Terlikowscy, czyli co to znaczy normalna rodzina?

To nie wrogość, ale obojętność bywa obecnie największym problemem debaty. Może szczególnie tej o chrześcijańskim małżeństwie.

Publikacja: 22.10.2021 16:00

Tomasz Terlikowski

Tomasz Terlikowski

Foto: PAP/Piotr Nowak

Kurier, przynosząc kiedyś paczkę z wydawnictwa, ucieszył się, widząc moją żonę o godzinie 17 w domu.
– Dobrze, że jeszcze pani nie wyszła – zagaił.
– A gdzie miałabym wyjść, ja tu mieszkam – odpowiedziała Małgosia.
– Tu tyle dzieci, myślałem, że pani przedszkole prowadzi – speszył się mężczyzna.
Tak bywa, bo jeśli spotykamy się z Małgosią z jakimś reakcjami na nasz styl życia, to powodem jest wielodzietność. Gdy pojawiamy się gdzieś z piątką dzieci, towarzyszą nam zdziwione, a niekiedy przerażone spojrzenia.

Model kontra model

Takich rozmów, uśmieszków, sugestii, że mógłby „dać spokój żonie", albo poklepywania po plecach ze słowami „szacun" jest bez liku. Kiedyś pewna dziennikarka próbowała mnie uświadomić, że są takie środki, które „pozwalają mieć seks i nie mieć dzieci". Zdziwiona była, kiedy jej powiedziałem, że wiem i że chcieliśmy mieć taką właśnie dużą rodzinę. Innym razem pewna pani w piaskownicy zadała mojej żonie pytanie, czy rzeczywiście wszystkie nasze dzieci są „planowane". Odpowiedź była druzgocąca, że zaplanować to można jajecznicę na kolację, a dzieci były wszystkie „chciane" i „przyjęte". Inna nieszczególnie rozgarnięta kobieta oznajmiła mojej żonie, gdy ta przemieszczała się do domu (bo z naszą gromadką trudno to nazwać marszem), że „nie wygląda jak matka piątki dzieci". Małgosia, przyzwyczajona już do takich odzywek, skomentowała krótko: a jak powinnam pani zdaniem wyglądać? Odpowiedzi nie było.

Czytaj więcej

Fiasko edukacji seksualnej – debata „Plusa Minusa”

I choć kiedyś mnie te odzywki irytowały, traktowałem je jako atak na własny wybór, jako brak akceptacji, wyraz różnego rodzaju fobii, to obecnie mam do tego podejście zdystansowane. Już wiem, że dla ogromnej większości z ludzi, którzy w ten sposób reagują, jesteśmy przybyszami z innej planety, kimś, kogo wyborów nie rozumieją. Potrafią przy tym spoglądać z podziwem, choć i pewną ostrożnością, jakby obawiając się, że wielodzietność może być zaraźliwa.

Jakoś ich nawet rozumiem. Sam jestem z tzw. normalnej rodziny – było nas w domu dwoje rodzeństwa. Małgosia także ma tylko jednego brata, więc sami musieliśmy przejść przez doświadczenie odmienności od standardów, a nam było łatwiej, bo wokół nas było sporo dużych rodzin. Większość Polaków takiego doświadczenia nie ma. Jeśli im się z czymś wielodzietność kojarzy, to z patologią, z alkoholizmem.

Jeśli coś ludzi irytuje (bywało, że irytowało ich również u mnie), to gdy ktoś ich zdaniem wyraża przekonanie, że ten model rodziny jest lepszy, bardziej chrześcijański czy z jakichś powodów skuteczniejszy wychowawczo. To uważane jest za atak na inny model życia i całkowicie blokuje rozmowę. Znowu, nie ma się co na to obrażać. Jedyne, co można zrobić, to po prostu opowiadać o swoim życiu, dzielić się nim, próbować pokazać jego dobre i te nieco gorsze strony. „Masakra piłą mechaniczną w domu Terlikowskich" (dzisiaj zmieniłbym tytuł), czyli książka, która opisywała z humorem nasze życie, gdy dzieci były młodsze, do tej pory wywołuje pozytywny odzew i ludzie piszą w jej sprawie do mnie i dzielą się swoimi wrażeniami.

