Jacek Grzeszak: Nie widać niczego, co zastąpiłoby smartfony

Im bardziej świat będzie zmierzał w stronę zamkniętych obozów, znanych chociażby z czasów zimnej wojny, tym bardziej duże korporacje będą słabły – po prostu będą bardziej podporządkowane rządom – mówi ekonomista Polskiego Instytutu Ekonomicznego Jacek Grzeszak.

Publikacja: 20.08.2021 18:45

Jacek Grzeszak: Nie widać niczego, co zastąpiłoby smartfony

Foto: materiały prasowe

Plus Minus: Myślałem, że jako fan komunikacji miejskiej przyjedziesz autobusem i zapytam cię na początek, co przeglądałeś w telefonie, jadąc na wywiad. Ale popsułeś wszystko, przyjeżdżając rowerem.

Nawet jakbym jechał komunikacją, tobym nie zdążył nic przejrzeć, bo miałem bardzo blisko. Ale fakt, ostatnio dużo więcej jeżdżę rowerem...

...i masz dużo mniej okazji do bezmyślnego przewijania internetu?

To nie jest taka prosta zależność, bo mam dzieci, a dzieci generują bardzo dużo okazji do takiego korzystania z telefonu. Moja żona na przykład dużo siedzi na smartfonie przy karmieniu córki. A ja, jak jestem na placu zabaw czy gdzieś pcham wózek. Nie mam wtedy ani czasu, ani siły, by wejść w jakąś głębszą lekturę, sięgam więc po ten pochłaniacz czasu leżący w kieszeni. I to nawet dla takiej czystej przyjemności świecącego ekranu. Można się chwilę w niego pogapić, czymś się poekscytować, trochę pośmiać. Korzystam więc ze smartfona całkiem sporo. A w komunikacji publicznej i tak zawsze częściej sięgałem po książkę.

Taką papierową, jak w średniowieczu?

E-booków wciąż nie uznaję, bardzo lubię papier i staram się zawsze mieć przy sobie jakąś książkę, ale odkryłem ostatnio prawidłowość, że od poniedziałku do czwartku tyle się dzieje w internecie, że nie mam czasu po nią sięgnąć. A od czwartku do niedzieli świat trochę hamuje i wtedy nadrabiam lekturę i rzadziej sięgam po smartfon.

A co by się stało, jakbyś na przykład we wtorek odłożył smartfon na półkę?

Chyba nic dobrego. Jeśli przez kilka godzin w pracy nie sprawdzę, co się dzieje na świecie, to potem zaskakuje mnie masa różnych wydarzeń, komentarzy, artykułów itd. W skrócie – spraw, o których przecież powinienem wiedzieć, bo ktoś mnie o nie może zapytać, a przynajmniej boję się, że ktoś to zrobi – może to jest po prostu w mojej głowie...

Czyli masz FOMO – Fear of Missing Out – strach przed tym, że coś nas ominie.

Sam nie wiem, czy to słynne FOMO, czy po prostu absurdalna presja społeczna. Już masę razy spotykałem się ze zdziwieniem kogoś, że jak mogę o czymś nie wiedzieć, przecież wszyscy o tym wiedzą (śmiech). 15 minut temu coś się ważnego wydarzyło, więc jak, no jak można o tym nie wiedzieć?

Pytanie, czy to tylko nasza wielkomiejska bańka i bańka naszych znajomych, którzy są ponadprzeciętnie zainteresowani polityką i zawsze muszą wszystko wiedzieć, czy jednak coraz więcej ludzi zaczyna żyć w ten sposób, bo taką presję po prostu narzuca nam ciągle wibrujący w kieszeni smartfon.

Zdecydowanie to nie tylko nasza bańka, co widać choćby po dynamice ruchów społecznych na świecie. Spójrzmy na te wszystkie ruchy sprzeciwu, protestu, na rewolucje w różnych krajach – one wybuchają wręcz z godziny na godzinę. To jest możliwe właśnie dzięki temu, że całe masy ludzi są non stop podłączone do mediów społecznościowych. Kiedyś tak nie było, organizacja protestów wymagała czasu. Ludzie musieli przeczytać artykuł, oburzyć się, zacząć się wydzwaniać, zbierać, dogadywać... Kiedyś taki proces przygotowania społecznego protestu musiał trochę potrwać, a dziś możemy się zwołać na „za godzinę" i za tę godzinę pod Sejmem będą tysiące ludzi.

Czyli w ciągu tej godziny rzeczywiście do każdego zainteresowanego ta informacja dotrze.

Tak. I oczywiście nie mówimy tu o insiderskiej wiedzy politycznej, bo ta rzeczywiście dotyczy specyficznej bańki, ale jeśli chodzi o „najważniejsze informacje", jak te, jak w ważnym głosowaniu zachował się Paweł Kukiz lub że Robertowi Lewandowskiemu urodziło się dziecko, to one naprawdę docierają do wszystkich i wszyscy to wiedzą.

No to sprawdźmy: ile dzieci ma Lewandowski?

Dwójkę, oczywiście (śmiech). A widziałeś ich twarze? Bo zauważyłem, że artykuły w stylu: „Zobacz! Lewandowscy pokazali kawałek twarzy Klary!", muszą się świetnie klikać, tyle ich powstaje... Ale przecież nie tylko dziećmi gwiazd się interesujemy, choć rzeczywiście w internecie szukamy głównie rozrywki. I nie myślmy też stereotypami, że to jedynie mieszkańcy wielkich miast siedzą w smartfonach, a poza nimi ludzie spokojnie żyją sobie na tej sielskiej polskiej wsi, uprawiają rolę i wsłuchują się w śpiew ptaków. Zależnie jak na to spojrzymy, może to być albo stereotyp krzywdzący tych ludzi, albo ich zanadto idealizujący. Styl życia na wsi coraz mniej różni się od tego w miastach. W zasadzie wszędzie ludzie mają taki sam dostęp do internetu i podobnie z niego korzystają. Oczywiście, wciąż zdarzają się tzw. białe plamy, gdzie jest bardzo słaby zasięg, ale są one dziś wyjątkiem od reguły, a nie regułą. I te podobieństwa potwierdzają badania – wieś ma naprawdę takie same nawyki, jeśli chodzi na przykład o korzystanie z mediów społecznościowych.

Czasem przyglądam się ludziom w metrze, jak korzystają z telefonów – nikt już w nic nie klika, nad niczym nie zatrzymuje się na dłużej, każdy wyłącznie skroluje, przewija z góry na dół...

Choć nie zawsze w tym kierunku. Raz jechałem pociągiem z człowiekiem, który przez parę godzin przewijał przy mnie Tindera lewo–prawo. Ale tak, ciekawe, jakie za parę lat będziemy mieli schorzenia kciuka. Wcześniej obciążaliśmy dłonie, pracując na klawiaturze, a dziś cały czas obciążamy kciuki.

Widać, że potrzebujemy ciągłej stymulacji...

...co najlepiej pokazuje oszałamiająca kariera TikToka. To medium dużo mocniej oparte na krótkotrwałej uwadze niż na przykład YouTube. I zdecydowanie bardziej oddolne, bo na TikToku mamy masę treści wrzucanych przez zupełnie przeciętne osoby, a ich filmiki trwają po kilka-, kilkanaście sekund. I teraz pytanie, czy to my sami idziemy w stronę tej większej stymulacji, czy popychają nas do tego firmy, by zbierać o nas jak najwięcej danych. Bo oglądając sto filmików kilkunastosekundowych, zostawiamy dziesięć razy więcej danych o sobie, niż oglądając dziesięć filmików kilkuminutowych. Czyli TikTok po paru godzinach spędzonych w tym medium wie właściwie wszystko o naszych gustach i upodobaniach.

Często skupiamy się na zagrożeniach, na przykład dla prywatności, a chyba czasem zapominamy o tym, jak bardzo smartfon ułatwił nam dostęp do informacji. W latach 90. ubiegłego wieku prasę kupowało ok. 3 mln Polaków, a dziś ciągły dostęp do różnego rodzaju portali informacyjnych ma 27 mln użytkowników smartfonów.

Ale mówisz tak, jakbyśmy w tych mediach społecznościowych czytali poważne analizy dziennikarskie, a tak nie jest. Cały czas poważnymi treściami zainteresowana jest wyłącznie niewielka część odbiorców, a zdecydowana większość od nich po prostu stroni.

I myślisz, że tu nic nie drgnęło?

Jeśli w erze przedinternetowej prasę informacyjną kupowało kilkanaście procent dorosłego społeczeństwa, to mniej więcej pokrywa się to z tym, ile osób jest dziś gotowych płacić za wartościowe treści w internecie. Ale bardzo trudno odpowiedzieć na pytanie, czy dzięki łatwiejszemu dostępowi do tych treści jesteśmy bardziej nimi zainteresowani, bo dane, które mamy, nie są do końca porównywalne. To klasyczne pytanie z serii: czy kiedyś było lepiej, czy gorzej. Zwykle staram się od takich pytań uciekać, bo można znaleźć argumenty za obiema odpowiedziami, a wszystko zależy właściwie od wizji świata, w którą wierzymy. Lepiej zastanawiać się nad tym, co robić, by tu i teraz było lepiej, a nie jak było kiedyś.

Ale nie wierzę, że takich dyskusji w ogóle nie prowadzisz.

Prowadzę, jasne, ale one niczego nie wnoszą. Ostatnio miałem taką dyskusję na przykład o prywatności. Kolega przekonywał mnie, że kiedyś bardziej jej pilnowaliśmy, a dziś wszystkim się ze wszystkimi dzielimy w mediach społecznościowych. Ale przecież to można odwrócić i wykazać, że w świecie naszych rodziców mieliśmy nazwiska na domofonach, prywatne numery w książkach telefonicznych itd. A teraz to jest jednak nie do pomyślenia, by takie dane były ogólnodostępne. Jak ktoś ujawni na przykład, gdzie mieszka jakaś osoba publiczna, uważamy to za skandal.

Chcesz powiedzieć, że jesteśmy dziś bardziej wyczuleni na kwestię prywatności?

Wiadomo, że ludzie kiedyś też się pilnowali i bali, by ich SB nie podsłuchiwała, ale przecież wtedy, by kogoś podsłuchać, trzeba było wejść do mieszkania i podłożyć w nim pluskwę. A ile milicja miała tych pluskiew? Przecież to był bardzo kosztowny sprzęt. A dzisiaj każdy ma taką pluskwę w swojej kieszeni. I przez to właśnie bardziej się tym przejmujemy, więcej o tym mówimy i bardziej to regulujemy. To więc skomplikowana sprawa, bo kiedyś mniejsze były możliwości, ale nie było też żadnych regulacji, a dziś mamy duże możliwości, ale i większą świadomość społeczną. Tego nie da się łatwo porównać.

To nie zapytam cię, czy teraz dziennikarstwo jest lepsze, czy gorsze, ale jednak twój raport „Modele biznesowe mediów po pandemii" pokazuje jasno, że szczególnie w kwestii stabilności finansowej mediów internet zmienił bardzo dużo.

To prawda, ale to nie pierwsza rewolucja w dziennikarstwie. Dawniej przecież to partie zakładały sobie gazety i mogły narzucać za ich pośrednictwem własną narrację, a jak po wojnie na Zachodzie powstały kontrolowane przez wielki kapitał telewizje, to politycy musieli już grzecznie ustawiać się w kolejce do dziennikarzy i starać się utrzymywać z nimi jak najlepsze kontakty, by łaskawie coś o nich powiedzieli w telewizji. Teraz wracamy raczej do czasów sprzed ery telewizji, bo politycy znów mogą kontaktować się z wyborcami bez pośrednictwa dziennikarzy – wyłącznie przez media społecznościowe. Kończy się era dziennikarstwa, które było elitarnym zawodem i miało monopol na opisywanie wydarzeń publicznych.

Czyli to był jedynie krótki epizod w historii?

Tak mi się zdaje. Kluczowym medium dla stworzenia silnej pozycji dziennikarstwa była telewizja, dlatego to ona jeszcze wciąż się broni przed internetową rewolucją, podczas gdy media papierowe już dawno się posypały. Jestem daleki od stwierdzenia, że przyszły trudne czasy dla dziennikarstwa jako takiego, ale na pewno dziś dużo osób jest gotowych to robić za darmo: pisać, nagrywać, tworzyć różne treści. A wręcz są w stanie do tego dopłacać. Jak piszesz artykuły dla „Rzeczpospolitej", to dostaniesz za to wynagrodzenie, a jak piszesz dla Facebooka, to tu logika jest odwrotna: to medium każe sobie płacić, by wyświetlić ludziom twoje treści. I faktycznie okazuje się, że jest masa ludzi chcących przekazywać to, co myślą, i którzy są jeszcze w stanie płacić za to, by ludzie to czytali, czyli by Facebook wyświetlał potencjalnym odbiorcom ich posty. W tym sensie dla dziennikarzy, którzy chcą na swoich treściach zarabiać, to rzeczywiście są trudne czasy.

Kiedyś za filtrowanie treści, czy to w gazecie, czy w telewizyjnym programie informacyjnym, odpowiadał redaktor prowadzący. Mógł on mieć swoje wyraziste poglądy i często rzeczywiście miał, ale posiadał też pewną wiedzę o świecie i rozumiał, jak o tym świecie opowiadać. Dziś za filtrowanie treści odpowiadają anonimowe algorytmy i nie wiemy, dlaczego akurat te treści są nam podsuwane.

To w ogóle szersze pytanie o rolę sztucznej inteligencji w dzisiejszym przekazie informacyjnym. Ale pamiętajmy, że ją programuje jednak człowiek, a nie jacyś kosmici. I ten człowiek chce osiągnąć to samo co wcześniej, w czasach mediów tradycyjnych – chce podsunąć odbiorcy treści, które mu się spodobają. Takie mechanizmy działały zawsze, tylko wcześniej nie były tak wydajne, jak są dziś w mediach zarządzanych przez sztuczną inteligencję. Plus tych treści jest właściwie nieskończona ilość, więc jak ktoś wsiąknie w jakiś temat, na przykład zainteresuje się treściami antyszczepionkowymi, to algorytm będzie mu podrzucał kolejne i kolejne. I tu leży problem.

W smartfonie często więc dostajemy jedynie te treści, które już są dla nas sprawdzone – algorytm wie, że się nam spodobają. A kiedyś, nawet jak kupowaliśmy jedną stronniczą gazetę, którą lubiliśmy, to chociaż musieliśmy po nią iść do saloniku prasowego czy kiosku, gdzie na półkach widzieliśmy różne okładki i mogliśmy sobie je porównać. Dziś kompletnie zamykamy się w swojej bańce.

To prawda, ale w badaniach do mojego raportu wyszła ciekawa prawidłowość: im młodsi byli badani, tym większą mieli świadomość, że media mają swoją stronniczą narrację, a każdy dziennikarz ma swoje przekonania. Ci badani wiedzieli, że czasem muszą wyjść poza swoją bańkę. Starsze osoby za to bardziej wierzą, że media mogą być obiektywne. Często oczywiście narzekają, że tego obiektywizmu jest coraz mniej, ale generalnie uważają, że dziennikarze w mediach, z których korzystają, piszą tak, jak jest, i można im wierzyć. I znowu, czy to dobra zmiana, czy zła? Bo jeśli uznamy, że obiektywizm mediów jest koniecznością, to można powiedzieć, że młodzi już się pogodzili z obecnie złym stanem dziennikarstwa – i to źle. Ale jeśli uznamy, że obiektywnych mediów nigdy nie było i to tylko ideał, ale taki wyłącznie książkowy, to można powiedzieć, że ci młodzi są lepiej przystosowani do świata i bardziej odporni na propagandę – czyli dobrze.

To jak po pandemii będzie się zmieniał rynek informacyjny?

Trudno powiedzieć. Na końcu raportu zaznaczyłem dwa scenariusze. Bazowy: stabilny wzrost modelu płatnych subskrypcji. I alternatywny: subskrypcje pozostaną jednak niszą, a dostęp do informacji wciąż będzie głównie darmowy. Tu bardzo wiele zależy od czynników zewnętrznych, w dużej mierze od regulacji. Bardzo ciekawe rzeczy dzieją się dziś na rynku reklamy. Google w celu ochrony naszej prywatności chce właśnie zamknąć dostęp do tzw. third-party cookies, czyli możliwości analizowania przez zewnętrzne firmy danych, jakie zbierają o nas różne strony. Bo zazwyczaj, zaznaczając zgodę na pliki cookies, czyli zapis tego, co robimy w internecie, godzimy się nie tylko na to, żeby dana strona zbierała o nas informacje, ale zgadzamy się też na zbieranie ich „przez zaufanych partnerów". Dzięki RODO możemy teraz sobie kliknąć w listę tych partnerów i sprawdzić, komu dana strona udostępnia nasze dane. Często to są naprawdę długie listy. I te firmy mogą nasze cookies przetwarzać, analizować i dostarczać nam dzięki temu spersonalizowane reklamy.

I teraz Google w imię walki o naszą prywatność będzie monopolizował dostęp do wiedzy o nas?

Można tak to ująć, bo na pewno zarazem pozbędzie się konkurencji. Ale jednocześnie sam Google podlega teraz bardzo silnej presji regulacyjnej zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Europie. A ograniczenie korzystania z plików cookies i obracania nimi już dziś motywuje dużych amerykańskich wydawców prasowych do tworzenia własnych systemów reklamowych. Polskie media bez wyjątku korzystają z silniczków Google'a, płacąc mu olbrzymią prowizję. A „New York Times" właśnie rozwija własny system reklamowy – własną analitykę, bannery, sprzedaż. Jeśli to mu się uda i będzie w stanie kooperować z innymi tytułami i konkurować z dominującym podmiotem, jakim na rynku reklamy internetowej jest Google, to może to znacząco wpłynąć na swobodę mediów w internecie. Może się okazać, że będą one w stanie dużo więcej zarabiać na reklamach, i wtedy presja na rozwijanie systemu płatnych subskrypcji nieco osłabnie. Bo teraz mamy na to dużą presję, ale idzie to jak po grudzie.

Akurat w „New York Timesie", który jest marką globalną, subskrypcje sprawdzają się całkiem przyzwoicie.

I właśnie dlatego to oni mają środki na rozwijanie własnego systemu reklamowego. To tzw. efekt św. Mateusza: „Albowiem wszelkiemu mającemu będzie dano, i obfitować będzie, a temu, który nie ma, i to, co się zda mieć, będzie wzięto od niego". Ale tych zmiennych, które mogą zadecydować o przyszłości modeli biznesowych mediów, jest tak wiele, że trudno dziś przesądzać, co się wydarzy. Jestem w stanie wyobrazić sobie i sukces subskrypcji, i nowy podział reklamowego tortu. Nie jestem w stanie sobie wyobrazić jedynie utrzymania obecnej sytuacji, czyli dużej presji na rozwój subskrypcji z tak niewielkimi efektami jak teraz. Bo dziś subskrypcje po prostu się nie sprawdzają. Albo ich rozwój przyspieszy i wszystkie duże media się zamkną za tzw. paywallem, albo z tej drogi trzeba będzie szybko zawrócić, bo garstka ludzi nie utrzyma tego systemu swoimi niskimi wpłatami.

A właściwie jakie widzisz plusy i minusy subskrypcji?

Na pewno dzięki nim mogłyby się odbudować media niezwiązane z bogatymi sponsorami. Mogłoby też być więcej pieniędzy dla dziennikarzy, którzy tworzą wartościowe treści. Dziś, gdy media zarabiają dzięki reklamom, presja klikalności prowadzi do tego, że treści jest jak najwięcej i produkowane są jak najszybciej, na czym traci oczywiście ich jakość. Natomiast minusem upowszechnienia się subskrypcji będzie niestety dalsze zamykanie się w bańkach. Domyślam się, że w takim modelu media będą łączyć siły i wspólnie tworzyć pakiety abonamentowe, czyli z jednej strony będziemy mieli pakiet kilku tytułów prawicowych, a z drugiej kilku liberalno-lewicowych. I taki dostęp do kilku tytułów odbiorcom pewnie w zupełności wystarczy. A nawet jakby ktoś jednak chciał sprawdzić, co tam piszą po drugiej stronie, to najzwyczajniej nie będzie miał do tego dostępu.

Czy ten model kapitalizmu oparty na zbieraniu o nas danych i dzięki nim precyzyjnemu podsuwaniu nam towarów i usług, czyli, jak to nazywa Shoshana Zuboff, kapitalizmu nadzoru, to naprawdę system tak efektywny, że będzie trwał i trwał?

Jestem silnie przekonany, że czekają nas duże regulacje branży internetowej. Wydaję mi się, że doszliśmy już do ściany, jak chodzi o niekontrolowaną działalność tzw. Big Techu. Podupadła ostatnio wiara w to, że same aplikacje zbawią świat, w co wierzyliśmy jeszcze dziesięć lat temu. Teraz wchodzimy w dekadę, gdy zaczniemy te aplikacje po prostu odgórnie regulować.

I myślisz, że państwo – szeroko rozumiane, bo mówimy zarówno o USA, jak i Unii Europejskiej – będzie w stanie to uregulować?

Tak, powinniśmy sobie z tym poradzić. Może i Google ma dziś większą władzę niż rząd polski, ale na pewno nie jest silniejszy niż Komisja Europejska. Przede wszystkim czeka nas podział światowego internetu. To jest dla wielu trudne do przełknięcia, bo internet, który dziś znamy, był ideą libertariańską, tworzyły go osoby nastawione antyinstytucjonalnie, antysystemowo. Dzieckiem takiego myślenia o sieci jest bitcoin i technologia blockchain. Od początku to była próba stworzenia niezależnej republiki internetu, społeczeństwa wolnych ludzi, bez dyktatur, państwowej opresji, a nawet – z czasem – z własnym pieniądzem. Ale mamy 2021 rok i Chiny już właściwie mają własny internet. Jak spojrzymy na listę największych spółek cyfrowych, to mamy tam klika koncernów amerykańskich, rzeczywiście opartych – przynajmniej w teorii – na libertarianizmie, opiewaniu wolności i demokracji, ale tuż za nimi mamy już kilka wielkich firm chińskich, które rządzą się kompletnie innymi prawami i są de iure własnością państwa. Chińczycy pokazują, że internet spokojnie jest do pogodzenia z opresyjnym autorytaryzmem. A to bacznie obserwują Rosjanie, Irańczycy... Efekt tego jest taki, że świat raczej pogrąża się w wielobiegunowym chaosie, niż staje się coraz bardziej wolnościowy.

W wielobiegunowym świecie internet, jaki znamy, nie ma szans na przetrwanie?

Globalny internet był możliwy w warunkach totalnej dominacji USA, amerykańskiego sposobu myślenia i do tego bardzo silnych tendencjach libertariańskich w samych Stanach Zjednoczonych. To były czynniki niezbędne do jego zaistnienia. Ale tamtej rzeczywistości już nie ma, więc nie ma też już tamtej sieci. Musimy się pogodzić z tym, że internet rządzi się dziś innymi prawami i w wielu krajach się go dziś cenzuruje, ogranicza, zamyka w pewnych ramach.

I my też zamkniemy go w ramach Zachodu, np. w ramach USA, UE, Kanady, Australii, Nowej Zelandii?

A może tylko w ramach Unii Europejskiej, zobaczymy. Można sobie wyobrazić różne scenariusze, ale w każdym z nich wielkie firmy cyfrowe czeka większa kontrola. Bo im bardziej świat będzie zmierzał w stronę zamkniętych obozów, znanych chociażby z czasów zimnej wojny, tym bardziej duże korporacje będą słabły – po prostu będą bardziej podporządkowane rządom.

A era smartfona się skończy?

Już dawno spekulowano, że zastąpią go okulary do wirtualnej czy rozszerzonej rzeczywistości albo smartwatche, ale to się jakoś nie sprawdziło. Tablety również okazały się niszą przydatną jedynie w niewielu sytuacjach. Wydaje się, że smartfony rozgościły się na rynku. Ich rozwój wyhamował – widać, że osiągnęły w miarę optymalny rozmiar: już się nie powiększą, bo nie zmieściłyby się w kieszeni, ale i nie zmniejszą, bo chcemy oglądać na nich filmy. Na razie trend jest taki, że spędzamy z nimi coraz więcej czasu, oczywiście kosztem innych urządzeń, jak telewizor czy komputer. Nie widać więc technologii, która miałaby je zastąpić. 

Jacek Grzeszak (ur. 1991) jest ekonomistą, starszym analitykiem ds. gospodarki cyfrowej w Polskim Instytucie Ekonomicznym, autorem m.in. raportu „Modele biznesowe mediów po pandemii". Prowadzi podcast Polskiego Instytutu Ekonomicznego (wcześniej podcast „Cyfrowe Pojutrze"). Jest aktywistą ruchu Miasto Jest Nasze

Plus Minus: Myślałem, że jako fan komunikacji miejskiej przyjedziesz autobusem i zapytam cię na początek, co przeglądałeś w telefonie, jadąc na wywiad. Ale popsułeś wszystko, przyjeżdżając rowerem.

Nawet jakbym jechał komunikacją, tobym nie zdążył nic przejrzeć, bo miałem bardzo blisko. Ale fakt, ostatnio dużo więcej jeżdżę rowerem...

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi