Wszystko zależy od tego, wskutek czego dochodzi do wzrostu cen administrowanych. Często te zmiany cen zależą od poziomu konkurencyjności sektorów, w których występują. Jeśli wzrost cen energii, gazu lub produktów farmaceutycznych wynika z tego, że na tych rynkach mamy do czynienia z oligopolem, to należy temu przeciwdziałać. Z tym że to nie jest zadanie dla banku centralnego, tylko dla instytucji zajmujących się ochroną konkurencji. Argumentem na rzecz zmiany celów inflacyjnych jest natomiast potrzeba ochrony środowiska naturalnego. Od dłuższego czasu zwracam uwagę na to, że jeśli chcemy w skali świata podejmować dostateczne wysiłki na rzecz klimatu, to musimy zmienić strukturę konsumpcji, aby ograniczyć wykorzystanie produktów o wysokim śladzie węglowym. Ceny tych produktów – to dotyczy paliw, ale też mleka i mięsa – na przestrzeni pokolenia będą musiały wzrosnąć co najmniej dwukrotnie, co oznacza wzrost o 5–7 proc. rocznie. To będzie powodowało inflację niewynikającą ze wzrostu jednostkowych kosztów pracy, czyli z szybszego wzrostu płac niż wydajności pracy, na czym tradycyjnie koncentruje się Rada Polityki Pieniężnej i podobne gremia na świecie. To moim zdaniem jest podstawa do przemyślenia tego, na jakim poziomie ustala się cel inflacyjny. Ten punkt odniesienia, który ma krytyczne znaczenie dla polityki makroekonomicznej, być może powinien być podwyższony o 1,5–2 pkt proc. w zależności od kraju.
Ceny tych produktów – to dotyczy paliw, ale też mleka i mięsa – na przestrzeni pokolenia będą musiały wzrosnąć co najmniej dwukrotnie, co oznacza wzrost o 5–7 proc. rocznie
Jeśli produkty i usługi o dużym śladzie węglowym – a to dotyczy też np. podróży samolotami – będą drożały, to prawdopodobnie ich konsumpcja spadnie. Wtedy udział tych dóbr i usług w całkowitych wydatkach konsumpcyjnych zmaleje, a w rezultacie automatycznie zmaleje wpływ ich cen na inflację. Może nie ma potrzeby tolerować wyższej inflacji, żeby umożliwić te zmiany wzorców konsumpcyjnych, o których pan mówi?
Ten wzrost cen dóbr i usług o wysokim śladzie węglowym będzie kosztem koniecznej polityki ochrony środowiska. Ale nie powinien wymuszać polityki deflacyjnej w innych sektorach ani kontrakcji stopami procentowymi banków centralnych. Można też oczekiwać, że wraz z postępem technologicznym i coraz większym udziałem zielonej energii w miksie energetycznym ta presja na wzrost cen energii będzie nieco mniejsza. Ale niezależnie od tego świat będzie musiał dążyć do ograniczenia energochłonności konsumpcji i inwestycji, co będzie wymagało wzrostu cen energochłonnych dóbr i usług. To będzie proces rozłożony na całe pokolenie. Moim zdaniem to uzasadnia powrót do debaty na temat właściwego poziomu celów inflacyjnych.
Taka debata toczyła się bezpośrednio po globalnym kryzysie finansowym z lat 2007–2009. Część ekonomistów, przede wszystkim Olivier Blanchard, wskazywała, że cele inflacyjne trzeba podwyższyć w okolice 4 proc. Na dłuższą metę miałoby to prowadzić do wyższych stóp procentowych, dzięki czemu w razie kolejnego kryzysu byłaby większa przestrzeń do ich cięcia – i nie byłoby trzeba eksperymentować z niekonwencjonalnymi metodami pobudzania gospodarki. Ale przez całą dekadę po kryzysie banki centralne miały problem nawet z przywróceniem inflacji do ich dzisiejszych celów, czyli w okolice 2 proc. Dlaczego mielibyśmy sądzić, że w najbliższych latach będzie inaczej?
Po wielkim kryzysie finansowym lat 2007–2009 banki centralne próbowały pobudzić inflację przez zwiększenie płynności sektora bankowego i w dalszej kolejności sektora przedsiębiorstw. Instytucje finansowe, które znalazły się w tarapatach z powodu niewypłacalności dłużników, zatrzymywały te środki w swoich bilansach, więc one nie wychodziły na rynek. Z kolei sektor przedsiębiorstw miał nadpłynność i bał się inwestowania w rozwój zdolności produkcyjnych. Gdy pieniądze do firm trafiały, to służyły wykupywaniu własnych akcji lub przejęciom, a nie finansowaniu inwestycji. Do gospodarstw domowych te zastrzyki płynności trafiały w bardzo ograniczonym stopniu, a nawet gdy to się działo, to mając w pamięci kryzys, konsumenci wykorzystywali je do budowy oszczędności, a nie do zwiększenia wydatków. Trudno się dziwić, że ceny w takich warunkach nie rosły. Część ekonomistów, głównie z USA i Wielkiej Brytanii, zwracała zresztą uwagę, że tamta ekspansywna polityka pieniężna nie musiała prowadzić do wzrostu inflacji. I tak było. Dzisiaj jednak sytuacja jest inna.