Rzeczpospolita/ Mirosław Owczarek

Normalsi, czyli przygoda

Gdy słyszę o wrogości wobec chrześcijan, czytam o seansach nienawiści do ludzi Kościoła w Polsce, albo o walce z Kościołem, jaka toczyć się ma wszędzie wokół nas, zastanawiam się, czy aby na pewno żyję w tej samej rzeczywistości, której dotyczą te opisy. Od wielu lat jesteśmy z Małgosią rozpoznawalni jako ludzie wierzący, wielokrotnie wypowiadaliśmy się na tematy wiary i moralności, kojarzeni jesteśmy z prawą stroną debaty politycznej, a także z dość tradycyjnie pojmowanym katolicyzmem. I nigdy, powtórzę nigdy, choć ludzie rozpoznawali mnie i na najbardziej zapyziałych stacjach benzynowych na Litwie, i w zlaicyzowanej Pradze, czy w Sztokholmie, o plażach Bałtyku nie zapominając, nie zdarzyło się, by ktokolwiek mnie czy Małgosię zaatakował. Dzieci miały raczej bekę z tego, że ludzie pytali „czy pan to pan", uśmiechali się albo dyskutowali o jakichś wypowiedziach, których ja sam nie pamiętałem.

Czytaj więcej

Hipokryzja świata mody. Gdy modelki chcą zmieniać świat

Najciekawsze są jednak wcale nie wystąpienia medialne ani przelotne rozmowy na ulicach (choć miło usłyszeć, że dzięki słuchaniu naszych nagrań z jakiegoś spotkania gdzieś kiedyś komuś udało się zacząć naprawiać własne małżeństwo), ale długie spotkania twarzą w twarz. Te, które wynikają z naszego zaangażowania w parafii. Od jakiegoś czasu bowiem, zarówno w naszej, jak i sąsiedniej, uczestniczymy w prowadzeniu kursów przedmałżeńskich. Nikt nie jest uprzedzany, że my to my, nie zawsze też jesteśmy kojarzeni.

Nasza parafia to jedna z wielu w Warszawie, ani zakonna, ani uchodząca za prestiżową, kiedyś robotnicza, na osiedlu bloków z wielkiej płyty, obecnie z wieloma nowymi budynkami mieszkalnymi. Co to oznacza dla kursów? Otóż tyle, że uczestniczą w nich tzw. normalsi, jedni przygotowują się do wspólnego życia, inni od dawna mieszkają już razem, wzięli kredyt na mieszkanie, i teraz – niekiedy po wielu latach – przyszedł czas na małżeństwo sakramentalne, u jeszcze innych dziecko idzie właśnie do pierwszej komunii i chcą móc wraz z nim przystąpić do Eucharystii, więc decydują się na ślub kościelny. Jedni są lekarzami czy pracownikami korporacji, inni widać, że pracują fizycznie; jedni zaangażowani religijnie, dla niektórych rozmowa w ramach kursu jest pierwszym kontaktem z Kościołem i religią od czasów szkoły średniej (a niekiedy podstawówki).

Obraz rzuconych skarpetek, otwartych drzwiczek do szafki czy szukanej przez mężczyznę – w popłochu, a jakże – soli, która stoi naprzeciwko niego, pozwalają często zrozumieć więcej niż długie wywiady

Spotkanie z taką grupą ludzi jest prawdziwą przygodą. Tam nie da się ściemniać, niewiele można przykryć zręczną retoryką, trzeba nie tylko zainteresować, ale i nie odepchnąć, nie sprawić, że się zrażą. A jednocześnie trzeba opowiedzieć o rzeczach niekiedy trudnych. To np. problem z pornografią, który trzeba rozwiązać przed, a nie po ślubie (jest wcale niełatwym doświadczeniem obserwowanie, jak część mężczyzn przy tym temacie zaczyna bacznie obserwować sufit, a kobiety wbijają wzrok w podłogę), i to za pomocą trudnej niekiedy terapii. To także wezwanie Kościoła do wielkoduszności w kwestii przyjmowania potomstwa, nauczanie na temat naturalnej regulacji poczęć, kwestia tego, dlaczego warto nauczyć się rozpoznawać płodność, czy wreszcie dlaczego i jak się razem modlić. Trudne bywa także wyjaśnienie, czym poza anatomią różnią się od siebie kobiety i mężczyźni, co oznacza komunikacja w małżeństwie i dlaczego kryzysy warto przechodzić, a nie uznawać, że są one końcem relacji. Humor, opowieści z własnego życia, ostrożność w formułowaniu ostatecznych wniosków, a także świadomość, że osobiste doświadczenia mogą utrudniać przyjęcie pewnych wniosków – to wszystko ma ogromne znaczenie w takiej komunikacji. Obraz rzuconych skarpetek, otwartych drzwiczek do szafki czy szukanej przez mężczyznę – w popłochu, a jakże – soli, która stoi naprzeciwko niego, pozwalają często zrozumieć więcej niż długie wywiady.

