Pan się wzrusza? We własnym teatrze?
Tak. Płaczę, śmieję się, a jak coś mnie nudzi, przysypiam. Moją rolą jako dyrektora jest stawać na głowie, żeby widzowie nie przysypiali.
Swoją drogą ma pan duży dar przyciągania do swojego teatru młodych aktorów. Przychodzą i od razu dużo grają.
To mój psi obowiązek chodzić na dyplomy, odwiedzać inne teatry. A i tak nie mogę zatrudnić wszystkich, których bym chciał. Od lat obserwuję wybitne talenty wśród młodych aktorów. Zespół w takim teatrze jak Dramatyczny musi być wielopokoleniowy. Od doświadczonych aktorów po młodych, żeby mieli się od kogo uczyć warsztatu. Staram się tworzyć zespół jak orkiestrę, taką, która lubi ze sobą grać.
Tak było u Holoubka.
Dziękuję.
Początkowo, kiedy upierał się pan przy musicalach, drwiono sobie, że drugiej Romy pan nie zbuduje.
Nie konkuruję z Romą czy teatrami muzycznymi. Nie mamy tak wykwalifikowanych tancerzy. Traktujemy musicale z przymrużeniem oka. Jako zabawę, która podnosi jakość zespołu. Uczy precyzji, ścisłego współgrania ze sobą, dyscypliny i perfekcji w scenach zbiorowych. Obok aktorstwa psychologicznego i formalistycznego, takiego jak np. komedia dell'arte, forma musicalu dobrze rozwija teatr. A mając tak dobrze śpiewające aktorki i aktorów, grzechem byłoby nie spróbować. Zwłaszcza że są wybitne reżyserki, obdarzone słuchem muzycznym, które potrafią ustawić profesjonalnie sceny zbiorowe na dużej scenie.
„Hamlet" w reżyserii Tadeusza Bradeckiego został zlekceważony, bo okazał się porządnie opowiedzianą teatralną historią.
Nie czytam progresywnej krytyki, jeśli jej nie ma. Widzowie, którzy wyrażają swoje niekiedy bardzo wyrafinowane sądy w blogach i postach, są usatysfakcjonowani. Tadeusz Bradecki, od kilku lat mieszkający na stałe w Londynie, biegle czytający Szekspira w oryginale i doskonale znający tradycję brytyjską grania dramatów elżbietańskich, jak mało kto odebrał lekcje Konrada Swinarskiego interpretacji „Hamleta". Obsadzając Krzysztofa Szczepaniaka w roli tytułowej, zinterpretował tę postać niejednoznacznie, bliżej Ryszarda III niż Romea. Co ciekawe, młoda widownia podziela tę interpretację. Taki niekoturnowy Hamlet jej odpowiada.
W sprawie „Hamleta" zgoda. Wróćmy do pytania: na ile pana teatr jest progresywny, nawet lewicowy, co do treści?
Zapraszam różnych reżyserów. Nie sprawdzam ich światopoglądu, tylko słuch muzyczny. Czy potrafią reżyserować sceny zbiorowe na dużej scenie. Ciekawe, że większość reżyserek ma słuch. Większość reżyserów nie ma. Proszę mi powiedzieć, na czym to polega, że kobiety bez słuchu nie decydują się zdawać na reżyserię, a faceci i owszem, nikomu to nie przeszkadza, większość nawet kończy studia i pracuje w teatrze. Niektórzy nawet robią opracowania muzyczne. Poza tym nikogo nie cenzuruję. Poruszamy tematykę od prawa do lewa, mówimy o sytuacji kobiet, artystów, księży, katolików, Żydów, LGBT, prawdziwych Polaków i innych mniejszości. Od „Obrzydliwców" Davida Fostera Wallace'a do „Widoku z mostu" Arthura Millera.
