W jednym z opowiadań Dezső Kosztolányiego świeżo upieczony maturzysta romansuje ze znajdującą się w ostatnim rozbłysku swej urody zamężną matroną. I to cień „tego trzeciego", zdradzanego męża, jest głównym bohaterem ich miłosnej historii. „On cię zabije" – szepcze co chwila przerażona kobieta. „Będziemy się strzelać!" – deklaruje chłopiec. Każdy szelest może oznaczać jego nadejście, skrzypnięcie schodów jest obietnicą dramatycznej, być może nawet skąpanej we krwi awantury. I któregoś wieczora to rzeczywiście był on, wrócił wcześniej z podróży służbowej. Wszedł do swej sypialni i ujrzawszy zamarłe w przerażeniu twarze kochanków grzecznie przeprosił, zapewniając, że już sobie idzie, wpadł tylko po szlafrok. Kobieta i chłopak spojrzeli na siebie, z pretensją i niezrozumieniem, jak brutalnie wybudzone z pięknego snu dzieci. Poczuli się oszukani, żeby nie powiedzieć – zdradzeni.
Bo każda miłość karmi się przede wszystkim przeszkodą. Czym byłoby uczucie Wokulskiego do Izabeli bez ziejącej między nimi przepaści w pozycji społecznej? Kim byłby Lancelot, gdyby Ginewra spotkała go przed poślubieniem króla Artura? I wreszcie czy Romeo i Julia zwróciliby w ogóle na siebie uwagę, jeśli ich rodziny nie byłyby pogrążone w odwiecznym sporze? Być może. Może ona prałaby mu potem gacie, a on z czasem zaczął się szlajać po werońskich knajpach. Ale my już nie mielibyśmy najmniejszego powodu, by o nich pamiętać. Zniknęłaby ta wielka mądrość tkwiąca w każdym romansie, od najgłupszej z komedii romantycznych po pieśni średniowiecznych trubadurów: miłość będzie opowieścią tak długo, jak przyjdzie jej się mierzyć z przeszkodami. Spójność tej historii potrafią zapewnić tylko kajdany, które w trakcie swego trwania będzie musiała rozerwać. Ponieważ nie ma w świecie ludzi nic bardziej dialektycznego od zakochania.
Czytaj więcej
To nie wrogość, ale obojętność bywa obecnie największym problemem debaty. Może szczególnie tej o chrześcijańskim małżeństwie.
I dlatego też nie ma nic bardziej zniechęcającego do małżeństwa niż estetyka promujących jego trwałość kampanii społecznych. Roześmiane wielodzietne rodziny, w idealnie wyprasowanych T-shirtach, ze śnieżnobiałymi zębami i bez najmniejszych śladów niewyspania na twarzy. Może gdzieś rzeczywiście takie istnieją – osobiście nie znam – ale nawet jeśli, to chyba nie byłoby o czym z nimi gadać. Tak jak z Romeem, któremu ostatecznie ułożyło się z Julią. Ich rodziny nie tylko zaakceptowały ten związek, ale nawet wyprawiły im huczne wesele. Po którym nastąpiły długie lata zgodnego pożycia. Alternatywna historia kochanków z Werony ma wiele wspólnego z tonacją, jaką przybierają głosy obrońców rodziny jako fundamentu naszej cywilizacji i ostoi społecznego porządku. W obu tych opowieściach brakuje romansu. Więc jedna i druga muszą się źle skończyć.
„Dobre małżeństwo" brzmi zupełnie jak „banalna historia". Z jednym i drugim trudno jest na dłuższą metę wytrzymać, nie wciąga nas, więc wolimy je opuścić. Kto na dłuższą metę będzie śledził losy poczciwego bohatera? Która żona wytrzyma do śmierci u boku „odpowiedzialnego ojca rodziny"? A jeśli już – przy znacznej dozie heroizmu – jej się to uda i nad jego grobem nazwie go „dobrym człowiekiem", będzie zupełnie jak widz wychodzący z kina po nieudanym seansie, mrucząc pod nosem, że przynajmniej muzyka była ładna.