Tym, co dla nas jest także niezmiernie istotne w tym uczeniu się rozmowy z narzeczonymi lub małżonkami (zdarza nam się prowadzić rekolekcje dla małżeństw), jest także doświadczenie własnych słabości i upadków. Od kiedy doświadczyliśmy kryzysów, lepiej rozumiemy innych, potrafimy wczuć się w różne sytuacje i dużo mniej w nas osądzania. Jakakolwiek próba oceny, potępienia oznacza zresztą – i tego trzeba mieć świadomość – koniec komunikacji, koniec spotkania. To, co przekazujemy, może być propozycją, sugestią, świadectwem tego, co nam wychodzi, ale nie nakazem, normą czy tym bardziej jedyną drogą. „Jeśli chcecie", „w wolności" – czyli określenia, które kiedyś mnie śmieszyły we wspólnocie, której jestem członkiem – teraz stają się dla mnie najgłębszym wyrazem drogi świadczenia o katolickiej moralności.

Osobiste spotkanie

Jest jeszcze jedna rzecz, o której nigdy nie wolno zapominać. I tym razem muszę odwołać się do kwestii najgłębiej osobistych. Moralne nauczanie Kościoła, mówienie o chrześcijańskim stylu życia związane jest, a przynajmniej powinno być, z osobistą religijnością. Jeśli Boga nie ma, jeśli nie spotkaliśmy Go w swoim życiu, jeśli nie prowadzimy z Nim dialogu, nie modlimy się, to rozmawianie o tym, czy stosować antykoncepcję, zachowywać czystość przedmałżeńską, żyć w monogamicznym małżeństwie czy akceptować rozwody, wolne związki itd., staje się bezproduktywne. Trudno jest rozmawiać o bezwarunkowym darze, o ofierze z siebie dla innych, gdy sami nie doświadczyliśmy w naszym życiu takiego daru, gdy nie spotkaliśmy się z Bogiem, który dla mnie zszedł z wyżyn swojej wszechmocy i stał się człowiekiem, dał się ukrzyżować jak niewolnik, ofiarował siebie. Jeszcze trudniej mówić o przebaczeniu, gdy samemu się go nie doświadczyło, gdy nie spotkało się Tego, którego miłość jest bezwarunkowa. To jest fundament całego życia chrześcijańskiego, z tego wyrasta cała reszta, bez tego doświadczenia zbudować można tylko dom na piasku, ideologiczny konstrukt, który zwala się przy pierwszej burzy.

Trudno jest rozmawiać o bezwarunkowym darze, o ofierze z siebie dla innych, gdy sami nie doświadczyliśmy w naszym życiu takiego daru

I jeśli coś naprawdę stanowi wyzwanie, to świadczenie o tym spotkaniu. Ogromna większość ludzi współczesnych nie jest wrogo nastawiona do wierzących (antyklerykalizm w Polsce wciąż często nie jest agresywnie antyreligijny), nowi ateiści nie stanowią dominującej grupy. Ogromna większość ludzi jest zwyczajnie obojętna, niezainteresowana wiarą, niechętna, by zmierzyć się ze spotkaniem z Absolutem.

Z czymś podobnym spotykał się św. Paweł w Atenach, gdy – jak opowiadają Dzieje Apostolskie – stanął pośrodku areopagu i zaczął mówić o „nieznanym Bogu" i Chrystusie zmartwychwstałym. „Gdy usłyszeli o zmartwychwstaniu, jedni się wyśmiewali, a inni powiedzieli: »Posłuchamy cię o tym innym razem«" (Dz 17,32). To jest doświadczenie najczęstsze, a przecież bez zmartwychwstania, bez doświadczenia w swoim życiu pustego grobu, powstania z niego, nie ma możliwości nie tylko zrozumienia, ale także prowadzenia chrześcijańskiego życia. Ojciec święty Franciszek podkreśla to niezwykle często. W świecie, w którym religia stała się albo synonimem ograniczania praw, restrykcji, albo obrony naszej tożsamości, ten przekaz nie jest jednak interesujący, bo nie wpisuje się w bieżące zapotrzebowanie partyjne, plemienne i światopoglądowe.

W sieci hejtu

To, o czym pisałem powyżej, dotyczyło przestrzeni tzw. realu. Internet to już zupełnie inna bajka. Tu normą jest hejt. W sieci zdarza mi się przeczytać, że jestem żywym dowodem na fałszywość teorii Darwina, bo z człowieka stałem się świnią, tu nawet księża potrafią zwyzywać od najgorszych, a tzw. strona liberalna pasjami produkuje memy z moimi wymyślonymi wypowiedziami, czy sugeruje, że moja żona dokonała aborcji (swoją drogą nawet nie sprawdzając, że kiedy miała to zrobić, nie nosiła naszego nazwiska, nie miała nawet 16 lat, a aborcja, którą rzekomo miała przeprowadzić nielegalnie, była w Polsce w pełni legalna). To bywa męczące, szczególnie gdy obrywa się z obu stron, ale też media społecznościowe to nie jest życie, to nie jest realny świat i zawsze można z niego wyjść.