Tematyka „od prawa do lewa", ale wymowa tekstów niekoniecznie. Mam wątpliwości choćby wobec „Dzieci księży", spektaklu na podstawie książki Marty Abramowicz. To jak dla mnie zbyt wyrazista publicystyka, reportaż przełożony na język teatru.
Nie porusza pana sytuacja opresji dzieci w Kościele katolickim? Że zaczyna przypominać religię pogańską, która składa dzieci w ofierze?
Porusza. Ale ten spektakl parodiuje, przedrzeźnia naturę religii. Andrzej Seweryn, dystansując się od „Klątwy" w Powszechnym, powiedział celnie, że teatr powinien być przestrzenią dialogu. Tu go moim zdaniem zabrakło.
Bluźnierstwo w teatrze wyrasta z tradycji romantycznej. Bluźnierstwo przynależy do głębokiej wiary. Nie bluźni, kto nie wierzy.
Ale dziś łatwo jest bluźnić. To się wręcz spotyka z poklaskiem środowiska. Na pana premierę przychodzą Jan Hartman czy Janusz Palikot i są zachwyceni.
Chodzi do nas też Antoni Libera, pan, bywają Piotr Gliński czy Bronisław Wildstein. Świadczy to o tym, że wszyscy panowie jesteście kulturalnymi ludźmi, bo chodzicie do teatru. O niczym więcej.
W poszukiwaniu teatralnego dialogu
Dzisiejszy teatr często rezygnuje z roli przestrzeni dialogu. Przykład Dramatycznego w Warszawie pokazuje jednak, że można rozmawiać przy pomocy dobrej literatury.
Mówi pan, że Dramatyczny wspierał Strajk Kobiet, na jego stronie widzę błyskawicę. Jakie są granice takiego zaangażowania, jednak politycznego?
Zespół Teatru Dramatycznego to również obywatelki i obywatele naszego państwa i mają prawo do publicznych wypowiedzi na temat spraw, które ich bolą. W moim rozumieniu była to deklaracja moralna, a nie polityczna. Na scenie granice wyznacza sztuka.
Patrząc wstecz na swoje dramaty, który uważa pan za najważniejszy? Największą, międzynarodową, karierę zrobiła „Nasza klasa".
Ponad 60 inscenizacji na całym świecie. Ale „Prorok Ilia" czy „Merlin" też zrobiły pewną karierę. „Młody Stalin" był przygodą, choć i nauczką, bo przedstawienie poniosło porażkę, i to w moim teatrze. Zostało zmieszane z błotem przez lewicę i prawicę. Nie przejmowałbym się tym, gdyby nie to, że nie znalazło uznania u publiczności. Przełknąłem już tę gorzką pigułkę.
„Nasza klasa" jest dramaturgicznie świetna. Ale czy pokazując krzywdy Żydów z rąk Polaków, nie relatywizował pan tła, choćby kontekstu wcześniejszej okupacji sowieckiej na Podlasiu? Nie mówiąc o drobniejszych nagięciach faktów: dawny uczestnik masakry jest u pana księdzem we współczesnym Jedwabnem.
Kiedy wybuchła sprawa Jedwabnego, ówczesny proboszcz jawnie prowokował i zachęcał swoich parafian do rozmijania się z prawdą, z czego czerpał profity, podobnie jak wielu polityków, którzy na negacji historii zbudowali swoje kariery. Mój ksiądz Heniek to przy nich zagubiony anioł. Z kolei w Radziłowie tamtejszy proboszcz podczas pogromu szedł ze sztandarami kościelnymi na czele tłumu. Tyle fakty. Moja sztuka nie jest dokumentem, tylko utworem literackim, w którym dość istotną materią jest licentia poetica. W „Naszej klasie" słowo „jedwabny" pada tylko raz w kontekście białego szalika, który nosi jeden z bohaterów. Nieciekawa, ale też tragiczna postać. A o okupacji sowieckiej w mojej sztuce jest naprawdę dużo, a nawet więcej.
Ale czy kariera tego tekstu nie jest efektem zapotrzebowania politycznego na rozliczanie Polaków. Pytam o to w kilka dni po wejściu na ekrany „Wesela" Smarzowskiego.
Reżyser, zanim napisał scenariusz, widział „Naszą klasę". Na pewno obejrzę film z wielką uwagą. Napisałem moją sztukę 12 lat temu. Kiedy nie było jeszcze „Wesela", „Pokłosia", „Demona" czy „Idy". A zainteresowanie za granicą – powiedzmy w Szwecji czy w Japonii – nie miało nic wspólnego z zapotrzebowaniem na polski kontekst antysemicki. Widzów na świecie interesowała tragedia kolegów ze szkolnej ławki, którzy stają się śmiertelnymi wrogami na skutek okoliczności społecznych. Dzisiejsza sytuacja polityczna nadaje sztuce nowy sens, który wychwytują widzowie.
W jakim sensie?
To, co byłą „historią w XIV lekcjach", zmieniło się w godzinę wychowania obywatelskiego.
W pandemii napisał pan pięć miniatur o ludziach teatru z czasów PRL-u.
Nie chcę spojlerować. Mogę powiedzieć tylko tyle, że jeszcze w tym roku ukażą się „Kwartety otwockie" w wydawnictwie Żywosłowie i bohaterem, który łączy wszystkie historie, jest postać podobna do Jerzego Grotowskiego. Podobna, podkreślam z całą mocą, bo nie chciałbym znowu być oskarżony o jakąś herezję biograficzną, tylko zachować prawo do licencji poetyckiej, czyli swobodnego i twórczego przetwarzania faktów, i z tej umiejętności chciałbym być rozliczany, a nie z wierności wobec jakichś faktów.
Co nas czeka w Dramatycznym w najbliższych miesiącach?
Na małej scenie „Pułapka" Różewicza w reżyserii Wojciecha Urbańskiego, na dużej „Rewizor" Gogola w inscenizacji cenionego rosyjskiego reżysera Jurija Murawickiego, który to spektakl powstaje we współpracy z Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu, „Zamek" Kafki w reżyserii świetnie się zapowiadającego Franciszka Szumińskiego i „Amadeusz" Petera Shaffera w reżyserii Anny Wieczur-Bluszcz. Nie możemy zrobić tyle, ile byśmy chcieli, bo proszę pamiętać o barierach budżetowych, które dotknęły na skutek złego losu wszystkie samorządy.
Jest pan spełniony po dziesięciu latach dyrektorowania?
Chyba nie, bo utrudniły to okoliczności zewnętrzne, mam na myśli najpierw stratę Sceny na Woli, potem pandemię, teraz ogłoszenie konkursu, który jest uzasadniony, ale ubocznym skutkiem procedury jest stres i napięcie w zespole. Otrzymuję rekomendacje konkursowe od różnych osób, które zwracają uwagę, że w przypadku tak dużego teatru, rzetelnie spełniającego funkcję sceny repertuarowej, ważna jest perspektywa kontynuacji, zwłaszcza w tak trudnym czasie nie tylko dla życia teatralnego. I chcemy też występować z nowymi inicjatywami. Jedna z nich wiąże się ze zbliżającym się stuleciem urodzin Gustawa Holoubka. Już teraz chciałbym zaapelować do władz samorządowych Warszawy o przywrócenie Teatrowi Dramatycznemu jego imienia. Pamięć o tym wielkim artyście i jego zasługach dla polskiej kultury powinna być dla nas zobowiązująca. Mam nadzieję, że w rzeczywistości, w której o wszystko się kłócimy, przynajmniej ten gest nie wzbudzi kontrowersji.
Tadeusz Słobodzianek
Dramaturg i reżyser. Od 2012 r. dyrektor Teatru Dramatycznego w Warszawie. Zdobywca Nagrody Literackiej Nike za dramat „Nasza klasa"