent, to i tak w ramach ocalałej reszty jakiś istotny procent wykazywałby się brakiem wiary i zaufania do wiedzy medycznej. Tacy już jesteśmy.