Odrzucenie konsekwentnych katolickich poglądów w kwestii stosunku do migrantów, ale też rozwodów czy antykoncepcji spotyka się często z ostrzejszą krytyką ze strony tzw. obrońców Kościoła niż jego tzw. przeciwników

Z żalem trzeba też powiedzieć, że w sieci obie strony są siebie warte, najsympatyczniejsi ludzie przekształcają się w żądne krwi potwory, a każdy, kto choćby wychyli się poza standardy swojego plemienia, jest przywoływany do porządku. Taki jest świat wirtualny, i jeśli ktoś chce w nim pozostać, to musi się z tym pogodzić.

Stosunek do chrześcijaństwa, chrześcijańskich prawd moralnych czy wielodzietnego modelu życia wbrew pozorom wcale nie jest wyznaczony przez bańkę, w której się funkcjonuje. Odrzucenie konsekwentnych katolickich poglądów w kwestii stosunku do migrantów (to akurat obecnie szczególnie gorące), ale też rozwodów czy antykoncepcji spotyka się często z ostrzejszą krytyką ze strony tzw. obrońców Kościoła niż jego tzw. przeciwników. Ci ostatni podchodzą do tych spraw obojętnie, traktują je jako sobie obce i co najwyżej przyglądają się prezentującym je trochę jak małpom w zoo. Za to ci pierwsi często zarzucają, że prezentuje się nieodpowiednie partyjnie poglądy, że zamiast bronić słusznej opcji, się ją krytykuje, czy wreszcie, że akurat w odniesieniu do jakiegoś konkretnego człowieka, który ma przecież tyle innych zalet, nierozerwalności małżeństwa zastosować nie wolno. Innych można ją okładać po głowie, ile wlezie, ale nie jego.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Małżeństwo - wieczny romans

Jeszcze gorzej znosi się po prawej stronie choćby sugestię, że w jakiejś sprawie Franciszek może mieć rację, że walka z LGBTQ jest często wygodną walką zastępczą prowadzoną przez tych, którzy mają własne poważne problemy, czy wreszcie, że trudno ją prowadzić szczerze, jeśli nie wyjaśnia się własnych zaniedbań w wyjaśnieniu homoseksualnych nadużyć władzy, z jakimi mieliśmy do czynienia choćby w Łomży i Poznaniu za czasów biskupstwa Juliusza Paetza. Wtedy na głowę sypią się gromy, nieodmiennie zaczynające się od sformułowania, by nie sądzić. Ciekawe, że osoby, które to piszą, zapominają, że jeśli chodzi o osądzanie osób LGBTQ, to sobie folgują... Zaskakiwać może także, że często te same osoby, które bronią życia i walczą z LGBTQ, każdą wypowiedź przypominającą o wynikającym z katechizmu Kościoła katolickiego zakazie homofobicznych zachowań czy słów uznają za dowód na to, że muszę zarobić na dużą rodzinę (wiadomo – oznajmiają rzekomo konserwatywni komentatorzy z Twittera, często ukrywający się, a jakże, za nickami – dużo dzieci, duże posagi).

Lewa strona (liberalna, a może trzeba już powiedzieć, że to mainstream) reaguje ostro w zasadzie tylko na odrzucenie tzw. prawa do aborcji. Tu nie ma miejsca na Wersal. Oszczercze memy pojawiły się, gdy moja żona jasno opowiedziała się publicznie przeciwko przerywaniu ciąży, a gdy toczyła się debata na temat orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego w sprawie ustawy antyaborcyjnej, regularnie dostawałem informacje o tym, że jestem mordercą kobiet. Tu tolerancja, otwartość na inność się kończą, przy czym jest to kwestia wykraczająca poza podziały partyjne czy polityczne, a związana raczej z czymś, co określić można głębokim podziałem światopoglądowym, który sprawia, że obie strony sporu (bo to samo dotyczy części strony pro-life, która też chłoszcze drugą stronę obrazkami abortowanych dzieci, czy określa ją mianem morderców) nie są w stanie zobaczyć w sobie nawzajem ludzi inaczej myślących, lecz tylko wyrzekających się cywilizacji barbarzyńców.

Kurier, przynosząc kiedyś paczkę z wydawnictwa, ucieszył się, widząc moją żonę o godzinie 17 w domu.
– Dobrze, że jeszcze pani nie wyszła – zagaił.
– A gdzie miałabym wyjść, ja tu mieszkam – odpowiedziała Małgosia.
– Tu tyle dzieci, myślałem, że pani przedszkole prowadzi – speszył się mężczyzna.
Tak bywa, bo jeśli spotykamy się z Małgosią z jakimś reakcjami na nasz styl życia, to powodem jest wielodzietność. Gdy pojawiamy się gdzieś z piątką dzieci, towarzyszą nam zdziwione, a niekiedy przerażone spojrzenia.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi