Reforma rolna. Trudne dobrodziejstwo

Nabywcy ziemi z reformy bardzo dobrze pamiętają, że ją kupili, a nie dostali. Słowa „mordęga", „harówka", „ugór" i „męka" pojawiają się właściwie we wszystkich wspomnieniach chłopów nadzielonych ziemią.

Publikacja: 19.11.2021 16:00

Podział i parcelacja majątków ziemskich na Ziemiach Odzyskanych, 1944 r.

Podział i parcelacja majątków ziemskich na Ziemiach Odzyskanych, 1944 r.

Foto: EAST NEWS/LASKI DIFFUSION

„Z reformy rolnej otrzymaliśmy 0,84 ha najlepszej ziemi. Byliśmy gospodarzami! Była ziemia, nie było czym jej obsiać, obsadzić. Zapanował głód. Chodziliśmy po polach, zbieraliśmy zgniłe i zmarznięte zeszłoroczne ziemniaki, tak zwane »ciuły«, z których piekliśmy placki".

Słowa Mariana Assyngera, przed wojną bezrolnego, dobrze oddają istotę doświadczenia chłopów nadzielonych ziemią z reformy. Ziemia była dobrodziejstwem, ale fornalska droga na swoje okazała się długa i wyboista. Działki często leżały daleko od miejsca zamieszkania parcelantów, niejednokrotnie nawet w wioskach odległych o kilka kilometrów, co dla chłopów małorolnych, przeważnie niemających konia ani wozu, było ogromnym utrudnieniem. Nadzieleni desperacko próbują dostać przydział jak najbliżej domu, ale nie zawsze się to udaje, bo ziemi zawsze jest za mało i jest na nią zbyt wielu chętnych, a pierwszeństwo mają służba folwarczna i uprawnieni z danej wsi. Jeszcze w listopadzie 1944 roku Stefan i Stanisław Górniakowie oraz Feliks Adamiak, robotnicy rolni z majątku Witowice w powiecie sandomierskim (obecnie staszowskim), proszą wojewódzkiego pełnomocnika do spraw reformy rolnej o zamianę otrzymanych działek w Julianowie na takie same właśnie w Witowicach (przy okazji proszą o zwiększenie przydziału z jednego do trzech hektarów). Odpowiedź jest odmowna – działek zamienić nie można, bo „nastręcza to trudności technicznych", przydziałów zaś nie można zwiększyć, bo zasób ziemi na to nie pozwala. Wśród tych, którzy pracowali we dworze, ale nie mieszkali w czworakach, narasta rozgoryczenie. Władysław Jeziorski z Pławowic wspomina, że niedogodności związane z odległością przyczyniały się czasami nawet do zwracania ziemi – w pobliskim Gruszowie pewien parcelant, któremu przydzielono ziemię w Pławowicach, „nie tak, żeby se nie dał rady, ale nie chcioł tu jeździć. Sprzedoł".

Czytaj więcej

Rzeka dzieciństwa, rzeka krwi

Parcelanci nie mają jak dojeżdżać do swoich działek, bo nie dysponują sprzężajem, ale brak konia jest dotkliwy również dla tych, których działki znajdują się blisko. W marcu 1945 roku mieszkańcy gminy Jurkowice – tej samej, gdzie mieszkali Górniakowie i Adamiak, którym odmówiono zamiany działek na bliżej położone – piszą do WUZ, by się poskarżyć, że przydziały są małe i liche:

„Czyż taki nowopowstały gospodarz nie posiadający dotąd ni zabudowań własnych, ni narzędzi rolniczych i konia, będzie w stanie i możności obrobić i obsiać tą ziemię trudną do uprawy? Nie! Nawet wynająć do obróbki tej ziemi trudno mu będzie".

W niektórych majątkach między służbę folwarczną rozdziela się resztki inwentarza żywego, ale większość parcelantów nie może na to liczyć. Ludzie latami najmują konie do prac polowych u sąsiadów, a wypożyczenie zwierzęcia odpracowuje cała rodzina łącznie z dziećmi. Stanisława Kowalczyk, córka fornala z Kowali, pamięta, że ojciec kupił konia, dopiero gdy przeszedł na emeryturę: „Ja sama chodziłam tutaj do sąsiada odrabiać, bo mi tu przyszedł zaorał". Pamiętnikarz z powiatu częstochowskiego pisze bez ogródek, że ludzie w jego wsi niezbyt garnęli się do przyjmowania ziemi, bo bali się, że nie dadzą sobie rady bez sprzężaju. On sam wytrwał na swojej działce tylko dlatego, że pomogła mu rodzina. Wtóruje mu pamiętnikarz z powiatu pińczowskiego:

„Jeszcze jak który miał swój domek i konia lub krowę, to jakoś daje sobie radę, a ten, co nie miał nic, to albo sprzedał te hektary, albo puścił w dzierżawę, sam nic nie ma i rząd nie ma korzyści, bo ani zboża, ani bydła. [...] Przed wojną miał 3 kozy, a życie dla rodziny to sobie uzbierał na jałmużnie po wsi, teraz u niego bieda, gospodarz zamożniejszy nic mu nie da do życia, bo mówi, że masz 3 ha, to żyj, a kozy wszystkie sprzedał na jakieś tam bele jakie okrycie".

Sytuacji nie polepsza fakt, że wbrew obiegowym wyobrażeniom oraz propagandzie ziemia bynajmniej nie jest za darmo. Reforma nie oznacza rozdawnictwa – ziemia zostaje odebrana przez państwo jej prawowitym właścicielom w zasadzie bez odszkodowania i odsprzedana właścicielom nowym, a przy okazji władza kupuje sobie polityczne poparcie nabywców. Oczywiście chłopi nie płacą stawek rynkowych. Opłata za nadziały była zryczałtowana i zależna od średnich plonów osiąganych każdego roku w rolnictwie. Nabywca musiał wpłacić dziesięć procent należności, resztę zaś rozkładano na raty – na dziesięć lat dla małorolnych, dwadzieścia lat dla bezrolnych. O tym, że dla wielu dopiero co bezrolnych było to obciążenie nie do udźwignięcia, świadczy fakt, że ściągalność rat wynosiła od 40,9 procent w 1951 roku do 53,5 procent w 1955 roku. Parcelanci płacą też za inwentarz, jeśli taki dostali przy podziale ziemi. W Paśmiechach, gdzie ze wzorowej hodowli bydła zostaje po przejściu Sowietów dziewiętnaście krów i siedem koni, Wincenty Makola – do tej pory ogrodnik – ma zapłacić za konia i krowę odpowiednio dziesięć i sześć kwintali żyta. Państwo ściga dłużników – w Paśmiechach jeszcze w 1951 roku kieleckie PWRN poszukuje Stanisława Markiewicza, który w 1945 roku, podobnie jak Makola, dostał krowę, ale nic nie zapłacił, zabrał zwierzę i zniknął.

Ale jak tu gospodarzyć?

Nabywcy ziemi z reformy bardzo dobrze pamiętają, że ją kupili, a nie dostali. Kazimiera Zygmunt (ur. 1934) z Młódnic, gdy pytam ją, czy ojciec dostał ziemię z majątku Józefa Helbicha z Konar, obrusza się: „Tak, ale to nie dostał, tylko to było... Spłacał!". O płaceniu za ziemię, a nie jej otrzymaniu, mówią również młodsi ludzie, co pokazuje, że przekaz rodzinny w tym względzie musiał być bardzo jednoznaczny. Wnuk nabywców ziemi z Planty stwierdza:

„To nie było darmowe, oni musieli odpłacać do lat sześćdziesiątych, początku lat chyba siedemdziesiątych. Wiem z tego, że te kwity leżały, to spłacali wszystko. Gdzieś tam wysoko jest, nie wiem, gdzieś... [...] Ci, co posiadali ten majątek [swoją ziemię dziedziczną], często wspominali to, że myśmy to dostali darmo".

Tymczasem, jak zauważa mężczyzna, starzy gospodarze nie zawsze chcą pamiętać, że parcelanci za ziemię płacili – wielu do dziś twierdzi, że ziemia była za darmo. Józef Goliński (ur. 1927) z Młódnic, sąsiad Kazimiery Zygmunt, na pytanie, czy ludzie nie bali się brać ziemi po dziedzicu, odpowiada:

„Wcale się nie [bali]... A to, jak każdy mówił, no trudno. [...] Przecież to jak dali, to wzięli. Za to nie płacił nikt. Niepłacone, tylko z reformy rozdzielili to, te ziemie dali i wcale się nie bali. Tak. Cóż, wezmą to wezmą, no".

Czytaj więcej

Grób syna Zeusa

W Plancie rozmówcy, których rodzice ziemi nie dostali, twierdzą, że przecież każdy fornal miał pług oraz konia i że po wojnie parcelanci dostawali od państwa zapomogi. Fornale konie, owszem, mieli, ale przed reformą – dziedzicowskie, a po reformie – żadne, bo konie poszły z dymem podczas frontu, a każdą pożyczkę trzeba było w końcu spłacić. Tak ukształtowana pamięć może stanowić pochodną stosunkowo młodego wieku rozmówców, którzy po wojnie byli dziećmi i zapewne nie w pełni zdawali sobie sprawę z kwestii finansowych; może też dowodzić skuteczności komunistycznej propagandy, a ta do znudzenia powtarzała, że chłopi ziemię dostali od władzy ludowej. Nie jest bowiem tak, że grupa chłopów gospodarzy zupełnie nie zauważyła i nie zapamiętała trudnego fornalskiego losu. Tadeusz Musiałek z Oblasu (ur. 1933), którego ojciec już przed wojną miał średniej wielkości gospodarstwo, zapytany, czy parcelanci budowali się od razu, gorąco zaprzecza:

„Ale skąd! No, najpierw to stodoły stawiał, żeby było gdzie zboże włożyć. To, wie pani, trzeba było stąd tam chodzić, później z powrotem, a czy na zimę, jak to krowie czy koniowi, posiłek przynieść, no to tam narżnąć, stamtąd przynieść tu. (Czyli tam mieli stodołę i wszystko, a tutaj mieli... tutaj mieszkali, tak?) Tak, i stworzenie było tutaj. To była też mordęga! Trzeba było się zabezpieczyć, żeby to stworzenie miało coś jeść".

W ziemiankach, bunkrach i szałasach

Słowa „mordęga", „harówka", „ugór" i „męka" pojawiają się właściwie we wszystkich wspomnieniach chłopów nadzielonych ziemią. Daleko położone działki, brak inwentarza, brak zabudowań, brak pieniędzy na inwestycje, a do tego konieczność spłacania gruntu sprawiały, że „to utęsknione nowe życie na swoim kawałku ziemi bywało czasem beznadziejne". W słowach pamiętnikarza pobrzmiewa niemal przerażenie: „Ale jak tu gospodarzyć? Nie ma konia, wozu, żadnego narzędzia do uprawy pola. Nie ma nawet kawałka kołka czy deski, żeby płot w oborze poprawić". Inny pamiętnikarz, z Hrubieszowskiego, dostaje aż pięć hektarów ziemi, ale działka okazuje się zachwaszczonym ugorem, który trzeba po kawałku obrabiać wynajętymi końmi: „Sprzedaliśmy nie tylko ubranie, a nawet koszule, ażeby kupić nasienie i czem prędzej zagospodarować tę ziemię". Kobieta z Zadąbrowia, której ojciec w czasie wojny zaczął pracować w majątku Józefa Helbicha i w związku z tym dostał z parcelacji trzy hektary, mówi: „Pani kochana, tylko dziesięć palców, nie ma nic, trzy hektary, czym to było, cholera, robić w tym polu? Pazurami?!". Władysław Jeziorski z Pławowic ma dwanaście lat, gdy jego matka dostaje w 1945 roku trzy i pół hektara ziemi, konia i chomąto. Rok wcześniej jego ojciec umiera na zapalenie płuc i osieroca czworo dzieci. Najstarszy syn wyjechał na ziemie poniemieckie i po krótkim czasie zabrał ze sobą do pomocy brata bliźniaka Władysława. Najmłodszego oddano do szkoły z internatem i na gospodarstwie została samotna kobieta z nastoletnim chłopcem. Jeziorski wspomina, że praca na swoim była bardzo trudna:

„Przecież my dostali pole golutkie. Nie było nic. Jeszcze trzeba było pole spłacać, bo przecież 125 metrów zboża przeliczyli na pieniądze. Trzeba było spłacać! Trzeba było kupić konia, trzeba było kupić brony czy trzeba coś, czy tego. No nie dało się nic. Dopiero jakem się ożenił, w pięćdziesiątym czwartym, pojechołem za Wisłę, kupiłem taki stary domek. No i... A stodołę my z babcią postawili wcześniej, stodołę my postawili w czterdziestym siódmym roku. [...] Jeszcze ja dostałem pole takie, co była koniczyna, sam perz. Ani uorać, ani-ani nic. O Jezu! Siem namordowoł!".

W fatalnym położeniu są grupy już na starcie dysponujące mniejszymi zasobami i możliwościami zagospodarowania ziemi: ludzie starsi, pogorzelcy, ci, którzy stracili dobytek podczas przejścia frontu, samotne kobiety z (licznym) potomstwem, tak jak matka Jeziorskiego. Zofia Langdo ze Sprowy, której mąż zginął w czasie wojny w Warszawie, ma tylko jedno dziecko, ale znikąd pomocy. Z reformy dostaje 2,65 hektara, nie udaje jej się działki zagospodarować, wyjeżdża do pracy do Cieplic. W maju 1946 roku pisze rozpaczliwą prośbę do Banku Rolnego o umorzenie spłaty za ziemię: „ja z dzieckiem nie mam z czego żyć". WUZ odpowiada, że do umorzenia ziemi nie ma podstaw. Zofia Langdo nie wraca już do Sprowy. W podobnej sytuacji jest Zofia Stawiarska, małorolna z Przybysławic, która po otrzymaniu hektarowej działki z parcelacji majątku Wlonice ma ziemi 1,38 hektara. Jest wdową z małymi dziećmi, straciła większość dobytku w czasie przejścia frontu, oczywiście nie ma swojego konia. Mimo to wpłaciła wymagane dziesięć procent zaliczki za ziemię i prosi, by pozostałą należność rozłożyć jej na dwadzieścia lat, nie zaś na dziesięć. WUZ odpowiada, że rozłożenie spłaty na dwadzieścia lat Stawiarskiej nie przysługuje, bo przed reformą nie była bezrolna (miała całe 0,38 hektara) i nie pracowała w majątku. W sprawie działek z majątku Sprowa piszą też do wojewody liczni robotnicy rolni z pobliskiej Wywły, spalonej w czasie wojny przez Niemców, na przykład Kazimierz Sikora, który przed wojną nie posiadał ani ziemi, ani zabudowań, a w trakcie pacyfikacji stracił cały majątek ruchomy – krowę zabrali mu Niemcy. Sikora bardzo chce się pobudować, dostał z reformy dwa hektary ziemi, ale twierdzi, że jeśli będzie musiał ziemię spłacać, to nie da rady. Prosi o obniżenie opłaty o pięćdziesiąt procent. Zarówno Sikorze, jak i pozostałym proszącym z Wywły urząd wojewódzki odpisuje, że umorzenie nie jest możliwe, można za to spłaty odroczyć. Najgorsza sytuacja panuje na byłym przyczółku sandomierskim. W Plancie, która w czasie frontu została zrównana z ziemią, a jej mieszkańcy – wysiedleni, jeszcze w 1948 roku podstawowa komórka partyjna melduje centrali, że co prawda służba folwarczna dostała ziemię, ale nikt nawet nie myśli o gospodarowaniu, teren jest zniszczony i nie ma środków na odbudowę. Na terenach przyczółkowych łącznie kilkadziesiąt tysięcy chłopów jeszcze wiosną 1946 roku mieszka w ziemiankach, bunkrach i szałasach.

Czytaj więcej

Czas liczony po ludzku

Bo dostał trzy hektary ziemi

Polska po reformie rolnej to nie jest kraj dla starych ludzi. Osobom starszym uprawnionym do otrzymania ziemi najpierw się jej odmawia, potem zaś nie udziela się pomocy. Rejestry pełne są historii parcelantów emerytów, którym się nie udało. W Paśmiechach Ewa Kasperczyk, kucharka Karwackich, dostaje, co prawda, półtora hektara ziemi (czyli i tak mniej niż inni), ale nie jest w stanie jej uprawiać, toteż sprzedaje działkę i wyjeżdża. W 1948 roku Komitet Ekonomiczny Rady Ministrów przyjmuje wprawdzie uchwałę dotyczącą zasiłków emerytalnych dla robotników rozparcelowanych majątków, jednak w jej myśl parcelantom, którzy nabyli powyżej dwóch hektarów ziemi, zasiłek nie przysługuje. Staruszkowie swoje działki najczęściej wydzierżawiają więc za mieszkanie i utrzymanie. Wojciech Wojciechowski, siedemdziesięcioletni były kowal z Planty, bezskutecznie stara się o emeryturę – nie przysługuje mu ona, bo dostał trzy hektary ziemi; ponieważ w 1947 roku traci wzrok, prosi o rentę, ale ta też mu się nie należy (bo dostał trzy hektary ziemi); ostatecznie dopomina się chociaż zawieszenia spłat, gdyż z powodu wieku i kalectwa nie może pracować. Po interwencji samego ministra rolnictwa i reform rolnych egzekucja spłat zostaje zawieszona.

Anna Wylegała jest socjolożką, adiunktką w Instytucie Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk. Zajmuje się pamięcią biograficzną i społeczną, tożsamością zbiorową, Holokaustem, przesiedleniami, powojennymi przemianami struktury społecznej w Polsce i na Ukrainie

Fragment książki Anny Wylegały, „Był dwór, nie ma dworu. Reforma rolna w Polsce", która ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Czarne, Wołowiec 2021

„Z reformy rolnej otrzymaliśmy 0,84 ha najlepszej ziemi. Byliśmy gospodarzami! Była ziemia, nie było czym jej obsiać, obsadzić. Zapanował głód. Chodziliśmy po polach, zbieraliśmy zgniłe i zmarznięte zeszłoroczne ziemniaki, tak zwane »ciuły«, z których piekliśmy placki".

Słowa Mariana Assyngera, przed wojną bezrolnego, dobrze oddają istotę doświadczenia chłopów nadzielonych ziemią z reformy. Ziemia była dobrodziejstwem, ale fornalska droga na swoje okazała się długa i wyboista. Działki często leżały daleko od miejsca zamieszkania parcelantów, niejednokrotnie nawet w wioskach odległych o kilka kilometrów, co dla chłopów małorolnych, przeważnie niemających konia ani wozu, było ogromnym utrudnieniem. Nadzieleni desperacko próbują dostać przydział jak najbliżej domu, ale nie zawsze się to udaje, bo ziemi zawsze jest za mało i jest na nią zbyt wielu chętnych, a pierwszeństwo mają służba folwarczna i uprawnieni z danej wsi. Jeszcze w listopadzie 1944 roku Stefan i Stanisław Górniakowie oraz Feliks Adamiak, robotnicy rolni z majątku Witowice w powiecie sandomierskim (obecnie staszowskim), proszą wojewódzkiego pełnomocnika do spraw reformy rolnej o zamianę otrzymanych działek w Julianowie na takie same właśnie w Witowicach (przy okazji proszą o zwiększenie przydziału z jednego do trzech hektarów). Odpowiedź jest odmowna – działek zamienić nie można, bo „nastręcza to trudności technicznych", przydziałów zaś nie można zwiększyć, bo zasób ziemi na to nie pozwala. Wśród tych, którzy pracowali we dworze, ale nie mieszkali w czworakach, narasta rozgoryczenie. Władysław Jeziorski z Pławowic wspomina, że niedogodności związane z odległością przyczyniały się czasami nawet do zwracania ziemi – w pobliskim Gruszowie pewien parcelant, któremu przydzielono ziemię w Pławowicach, „nie tak, żeby se nie dał rady, ale nie chcioł tu jeździć. Sprzedoł".

Pozostało 88% artykułu
Plus Minus
Grób Hubala w Inowłodzu? Hipoteza za hipotezą
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Materiał Promocyjny
Zarządzenie samochodami w firmie to złożony proces
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS